Po sukcesie pierwszej płyty "Tu była" nagrała kolejną "Na południu bez zmian". Mówi o niej "ewolucja, a nie rewolucja". Kim jest Daria ze Śląska, dziewczyna, której piosenki tak zapadają w pamięć?
Spis treści
PANI: Jaki był ten ostatni rok zwieńczony dwoma Fryderykami?
Daria ze ŚLĄSKA: Wyjątkowy i zaskakujący. Moje emocje było widać podczas ceremonii rozdania Fryderyków. Już nagroda za debiut była dla mnie miłym zaskoczeniem. A kiedy ogłaszano, kto dostanie statuetkę za album roku w kategorii indie pop, kierowałam się już za scenę, bo za chwilę miałam wystąpić. Nie widziałam się wtedy wśród wygranych, miałam swoich faworytów - Vito Bambino, Kasię Nosowską. Kiedy usłyszałam, że mówią o mnie, byłam w szoku. Dlatego moja wypowiedź była tak lakoniczna – nie wiedziałam, co powiedzieć. Bardzo miło było odebrać nagrodę z rąk Kasi Sochackiej, która serdecznie się do mnie uśmiechnęła. Ten rok był dla mnie pełen zmian. Przeprowadzka do Warszawy, pojawili się nowi ludzie, nowe doświadczenia, nowa muzyka, nowe rzeczy do nauczenia i nowe przeżycia. Podsumowałabym, że to był rok nowości.
Rozumiem, że to może być przytłaczające.
Oczywiście, nie zawsze jest tylko ekscytacja i fala superwznosząca. Zdarzają się momenty przebodźcowania i zagubienia. Poza tym zawsze powtarzam, że jestem trochę dziadem – lubię wcześnie pójść spać, a teraz często po 22 dopiero schodzę ze sceny i mam w sobie mnóstwo emocji. Spanie? Nie, proszę pani, pani ma jeszcze 125 spraw do przemyślenia.
Wcześniej przez kilka lat występowałaś w duecie The Party Is Over, ale zeszłoroczna solowa płyta „Tu była” jest twoją pierwszą. To dość późny debiut.
Często czytam o sobie czy słyszę, jak jestem zapowiadana na koncertach: Daria ze Śląska - młoda wokalistka. Uśmiecham się pod nosem, to miłe, choć trochę na wyrost. Ale osoby debiutujące mają podobne emocje bez względu na wiek.
Siłą twoich piosenek są teksty i tu twoja dojrzałość ma znaczenie.
Zawsze towarzyszy mi myśl, że jednak tekst jest w piosence najważniejszy. Niektórzy powiedzą, że najfajniejsza jest równowaga, kiedy muzyka i tekst nawzajem się wspierają. Staram się ją znaleźć, ale tak, żeby muzyka nie przykrywała tego, co chcę powiedzieć. To są przecież moje historie, moje przeżycia. Spędzam dużo czasu na dopracowywaniu tekstów i sprawia mi to wielką frajdę. Szukanie rytmu, frazy, puenty jest jak rozwiązywanie zagadki logicznej.
Różnorodność twoich umiejętności i doświadczeń jest imponująca. Z wykształcenia jesteś historyczką i asystentką stomatologiczną. Pracowałaś w przeróżnych miejscach: kebabie, sklepie kosmetycznym i jako specjalistka IT. Pisanie i śpiewanie pojawiło się nieoczekiwanie czy było z tobą cały czas?
Pamiętam, że już w dzieciństwie czułam, że umiem śpiewać i że chodzą za mną melodie. W podstawówce na lekcjach muzyki jedynie graliśmy trochę na flecie i czasem śpiewaliśmy. Ale zawsze mi to nieźle wychodziło. Tylko wtedy dla mnie najważniejsze były sport i nauka. Przez 11 lat trenowałam siatkówkę. Muzyka pozostawała w tle. Miałam krótki epizod – chodziłam na zajęcia ze śpiewu w domu kultury w Katowicach. Chyba po trzech zrezygnowałam.
Nudziły cię?
Po prostu sport był ważniejszy, a poza tym na tych zajęciach były dziewczyny dużo zdolniejsze ode mnie. Pogodziłam się z tym. Śpiewałam sobie po cichu w swoim pokoju covery ulubionych piosenkarek – Alicii Keys, Christiny Aguilery czy Pink. I nieśmiało marzyłam, że kiedyś uda mi się coś zaśpiewać na poważnie. Nigdy nie miałam zdolności do grania na instrumentach. Dlatego cieszyłam się, że w poprzednim projekcie The Party Is Over mieliśmy jasny podział ról: kolega zajmował się muzyką i produkował, a ja pisałam teksty i komponowałam melodie. Do momentu, kiedy przyszło mi współpracować z Agatą Trafalską (artystką i autorką tekstów piosenek, m.in. Korteza – przyp. red). To ona powiedziała: „usiądź za klawiszem i spróbuj”. Wcześniej, jak przynosiłam jakąś melodię, musiałam ją zaśpiewać, bo miałam ją tylko w głowie. Ale do rady Agaty podeszłam zadaniowo i zaczęłam się uczyć grania na klawiszach z tutoriali na YouTubie. Potem kupiłam sobie lepszy komputer i zaczęłam pracować nad melodiami zupełnie inaczej.
Opowiedz o swoim spotkaniu z Jazzboy Records, twoim wydawcą.
Nawet nie wiedziałam, że istnieje taka kraina jak Jazzboy. Dopiero właśnie Agata, którą spotkałam podczas Tak Brzmi Miasto, projektu dla muzyków, tekściarzy, producentów i menedżerów, opowiedziała mi o niej. Od tego spotkania zaczęła się nasza współpraca – przez półtora roku wymieniałyśmy maile. Czasem na odpowiedź, co myśli o jakimś tekście, czekałam miesiąc. (śmiech) Po półtora roku wymiany maili z Agatą miałyśmy wstępne zarysy wszystkich piosenek i można było przejść do pracy nad aranżacjami i nagrywaniem. W sumie praca nad moją pierwsza płytą trwała prawie cztery lata.
Wtedy zdecydowałaś się przyjechać do Warszawy?
Czułam wtedy, że nie mam innego wyjścia. Podjęłam decyzję w czasie pandemii – jadę, rozwiną przede mną czerwony dywan i będzie się działo. Mąż zapakował moje manatki do busika i przyjechaliśmy do Warszawy. Wcześniej przez internet wynajęłam pokój w mieszkaniu na Gocławiu. Wchodzę, a on ma siedem metrów, po prostu patodeweloperka. Na zdjęciach oczywiście wyglądał na dwa razy większy. Uznałam, że skoro już przyjechałam, zostaję. Wprawdzie jak wstawałam z łóżka wchodziłam na biurko, ale trudno. Tam napisałam piosenkę „Mainstream”. Powstała z tęsknoty za Śląskiem, za domem, rodziną: „dzielą nas jedynie kilometry”. Niestety, musiałam poczekać, aż się zacznie dziać, bo wtedy w Jazzboyu wszyscy zajmowali się płytą Kaśki Sochackiej. I słusznie.
Teraz mieszkasz...
Nadal w Warszawie, ale trochę lepiej. Wynajmujemy z mężem 50 mkw. Ale wciąż tęsknię za Śląskiem. Chyba najbardziej brakuje mi częstych spotkań z rodziną i znajomymi. Kiedy ich odwiedzamy, to odpoczywam, zawsze jest wesoło, gramy w planszówki, co bardzo lubię.
To oznacza, że raczej smutna artystka Daria ze Śląska to persona?
Pewnie słuchając moich piosenek, można się spodziewać, że na co dzień jestem smutną typiarą, która głównie milczy. Tymczasem ja lubię dużo gadać. Na scenie skupiam się na piosenkach, między nimi też za dużo nie mówię, bo uważam, że to, co napisałam, jest najważniejsze. A kiedy jestem wśród swoich i czuję się swobodnie, jadę po bandzie. Miewam taki wewnętrzny przymus, że chcę sprawić, żeby wszystkim było przyjemnie, i zagaduję sytuację. Daria ze Śląska na scenie nie jest personą, to raczej emanacja jakiegoś aspektu mojej osobowości. Moje teksty są zainspirowane osobistymi doświadczeniami i obserwacjami. Często są mroczne, refleksyjne, nieprzyjemne, bo mam wrażenie, że cały czas walczę, chyba głównie ze sobą. Jak w piosence „Falstart”: „ciągle gdzieś czeka na mnie falstart i faul”, a do tego mam „Pamięć do złych słów” (to pierwsza piosenka, jaką napisałam). Ostatnio wydarzyło się w moim życiu wiele fantastycznych rzeczy, ale nadal mam w sobie nostalgię, trochę smutku i szukam dziury w całym. Nigdy nie wpadam w hurraoptymizm, zawsze natychmiast pojawia się pytanie: co będzie dalej?
Boisz się, że wszystko się rozpadnie?
Chwilami tak. Na szczęście teraz nie mam czasu się bać. Ciągle w działaniu, do zmęczenia. Jestem w trasie, do tego występuję też podczas koncertów Korteza. To piękne doświadczenie, ale kiedy wychodzę na jeden numer, czasami emocje i stres są jeszcze większe, niż kiedy gram swoje koncerty, kiedy jestem u siebie. Do tego częścią życia muzyka są nieustanne podróże. Moja mama ostatnio powiedziała: „Ludzie pewnie myślą, że tak sobie wyjdziesz, zaśpiewasz piosenkę, a jak zejdziesz ze sceny, od razu lądujesz w domu w wannie”. Akurat wanny się jeszcze nie dorobiłam. (śmiech)
Jak mama podchodzi do twojej kariery?
Gdy przyjeżdżam do domu, zawsze z walizką, mówi: „Dziecko, gdzie ty znowu jedziesz? Gdzie cię niesie?”. Tłumaczę jej, że taka jest moja praca. Oczywiście, martwi się, że jestem zmęczona. Kiedy mam wystąpić w telewizji, zawsze do niej dzwonię i uprzedzam. To jej okno na świat. Wtedy ogląda. Inaczej zapomina, ale jest już w poważnym wieku i ma swoje przypadłości zdrowotne. Najczęściej komunikujemy się telefonicznie, ale kiedy jestem blisko Śląska, zawsze ją odwiedzam. Ostatnio byłam u niej przed samym rozdaniem Fryderyków, bo gala odbywała się w Gliwicach. Opowiedziałam jej o nagrodach, powiedziałam, o której ma włączyć telewizor, boby zapomniała. Obejrzała.
Koncerty przed dużą publicznością to też nowe doświadczenie w twoim życiu. Jak sobie z nimi radzisz?
Jest już trochę inaczej niż na początku, bo wtedy na wszystko reagowałam: „ja nie mogę, jak ekstra!”. Teraz już rozumiem, że trasa jest ekstra, ale poza tym jest też związana z mnóstwem obowiązków. Mam więcej doświadczenia i świadomości na scenie. Na stres przed- i pokoncertowy stosuję rytuały naprawcze: jogę i osteopatię, bez której bym chyba oszalała. Mam w ciele dużo napięcia. Siłę tego napięcia czuję zazwyczaj dopiero, gdy zejdę ze sceny. Chciałabym chodzić na basen, ale niestety nie lubię wody. Pomaga mi słuchanie podcastów na Spotify i YouTubie. Staram się też dobrze odżywiać. Raczej nie jestem z tych, co idą w tango, bo jestem obowiązkowa. Umarłabym ze stresu, że na drugi dzień nie będę mogła śpiewać. Pewnie wrócę na terapię. Także ze względu na nowe okoliczności, w jakich się znalazłam. Jak człowiek się przyzwyczai do luksusu opowiadania komuś o swoich problemach, potem trudno się od tego odzwyczaić.
Twój mąż jest tak energetyczny jak ty?
Nie, on jest bardzo spokojny, poukładany, analityczny. Umie znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Jak się ze mną nie zgadza, mówi: „popatrzmy na to z innej strony…” i dochodzimy do porozumienia.
Po koncertach spotykasz się fanami?
Tak, ludzie wtedy zostawiają mi swoje historie. Ale staram się nie zatrzymywać tego wszystkiego w sobie. Mam już swój gruz, to wystarczy. Ja pomagam piosenkami. Ale też zawsze powtarzam, że nie piszę tych piosenek dla innych, tylko dla siebie. To, że one działają na innych, jest dobrym efektem ubocznym. Niedawno jedna dziewczyna powiedziała mi, że pod wpływem piosenki „Chinatown” zdecydowała się pójść na terapię. Zdarza się, że ktoś chce pogadać, a ktoś inny chce cię przytulić. Czasem poddaję się temu, ale zdarzyło mi się też odmówić, kiedy robiło się niekomfortowo. Fani działają pod wpływem emocji. Ja to doskonale rozumiem, sama się kiedyś zachowywałam nieracjonalnie w stosunku do ulubionych artystów. To są chyba po prostu emocje, które są trochę poza nami. Kiedyś miałam taką sytuację z Dawidem Podsiadło, chociaż to nie ja odgrywałam w niej główną rolę, tylko moje siostrzenice. Zobaczyły go z daleka na ulicy i już wiedziałam, że nie mam szansy ich powstrzymać. Podbiegły do niego i poprosiły o wspólne zdjęcie. Niby nic złego, ale gdy często się zdarza, może szkodzić. Patrzyłam na to i myślałam: „Nie, zostawmy człowieka, niech sobie spokojnie przejdzie”, ale wsparłam finalnie dziewczyny w temacie. To była dla nich radość.
Stresujesz się odbiorem drugiej płyty? Czy spodoba się tak jak pierwsza?
Mojej twórczości nie motywują czyjeś oczekiwania. Ja się zmieniam, rozwijam i tak samo może zmieniać się moja muzyka. Dlatego mój drugi album nazywa się „Na południu bez zmian”. (śmiech) Ta płyta to raczej ewolucja niż rewolucja, ale pewnie znajdą się osoby, które powiedzą: kiedyś to Daria ze Śląska tu była.