Został wybitnym aktorem, ale mógł zostać mistrzem olimpijskim. Bywa superbohaterem (w życiu, nie na ekranie). Daniel Olbrychski nie jest fałszywie skromny, jednak swoje sukcesy uważa też za dzieło przypadku.
PANI: Tylko o Danielu Olbrychskim piszą „legenda za życia”. 80. urodziny to dobra okazja do zbadania duszy...
DANIEL OLBRYCHSKI: Ja takich badań nie przeprowadzam sam ze sobą, ale proszę, niech pani bada. (uśmiech)
Bramą do duszy są oczy. 80 lat, a wciąż ma pan to spojrzenie Azji, Kmicica, Borowieckiego, Rubena... Hamleta i Króla Leara. Szekspir pisał: „Nie od nas zależy nasz koniec, tak jak przyjście nasze na świat”.
Stasio Dygat opowiadał, że często słyszał od starszych kolegów: „Skończysz 50 lat, to zobaczysz”. Stasio mówił: „Skończyłem i nic nie widzę”. Zmarł po sześćdziesiątce. 80 lat to dosyć dużo. Kiedyś mówiło się, że ludzie tyle nie żyją. W kuchni pokazywałem pani zdjęcie z pierwszego dnia planu filmowego z Angeliną ( „Salt” z Angeliną Jolie – przyp. red. ) i opowiadałem o ciotce Irenie, która dostała od Angie pozdrowienia na 101. urodziny. Na setne wstawiono cioci rozrusznik serca. Nie chorowała, ale Pan Bóg stworzył nasze organy z krótszą datą przydatności, na szczęście medycyna wymyśliła dla nas części zamienne. W wieku 105 miała kolejny zabieg, odwiedziliśmy ją w szpitalu: „Jak się ciocia czuje?”. „Bardzo dobrze, tylko złości mnie, że za pięć lat znowu trzeba będzie ten rozrusznik wymieniać”. Młody lekarz oniemiał, ale na korytarzu powiedział: „Ma rację. Przy jej stanie fizycznym i stosunku do życia doczeka jeszcze jednej wymiany”. Doczekała.
Myśli pan z takim optymizmem o swojej przyszłości?
Moja przyszłość sprowadza się do tego, co mam zrobić. Teraz rozmawiam z panią, wieczorem czytam wiersze kolegi, jutro próba z Jadźką Jankowską-Cieślak, za dwa tygodnie mamy premierę. Zawsze czekam z radością na wakacje, bo wtedy jadę na ukochane Podlasie z moimi zwierzakami: psem, kotem i koniem, i oczywiście z Krysią (Krystyna Demska-Olbrychska, żona aktora - przyp. red.). To jest konkretna przyszłość. Dalej nie sięgam. Rok za rokiem mija, nie czuję upływu lat. Jak Stasio Dygat. Za chwilę skończę osiemdziesiątkę i wiem, że nic szczególnego nie zobaczę. Tylko swoje zajęcia, przyjemności, obowiązki. Radość z życia. Dziś nie jest modne cytowanie rosyjskich klasyków, ale zgadzam się z Lwem Tołstojem, który powiedział banalne, acz piękne i głębokie zdanie: „Samoje bolszoje szciastie w żizni eta żit”. „Największym szczęściem w życiu jest żyć”. To jest moja filozofia. Czekam na to, co przyniesie los, a najpiękniejsze są niespodzianki. Nigdy nie wiem, co się zdarzy następnego dnia, a nawet dziś wieczorem. Z trzech najważniejszych rzeczy, które przytrafiły mi się w życiu - a według wszelkiego prawdopodobieństwa nie powinny były się wydarzyć - to po pierwsze moje urodziny. Przyszedłem na świat w lutym 1945 roku, pół roku po Powstaniu Warszawskim, które spędziłem w brzuchu mamy. Po latach mama opowiadała mi o piwnicach, w których się ukrywała, walących się kamienicach i exodusie ludności cywilnej do obozu w Pruszkowie. Sam fakt, że to przeżyłem, graniczy z cudem. Rodzice z moim bratem i ze mną w brzuchu zatrzymali się w dworku rodziny mamy niedaleko Kiernozi pani Walewskiej. Gdy przyszła moja pora, bryczką zawieziono mamę do szpitala w Łowiczu. Urodziłem się przy świetle lampy naftowej.
Powojenna Polska nie była wymarzoną krainą dzieciństwa.
Warszawa zniszczona, brak pracy, do przedwojennego mieszkania rodziców dokwaterowano kilka innych rodzin, więc matka wróciła do rodzinnego Drohiczyna nad Bugiem. Reaktywowano tam liceum, a matka, wykształcona romanistka i polonistka z uniwersytetu w Wilnie, dostała dwa etaty i zabrała nas ze sobą. W Drohiczynie spędziłem dzieciństwo. Magiczne miasteczko, którym zachwycał się Czesław Miłosz. Mam podejrzenia, że w Wilnie łączył go z moją mamą przynajmniej flirt. Przedstawił nas sobie w Paryżu Romek Polański. To był wieczór jego poezji, pan Czesław miał już wtedy Nobla. Długo mi się przypatrywał - a miał na brodzie taką samą dziurkę jak ja mam - w końcu mówi: „Klementyna, pana mama, to taka piękna dziewczyna z Podlasia była. A potem pojechała do Warszawy i wyszła za jakiegoś Olbrychskiego. O przepraszam…”. Złośliwy Litwin musiał sobie ten „żarcik” wcześniej przygotować. Kiedy przyleciał do Polski, koniecznie chciał, żebym mu pokazał Drohiczyn mamy, ale nie mogłem, więc pojechał z bratem. Wrócił i powie - dział: „Kiedy wszedłem na Górę Zamkową i patrzyłem na te krajobrazy, tak podobne do wileńskich, zrozumiałem, dlaczego pan tak dobrze czuje się w poezji Mickiewicza i Trylogii Sienkiewicza. Ukołysały pana te same krajobrazy”.
Miał rację.
Rzeczywiście miał. Na obrzeżach Drohiczyna pod koniec lat 70. kupiłem skarpę i zbudowałem dom z widokiem na taki krajobraz, o jakim pan Czesław mówił: u stóp płynie rzeka Bug, a nad nią rozciąga się horyzont niczym z XVI wieku. Żadnej cywilizacji. Z tarasu widać pole, na którym 150 metrów od brzegu stoi krzyż, niegdyś brzozowy, w tej chwili żelazny z tablicą. W tym miejscu Sowieci z pomocą polskiego UB dopadli oddział mojego dziadka, który był szefem AK w tym okręgu. Nie ujawnił się po zakończeniu wojny, uważał, że armia sowiecka wciąż okupuje nasz kraj. Wierzył, że postanowienia z Jałty zostaną zweryfikowane. Dziadek zginął, ocalało dwóch żołnierzy. Jednego z nich można zobaczyć w „Pannach z Wilka”. W końcowej scenie żegnam się z Mają Komorowską i odpływam promem przez Bug, którego zresztą nie ma w opowiadaniu Iwaszkiewicza. Prom prowadzi ów żołnierz. Wajda ładnie pokazuje panoramę Drohiczyna, ale w pewnym momencie krzyczy z brzegu: „Danek, zrób coś, bo nudno jest”. Faktycznie: prom płynie, woda chlupocze, ja stoję. No więc przyklęknąłem, zaczerpnąłem wodę ręką i wypiłem. Iwaszkiewicz na premierze podchodzi do mnie i mówi: „Daniel, ależ piękny cytat przyszedł ci do głowy”. „Panie Jarosławie, ale jaki cytat?” „No przecież wypiłeś wodę zapomnienia”. „Jakiego zapomnienia?!” „Nie pamiętasz mitologii? Kiedy Charon przewozi przez Styks dusze do Hadesu, każde im na środku rzeki napić się wody zapomnienia”. Udałem, że sobie przypominam. (śmiech)
Sprytnie. A druga niespodzianka?
Grudzień 1980 r. Odsłonięcie Pomnika Poległych Stoczniowców. Krzysztof Penderecki w hołdzie napisał „Lacrimosę”, Wajda miał to reżyserować, a ja zostałem wytypowany do czytania apelu poległych. Mówię do Wałęsy: „To powinien czytać ktoś z was, stoczniowców”. A on na to: „Daneczku, zawsze byłeś z nami. Ty czytaj”. Miał rację. Najpierw przeczytałem psalm Dawidowy w tłumaczeniu Miłosza, po nim pierwsze nazwisko z alfabetycznej listy 28 udowodnionych ofiar. I raptem ponadstutysięczny tłum mi odpowiada: „Jest wśród nas”. Kolana się pode mną ugięły, byłem na granicy utraty przytomności. Zrozumiałem, jak intuicyjnie mądrym człowiekiem był Wałęsa. Nie tylko stoczniowiec, ale też aktor nieobyty z tłumami rozpłakałby się zupełnie. Wiedział, że ja dam radę. Nabrałem głęboko powietrza i sunąłem dalej, a tłum coraz głośniej skandował: „Jest wśród nas”. Na koniec dorzuciłem od siebie: „Wzywam wszystkie nieudowodnione ofiary Grudnia ’70”. Tłum przeszedł na liczbę mnogą: „Są wśród nas... as, as, as, as…”. Głos biegnie 300 metrów na sekundę, a tam była rzeka ludzi. Wciąż ich słyszę. A minęło 45 lat.
Jakie wyzwanie przygotował panu los po raz trzeci?
Wrzesień 1987 r., na warszawskim lotnisku Okęcie razem z Szymonem Szurmie - jem wsiedliśmy do samolotu lecącego do Aten. Ja leciałem na plan filmu „Ostatni zakład”, on na jakiś kongres żydowski. Byliśmy już na wysokości 10 tys. metrów, kiedy na pokładzie zaczął szaleć młody Grek. Wszystko zadziało się błyskawicznie: uderzył jedną stewardesę, pobił drugą, a potem ruszył biegiem w stronę kabiny pilotów. Rzuciłem się na niego bez zastanowienia. Chciałem go obezwładnić chwytami judo, ale był zbyt silny, więc znokautowałem go jednym ciosem, łamiąc mu szczękę. Samolot zawrócił do Warszawy. Stewardesy zabrało pogotowie, jego służby specjalne. Okazało się, że był to deportowany do Grecji schizofrenik, który postanowił popełnić samobójstwo razem z nami. Przed wylotem zdjęli mu kajdanki i nafaszerowali końską dawką środków uspokajających. Miał spać, a rozpętał armagedon. Jerzy Dziewulski, który dowodził jednostką antyterrorystyczną Okęcia, podziękował mi za brawurową akcję. Ocaliłem 150 osób, samolot i siebie.
Cały wywiad do przeczytania w marcowym wydaniu magazynu "PANI".