Luca Guadagnino zaadaptował powieść jednego z najbardziej kultowych postmodernistycznych pisarzy, a zarazem frontmana beatników – Williama S. Burroughsa. „Queer” to historia o nieskończonej samotności i tułaczce głównego bohatera w głąb swojej duszy, degradującej zarówno psychicznie jak i fizycznie. Film jest całkowitym zaprzeczeniem dużo łagodniejszego i grzeczniejszego „Call me by your name”. Obsesja, która jest jedną z głównych emocji napędzających Williama Lee jest przerażająca, a pustka jaką pozostawia po sobie jego wzrok patrzy na widza niczym otchłań Nietzschego.
Recenzja przygotowana przez zespół redakcyjny Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard OFF CAMERA.
Powieść „Queer” to jedno z bardziej osobistych dzieł Burroughsa, co potwierdza dość długie przedsłowie, mające charakter swego rodzaju usprawiedliwienia czy też wytłumaczenia podjętej narracji. Film Luci Guadagnino nie traci tego osobistego sznytu i przez cały runtime wije się wokół narkotycznego lotu Williama Lee. Rola odegrania postaci stworzonej przez Burroughsa, opartej na prywatnym życiu pisarza, została powierzona doskonałemu Danielowi Craigowi. Ten niezwykle umiejętnie wchodzi w buty alkoholika i heroinisty z romantyczną duszą artysty.
W filmowym Mexico City z połowy XX w., największym zakapiorem nie jest żaden lokalny mafioso, narkotykowy baron czy skorumpowany stróż prawa, a właśnie William Lee. Główny bohater porusza się po ulicach miasta jakby było jego własnością, a jego rozpędzone żądze potrzebują co raz to nowszej formy zaspokojenia. Kolejne porcje alkoholu i przelotne romanse są dla niego remedium, bez których nie jest w stanie przetrwać. Jego bezmyślny popęd staje pod znakiem zapytania, gdy spotyka Eugene'a Allertona (Drew Starkey) i tym samym tworzą oni wybuchową i wyniszczającą się nawzajem parę. Oczywiście perspektywa nazwania ich relacji w ten sposób to czysta wizja i kolejna, napędzana fascynacją, potrzeba Williama, ponieważ Eugene w wysoce enigmatyczny sposób rozgrywa relację z nowo poznanym, starszym mężczyzną. W onirycznej aranżacji Mexico City ich przygody wypełnione są przygnębieniem i zakopaną samotnością.
W momencie, w którym przesyt obserwowania niekończącej się gry pomiędzy kochankami narasta – twórcy otwierają nowy akt historii i przenoszą wydarzenia do Ameryki Południowej. Docelowo to ekwadorska dżungla będzie punktem kulminacyjnym relacji Williama i Eugene’a, a zarazem fabuły „Queer”. Transcendentne spotkanie z badaczką wyjątkowych roślin otwiera głównym bohaterom kolejny wymiar percepcji. Drzwi do telepatii będąej do tej pory nieosiągalnym szczytem dla Williama zostały otwarte.
Autorzy filmu znakomicie wywiązali się z zadania ukazania scen z dżungli, a szczególne pochwały należą się operatorowi Sayombhu Mukdeepromowi, który trzymając równy poziom przez cały film, wzniósł się na wyżyny w kulminacyjnym momencie. Następnym równie ważnym elementem filmu jest ścieżka dźwiękowa, która dzięki współpracy Trenta Reznora i Atticusa Rossa, stała się jedną z najjaśniejszych gwiazd „Queer”. Dobór zespołów i wokalistów, a przede wszystkim ich konkretnych utworów wygląda jakby komponował go sam Burroughs.
„Queer” to film, który niewątpliwie podzielił zarówno ekspertów jak i widzów, ale z uwagi na nad wyraz dobre aspekty techniczne nie powinien być wrzucany do szuflady z napisem „Love it or hate it”. Daniel Craig podejmując się roli Williama Lee wyszedł poza swój najbardziej rozpoznawany ton i stworzył (być może) swoją najlepszą kreację aktorską. Film Luci Guadagnino to zdecydowany must-see z obecnej oferty kinowej.
Film w kinach od 21 marca.