Muszę przyznać, że poruszył mnie ten film. "Minghun" to opowieść o tym, czego boi się każdy rodzic. O stracie, żałobie i próbie odnalezienia sensu w obliczu śmierci bliskiej osoby. I lubię to egzotyczne tło opowieści. Film, choć osadzony w polskich realiach, czerpie inspiracje z chińskich rytuałów, tworząc unikalną mieszankę kulturową i emocjonalną. Coś dla wrażliwców, nie tylko rodziców.
Głównym bohaterem filmu "Minghun" jest Jerzy (Marcin Dorociński), wykładowca akademicki, który próbuje odnaleźć się po śmierci córki Masi (Natalia Bui) Spotyka się z chińskim teściem Benem (Daxing Zhang), a ten proponuje odprawienie tytułowego rytuału zwanego minghun – to zaślubiny po śmierci – aby zapewnić duszy Masi spokój. Początkowo Jerzy odrzuca ten pomysł, ale z czasem, w obliczu własnej bezradności i bólu, zaczyna dostrzegać w nim szansę na ukojenie.
To nie jest tylko smutny film. Pojawiają się nawet elementy czarnej komedii. Sceny poszukiwania odpowiedniego "kandydata" na męża dla zmarłej córki w kostnicach czy rozmowy z handlarzami ciał dają elementy absurdu, choć jednocześnie niepokoją (czy to naprawdę może tak wyglądać?). To pomieszanie smutku z absurdem jest akurat doskonałe, bo nikt z nas nie wie, jak zachowamy się w obliczu tragedii. Nigdy nie zapomnę filmu Małgorzaty Szumowskiej "33 sceny z życia". Śmierć bliskich wywoływała tam różne zachowania i wszystkie one mieściły się w opowieści o stracie bliskich osób. Podobnie jak w "Niebieskim" Krzysztofa Kieślowskiego, gdzie rozpacz po śmierci bliskich przejawia się w zaskakujący, ale zrozumiały sposób.
"Minghun" Jana P. Matuszyńskiego (na podstawie scenariusza Grzegorza Łoszewskiego) zachwyca pod względem wizualnym. Zdjęcia autorstwa Kacpra Fertacza są pełne subtelności i czułości, a muzyka Stefana Wesołowskiego tworzy nastrój filmu. Można się w niej rozpływać. W emocjach, które sięgają głęboko. Dorociński w roli Jerzego stworzył poruszający portret mężczyzny rozdartego między racjonalizmem a potrzebą duchowego ukojenia.