Dom jest dla nas ostoją. Mieszkamy w nim od ponad trzydziestu lat lat i nigdy nie zakładałam wyprowadzki. Mąż wybudował go po tym, jak się poznaliśmy. Na ziemi, którą dostał od rodziców. Dużą część prac wykonywał sam. Ja z kolei zajmowałam się wystrojem. To było nasze miejsce na ziemi, tu chcieliśmy się zestarzeć. Taki był plan.
Po przejściu na emeryturę wreszcie mieliśmy czas, by nacieszyć się ciszą, spokojem, brakiem pośpiechu.
– Słuchajcie, a jakby sprzedać dom i kupić wam mieszkanie w Warszawie? – córka rzuciła to pytanie-propozycję w trakcie jednej z co miesięcznych wizyt. Takim tonem, jakby to było zwykłe pytanie o pogodę.
– Może lepiej w Paryżu – odparł wesoło mój mąż. – Zawsze uwielbiałaś jeździć do Francji – zwrócił się już bezpośrednio do mnie.
– Tato, ja nie żartuję. Rozmawiałam z Patrykiem, on myśli podobnie. Martwimy się o was. Młodsi się nie robicie, a podróż tutaj to cała wyprawa. Gdybyście mieszkali kilka ulic dalej, to moglibyśmy wam pomagać, robić zakupy, zabierać do lekarzy...
– Dziękuję za troskę, ale jesteśmy zdrowi – burknął Leszek, który zorientowawszy się, że to nie dowcip, od razu się najeżył. Nie znosił, gdy ktoś narzucał mu swoje zdanie. Nawet ukochana córeczka.
– A pamiętasz, jak złamałeś nogę? – przypomniała Kinga.
Ja pamiętałam. To było dwa lata temu i rzeczywiście było ciężko. Wszystko musiałam robić w domu sama: odśnieżać, sprzątać. I jeszcze pomagać mężowi, który był unieruchomiony w gipsie, co – nota bene – kiepsko znosił. Dzieci wpadały do nas co weekend, żeby pomóc, wykonać większe prace, i rzeczywiście była to dla nich cała wyprawa. Ale czy to powód, by od razu przeprowadzać się do stolicy?
Kinga, po rzuceniu tej szokującej propozycji, wróciła z rodziną do siebie, a my najpierw długo milczeliśmy, jakby bojąc się ruszyć temat, a potem zaczęliśmy rozmawiać. Nie była to łatwa rozmowa. Oboje mieliśmy wiele argumentów przeciw przeprowadzce i tylko parę przemawiających za nią. Z trudem wyobrażałam sobie opuszczenie domu, w którym znałam każdy kąt. Spędziliśmy w nim praktycznie całe wspólne życie, wychowaliśmy dzieci. Tu się kłóciliśmy i godziliśmy, tu tworzyła się nasza historia. Kochaliśmy ten dom, otaczający go ogród, domek na drzewie i huśtawkę, możliwość wypicia kawy lub herbaty na tarasie...
W Warszawie musielibyśmy obniżyć standard, stać by nas było co najwyżej na mieszkanie. Co prawda, oznaczałoby to mniej sprzątania i inne udogodnienia, jak miejskie media czy brak konieczności martwienia się o stan rynien, ale nie mielibyśmy tej prywatności i swobody. Balkon to nie to samo co własny taras czy huśtawka we własnym ogrodzie. Żeby znaleźć więcej zieleni, musielibyśmy pójść do parku. Nie uśmiechało mi się też słuchać cudzych rozmów zza ściany czy głośnej muzyki przenoszącej się rurami w łazience...
W Ostrowcu jest całe nasze życie. Sąsiedzi, z którymi dobrze żyjemy, przyjaciele i znajomi, za którymi byśmy tęsknili. Tu jest nasza mała ojczyzna, pełna miejsc budzących wspomnienia. Mamy w jesieni życia porzucić to wszystko, zaczynać od początku? Jak w tym wieku nawiązywać nowe przyjaźnie, które przecież buduje się latami?
Najważniejszym argumentem "za" są nasze dzieci. Kinga i Patryk wyjechali na studia do Warszawy i już nie wrócili do Ostrowca. Nasze miasto jest urokliwe, ale nie daje wielu możliwości na karierę. Kinga jeszcze podczas studiów znalazła wymarzoną pracę i niedawno świętowaliśmy jej awans. Mój zięć ma własną działalność, to w stolicy ją rozwija i zdobywa kolejnych klientów. Patryk z kolei pracuje w dużej warszawskiej firmie i często podróżuje.
Żadne z nich nie porzuci pracy ani stołecznego życia, by wrócić na prowincję i zajmować się rodzicami. Zresztą wcale tego od nich nie wymagam. Nie chcę, byśmy stali się dla nich kolejnym obowiązkiem. I tu tak naprawdę ani trochę nie chodzi o pieniądze. Zabezpieczyliśmy się z mężem na przyszłość. Gdy siły i zdrowie nas zawiodą, mamy za co wynająć kogoś do pomocy czy opieki. Jednak bliskość dzieci, które mogłyby odwiedzać nas częściej niż raz na kilka tygodni, jest bardzo kusząca. Wreszcie mielibyśmy wnuka na co dzień, a nie tylko od święta albo "przez telefon".
– Nie chcę się przeprowadzać i koniec – mąż okazał się nieprzejednany. – Kiedy ich wychowywaliśmy, nie patrzyliśmy na swoją wygodę. A oni teraz tak się odwdzięczają...
– Nie możesz tego porównywać! – stanęłam w obronie syna i córki. – Ani tak mówić. Nie rodziłam dzieci dla wdzięczności czy opieki na stare lata. Chcą dla nas dobrze, ale nie możemy oczekiwać, że będę pokonywać setki kilometrów, by sprawdzić, czy nadal żyjemy.
– Wystarczy zadzwonić – burknął w swoim stylu Leszek.
– I jakby był jakiś problem, co zrobią na odległość? Helikopter wyślą? Ja też nie chcę zostawiać naszego domu – zastrzegłam. – Jednak biorę różne opcje pod uwagę.
Nie podjęliśmy decyzji i na razie nie rozmawiamy na ten temat. Za to Kinga, gdy dzwoni czy wpadnie z wizytą, zawsze wspomni coś o przeprowadzce. Bo na przykład znalazła ładne mieszkanie w miłej okolicy, trzy pokoje na parterze, do tego z małym ogródkiem. Na razie ją zbywam, ale czas nie działa na naszą korzyść. W końcu będzie chciała otrzymać jakąś wiążącą odpowiedź w kwestii naszej przyszłości.
A ja nadal nie wiem, co mam zrobić. Męża nie przekonam, musi sam dojrzeć do takiej rewolucyjnej decyzji, bo przecież go nie zostawię samego. Obawiam się sytuacji, w której rzeczywistość wymusi na nim zmianę zdania, bo jedno z nas się poważnie rozchoruje, albo zdarzy się jakiś wypadek. Oby nie. Wolałbym, jeśli już do tego dojdzie, żebyśmy przeprowadzali się dobrowolnie...