Na stronie www.czytelnia.pl ruszyła przedsprzedaż najnowszej książki Małgorzaty Kalicińskiej, „Dwoje na kwarantannie”. Publikujemy fragmenty powieści.
Najnowsza powieść Autorki jest niejako dalszym ciągiem Listów, ale widziana oczyma Pajki. Niespodziewana przyjaźń ze Stefanem daje obojgu nadzieję i siłę w zmaganiu się z trudami życia w czasie pandemii. Można powiedzieć, że to „przyjaźń w czasach zarazy”. To ciepła, opowiedziana z humorem i charakterystyczną dla Autorki swadą historia o stopniowym przywracaniu poczucia sensu i zaufania do świata, o poszukiwaniu radości w codzienności, o powrocie do patrzenia w przyszłość… Stefana poznaliśmy w „Listach pisanych atramentem”. Po utracie żony Stefan stara się żyć dalej, ale nie jest to łatwe. Czuje się osamotniony, wyizolowany, odsuwa się od rodziny i przyjaciół. Wycofuje się z życia towarzyskiego. Nie spodziewa się jednak jak wiele jeszcze ma do zrobienia, a spełnienie życiowego marzenia jest jeszcze przed nim…
Małgorzata Kalicińska, Autorka bestselleru „Listy pisane atramentem” oraz sagi „Dom nad rozlewiskiem” a także kolejnych powieści „Zwyczajny facet”, „Fikołki na trzepaku”, „Irena”, „Lilka”, „Trzymaj się Mańka!”. Na podstawie przygód bohaterów „Domu nad rozlewiskiem” powstał serial telewizyjny o tym samym tytule. Autorka bloga, zaangażowana i odważna użytkowniczka mediów społecznościowych. Uwielbia zwiedzać świat, gotować, kosztować nowości kulinarnych i opisywać mijaną rzeczywistość. Uważna obserwatorka zwierząt. Szczęśliwa żona, mama i babcia. Uśmiechnięta na przekór wszystkiemu.
Premiera wyłącznie na www.czytelnia.pl. w cenie 24,99 zł.
Książka w regularnej sprzedaży pojawi się 02.06.2021 w cenie 39,99 zł.
Patronat medialny: Przyjaciółka, Świat Kobiety, Kobieta i życie, Poradnik Domowy.
W Chinach sytuacja podobno opanowana, Wuhan wraca do życia, rozebrano szpital polowy. W Europie Boris Johnson wraca do zdrowia. Wciąż wysokie wskaźniki zachorowań w Hiszpanii i we Włoszech. U nas jak w PRL, w czasach propagandy sukcesu – oficjalnie mówi się o niewielkiej liczbie chorych i umierających, lekarze ze szpitali „covidowych” mówią co innego i to się razem nijak nie klei. Smutne.
W lany poniedziałek po południu tak nam było nudno, że wyjęłam Scrabble i graliśmy do dziesiątej w nocy!
W nocy śnił mi się Stefan. We śnie był mi kimś bliższym, podróżowaliśmy do Budapesztu i tam spacerowaliśmy jak para… Dziwne. W snach wszystko, co się dzieje, nawet najbardziej absurdalne rzeczy są jakoś tak osadzone w sennej rzeczywistości, że nie budzi to w nas zdumienia. Ani nagła senna znajomość, ani płynne mówienie w jidysz, ani bujanie w powietrzu, ani to, że Stefek otaczał mnie ramionami, bo wiał wiatr w tym śnie i szliśmy ulicą, przytrzymując na głowach kapelusze. Kapelusze! To zrozumiałe; to po tej jego opowieści. To rozumiem, ale że bez najmniejszego zażenowania dałam mu się objąć, gdy powiewał taki ciepły wiatr? Hmmm. Obudziłam się i to uczucie nadal było ze mną. Miła świadomość, że przygarniał mnie do siebie, gdy wietrzysko wiało nam w twarz… Zazwyczaj owe senne klimaty spływają po mnie najpóźniej z umyciem zębów i rozczesaniem włosów, ale tym razem cały czas miałam w sobie to serdeczne odczucie i sympatię dla Stefka.
Przy śniadaniu przyglądałam mu się. I tak jak odrobinę drażniły mnie jego niektóre gesty, na przykład wygładzanie powierzchni masła po wzięciu zuhelka na nóż czy nadto staranne rozsmarowywanie go po kromce, poprawianie plasterków kiełbasy, gdy zwichrował nieco rządek, w którym leżały, to nie było to dokuczliwe. A, no bo i ja mam swoje nawyki. Plasterki kiełbasy zawsze układam jeden na drugim, a nie rzucam byle jak na talerz. Mama tak robiła. I pomidory, ogórki też, czyli i ja mam swoje małe rytualiki, które mogłyby kogoś irytować. Ale kogo? Leszek nie przywiązywał wagi, a Stefan?… To lokator, więc co mi tam?
Do wieczora mi to serdeczne uczucie do … lokatora nie minęło i następnego dnia też patrzyłam na niego cieplejszym okiem. Od snu?! Dziwne, ale miłe. Ja już dawno serdecznie na nikogo nie patrzyłam. Czasem na kota przybłędę, który tu do mnie przychodził. Dał się nawet raz pogłaskać. Zwykły buras. Od kilku miesięcy nie przychodzi. Zakochałam się też w psich oczach. Weszłam na profil na Fejsbuku z psami husky do adopcji. Oglądałam te piękne psy, porzucone albo okaleczone, i zakochiwałam się niemal w każdym. Mirek mnie stawiał do pionu:
– Wybij to sobie z głowy. Pies to obowiązek, karmienie, weterynarz, opieka… Stale mówisz o wyprowadzce do Warszawy. Z psem???
– No, ale … – milkłam, bo nie miałam argumentu.
Fakt, że stale mówiłam, że to już mój tu ostatni rok, że może Mirek to odkupi na raty, obsadzi tu jaką dobrą duszę, ale zaraz sarkał, że nikt, tak jak ja, tego nie poprowadzi, że tu potrzebna kobieca ręka, porządek, czystość i kuchnia. I może jeszcze ten sezon, a potem coś wymyślimy, ja poszukam w mieście mieszkania i… tak schodzi rok za rokiem, a ja tu siedzę jak na bezludnej wyspie. A teraz nie ma mowy o żadnych planach wyprowadzkowych. Mam lokatora i on też zdany na to miejsce, bo innego nie ma.
Szczerze mówiąc, to mam „po kokardę” tego przymusowego siedzenia w domu, ale właściwie na całym świecie obowiązuje „kwarantanna”.
Tak to się nazywa. Czyli nie łazimy ot tak, bo mamy ochotę. Tłum, pewne zagęszczenie ludzi jest potencjalnym zagrożeniem, jako że ów wirus rozsiewa się drogą kropelkową.
– No to musimy chodzić ubrani w kombinezony, przyłbice, rękawice – powiedziałam przy obiedzie, gdy dłubaliśmy razem, pochyleni jak zegarmistrzowie każde nad swoją rybą.
– Tak, ale po pierwsze skąd je brać? A po drugie to wszystko ma być jednorazowe, więc znów wpakujemy się, jako mieszkańcy Ziemi, w góry zużytych, w dodatku zakażonych śmieci, które niezutylizowane staną się bombą biologiczną i dadzą znów wybuchnąć jakiejś pandemii.
– To prawda. – pokiwałam głową – A dopiero co Greta Thunberg nakrzyczała na nas za góry plastiku, góry śmieci. I co teraz? Jednorazowe rękawiczki, jednorazowe maseczki, kombinezony w szpitalach, choć tam się to utylizuje. A nasze? Widziałeś koło sklepów zużyte rękawiczki a w Necie zdjęcia oceanów pełnych śmieci i porzuconych maseczek, tych zielonych, jednorazowych? Sami sobie kręcimy bat… Zbiorowa głupota, nikt i nic już nas nie uratuje. Co z tego, że siedzimy tu, ty i ja, zamknięci i przestrzegający zasad podczas nielicznych wypadów po zakupy, skoro inni debile są bezmyślni i durni?
Stefan nic nie mówił. Pomógł mi pozbierać ze stołu i powiedział, że poobiednią herbatę on zrobi i przyniesie mi na kanapę.
– Pogoda paskudna, zimno mi jakoś. – powiedział – Nie pójdę już do warsztatu. Posiedzę tu, mogę?
– Oczywiście, chodź. Rozpal w kominku. Uwielbiam widok ognia w taki ziąb. Sam widok mnie rozgrzewa. Mieliście kominek? – zapytałam bezmyślnie, żeby nie zapadła cisza.
– Mówiłem ci, że miałem piękny piec. Przedwojenny, szmaragdowy. Miał swoją historię, był rozebrany, składowany aż go odkupiłem i służył nam, mi aż do teraz…
– Smutne. Żal takiego cacka.
– Poczekaj, mam gdzieś w telefonie jego zdjęcie, bo wysyłałem koledze. Patrz, – wyciągnął dłoń – taki piękny. Z koroną!
Istotnie zobaczyłam bajeczny wymysł przedwojennych ceramików. Powiedziałabym, że motywy na nim były bardzo secesyjne, jakby je projektował Wyspiański albo Gaudi, o tak, Gaudi.
– Ale caco! – westchnęłam – Nie uratował się?
– Piotr mówi, że uratował kilkanaście kafli, no, kilkadziesiąt kafli, ale korona poszła w drebiezgi. Zeskładował je u siebie. Ma zrobić zdjęcie, sprzedać.
– Teraz słaba pora na to.
– Wiem. – westchnął i zmienił temat – Czytałaś o modelu szwedzkim?
– Ale w jakim sensie? Chodzi o koronawirusa? Że nie ulegli pani¬ce i nie zamknęli, jak my, wszystkiego na kłódkę, tylko przestrzegają ogólnych zaleceń? Czytałam, tam nimi kieruje szef ichniego sanepidu, a nie politycy, zwłaszcza tacy jak nasi, nastawieni wyłącznie na władzę, władzę, władzę. Nas mają w …
– Mieliśmy się nie dołować polityką. – powiedział Stefan.
– Serio? Nie kojarzę faktu, byśmy mieli sobie stawiać takie ulti¬matum!
– To nie ultimatum. W samochodzie kiedyś, wracaliśmy z marketu i skomentowaliśmy wypowiedź Najjaśniejszego Wodza tak szpetnie, że aż nam obojgu zrobiło się głupio, pamiętasz?
Pamiętam. Okropnym bluzgiem skwitowaliśmy pewną wiadomość i to ja wówczas zaproponowałam, żeby polityka nas już nie prowoko¬wała, bo i tak mamy czym się martwić.
W kominku buchały pomarańczowe płomienie, siejąc już przez szybę miłym ciepłem. Położyłam stopy na kanapie, ale fala ciepłego powietrza przywiała mi ich dziwny mysi zapach.
Polska: 15 821 zakażeń koronawirusem, zmarło 791 osób. Wyzdrowiało 5,1 tys. osób.
Świat: Według danych zebranych przez Johns Hopkins University choroba ta zabiła ponad 279 000 osób i zaraziła około 4 milionów. Ponad 1,3 miliona osób wyzdrowiało.
A u nas? Nie wiadomo. Znany profesor medycyny uważa, że Ministerstwo zaniża statystyki, ujmując w nich osoby zmarłe wyłącz-nie z powodu wirusa, a przecież ów wirus jest często wspomagaczem innej choroby, czasem wręcz wyzwalaczem, a z pewnością katalizatorem, czyli przyspieszaczem, przez którego wiele chorób dostaje nagle speedu i pędzi. Ku śmierci. I tych Ministerstwo nie ujmuje w statystykach.
– To nieuczciwe. – odkrył Amerykę Stefan, robiąc nam herbatę.
– Owszem, a doktor twierdzi, że z powodu maluśkiej ilości robionych testów i liczba zakażonych jest zaniżona, i chorych też.
– Mamy – powiedział, dolewając mi do kubeczka mleko – klasyczną propagandę sukcesu a’la PRL albo Korea Północna!
– Mnie to dołuje. A poza tym mam słaby nastrój i po kokardę tego tematu.
– Może wolisz o tych wyborach, które się nie odbyły? – zaśmiał się ironicznie.
– O, nie, nie, nie! Umawialiśmy się, ZERO polityki. Mówiłeś, że wytrzymasz i że ci to nawet pasuje? – rzuciłam zaczepnie.
– Mówiłem i podtrzymuję, a jeśli chodzi o naszą popołudniową herbatę to…, ech…, złaszczyłem się, jak byłem po nawóz do twoich kwiatków pod oknem i kupiłem mini ptyśki z nadzieniem.
– Jakim?!
– Bita śmietana, klasyczne. I w drodze zjadłem cztery! Ale zostało jeszcze dziesięć!
– Daj! Ja mam dzisiaj dzień nieutulenia w żalu za młodością i wymagam dosłodzenia!
– Mam jeszcze coś. – powiedział, niemal parząc sobie usta herbatą.
Zawsze to robi, czym też mnie wkurza. Bierze do ust taką ledwie nalaną, ledwie uczernioną naparem, gorącą jak cholera i zawsze parzy sobie wargi. Nie dmucha, nie czeka, tylko siorbie i wiem, że ona jest za gorąca do picia. Zawsze to robi! Zero pomyślunku! Milczę, bo mnie to złości, a nie chcę zrzędzić. A jeśli już deklaruje, że coś ma, to i sam z siebie zaraz powie!
– Pajka, byłem w aptece, w tej z ziołami. Mówiłaś, że ją lubisz. I tam kupowałem ci ten spray na włosy i sobie espumisan i Candeprest, a pani znienacka, bo byliśmy sami, zagadnęła mnie, czy nie zechciałbym, czy nie mam potrzeby mierzyć sobie cukru. Zdziwiłem się, odmówiłem, ale pani mi powiedziała, że znalazła na regale opakowanie z takim aparatem do mierzenia glukozy we krwi. Musiał stać na tym regale a potem się przewrócił i leżał niewidoczny, aż go teraz pani sprzątająca znalazła. Z racji, że jest to starszy model i wystawowy, może mi go dać w prezencie i dołączyć pudełeczko pasków. I tylko igły do aparaciku do nakłuwania musiałbym kupić. No to wziąłem.
Miałam oczy jak płyty CD, bo nie pojmowałam. To my zazwyczaj nabieramy się na jakieś gratisy, ale on? Cały taki porządny, poukładany inżynier z wiedzą?! Dał się?
– Potrzebne ci to! – zawołałam jak jakaś mamuśka, której dziecko melduje, że kupiło sobie lizaka – A masz może cukrzycę? – zapytałam z cynicznym uśmieszkiem.
– Nie, nie mam, ale nie zaszkodzi czasem sprawdzić. Aparat do mierzenia ciśnienia masz, a przecież nie leczysz ciśnienia!
– Leczę. – mruknęłam, bo fakt, mógł nie wiedzieć, proszki łykam w pokoju. Po śniadaniu. Trzymam je koło łóżka. On swoje ma koło stołu kuchennego, w pudełku na parapecie. I łyka grzecznie po śniadaniu. – A ty mierzysz sobie i notujesz? – spytałam kąśliwie.
Zrobił zakłopotaną minę:
– Nie. Ale to dlatego, że biorę regularnie, co mi doktor Paweł zapisał. Mierzyłem i jest dobrze! Zresztą mój zeszyt do zapisywania spłonął!
Rozeszliśmy się do sypialń. Miałam wyrzuty sumienia, że tak chłodno zjechałam go za te zakupy. Niech ma ten swój aparacik, nie moja sprawa!
I kiedy już mościłam się w łóżku i zasypiałam, usłyszałam jakieś dziwne szczekanie, skomlenie czy też dziwne wycie psa. Psów. Wyskoczyłam z łóżka, bo dobiegało z łąk, od drogi, a ja mam sypialnię od podwórza i Liwca. Stefan też wyjrzał.
– Co to? – spytał.
– Nie wiem, jakaś rozróba na łące. Chodź! Weź tę wielka latarkę!
To nie była fajna przygoda.
Pobiegliśmy w stronę ujadania i jakiejś szamotaniny na owej łące, którą mam niemal vis à vis gospodarstwa. Potknęłam się, bo ciemno, a Stefan świecił w dal. Minęliśmy kilka niewyrośniętych sosen. Szamotanina była blisko. Biegnąc, już czułam, że nie powinnam tego widzieć. Skowyt i dziwne, niegroźne, a raczej zadowolone warczenie psów znaczyło jedno – udany łup. W świetle latarki zobaczyliśmy, jak trzy dzikie psy szarpią młodą sarnę. Młodą, bo była niewielka. Jeszcze się broniła, wierzgała, ruszała się, ale widziałam wyraźnie, bo to właśnie oświetlił Stefan, jak psie kły rozdzierają jej bok pyska, jak ukazuje mi się masa mięsna, krew i jak z tyłu inny napastnik wbija się jej w bok, w słabiznę zębiskami i szarpie, zrywając skórę. Rzuciłam się na nie z kijem, który chwyciłam spod furtki. To specjalny kij na te przybłędy, bo bywają nieprzyjemne. Czasem się muszę oganiać, chcąc wejść na moje podwórko, gdy wychodzę albo wyjeżdżam a one są w pobliżu. Niedaleko jest psi przytułek, ale tymi zdziczałymi psiskami powinien się zająć rakarz. On umie wyłapać i jemu gmina płaci za każdego odłowionego psa, podobno nawet 2000 złotych! Ale gminie to się nie opłaca, więc właściwie nie reaguje na skargi. Odpisali mi rok temu, że im się limit na to skończył… A psy jak to psy – są, bo ludzie je wyrzucają albo nie karmią, tylko wypuszczają na noc, szepcząc: „fartuj się!”.
I właśnie się „ufartowały”. Trzasnęłam tylnego napastnika, trzeci, mały kundel odskoczył tylko, bo za mały na dokonanie mordu – czekał, hałasując na czas, gdy sarna już padnie. Stefan nie miał kija, więc tylko trzasnął maglitem dużego napastnika, tego, który kąsał ją w głowę i okolicę. Szczeknął boleśnie i odskoczył tylko na chwilę. Zaraz uwiesił się na już rozszarpanej szyi. Sarna padła. Ja wywijałam kijem w amoku, drąc się na psy, Stefan bił latarką na oślep. To długa latarka jak maczuga. Odskoczyły. Kilka minut sarna konała w naszym towarzystwie. Płakałam, wycierając łzy brudnymi rękami. Trzymałam ją za przednią nogę, nad kopytkiem. Stefan pogonił psy gdzieś dalej. Jak wrócił, kucnął obok i gładził mnie po głowie. Sapał zmęczony bieganiem i też nos głośno wycierał.
Ludzie nadal zakażają się, chorują, umierają, ale chyba nie jest to już aż tak wznosząca się fala. Według danych opracowanych przez Uniwersytet Johnsa Hopkinsa choroba zabiła ponad 307 000 osób i zaraziła 4,5 miliona. Ponad 1,6 miliona ludzi wyzdrowiało.
Nadal rozprzestrzenia się w Indiach i w Afryce. Stamtąd mało danych, bo kto to sprawdza, kto i na co umiera?
Kilka razy padało, wówczas wszystko zaczyna pachnieć ziemią. Właściwie nigdy dotąd tego nie zauważałam. Zamknęłam się w świecie przygotowań do przyjazdu grup, nie zauważając, nie czując właściwie żadnych „romantyzmów”, czyli oznak pór roku, o których pisarze tak ładnie snują swoje opowieści. Romantyzmy ucięłam sobie w czasie małżeństwa, które stawało się z czasem coraz mniej romantyczne. Kiedy pierwszy raz zrozumiałam, że weszłam w nie jako głupia i egzaltowana gęś? Gdy mój ukochany mąż, noszący mnie niemal na rękach i podobno taki kochający, szczeknął do mnie podczas pierwszej poważnej kłótni: „zamknij się, idiotko”. I nie przeprosił. Spadła zasłona. To musiało być w nim, tylko, ot, ukrywał. Potem się powtarzało, gdy się unosił. W czasie nieporozumień robił się zimny, wręcz lodowaty, arogancki i niegrzeczny – jakby powiedziała delikatnie moja babcia. A mnie to zamroziło, coś jak z Kajem z „Królowej Śniegu” Andersena. Rozumiałam, że z powodu Marcelinki nie mogę się z nim rozstać. Ona taka mała, mieszkanie na niego, firma jego i moja praca u niego. Wpadłam jak śliwka. Zamarzłam więc w tej części siebie, w której było miejsce na dobrą i serdeczną miłość. Chyba stałam się kostyczna, mało towarzyska i skupiona na Marcyśce. W pracy dokładna i sumienna, w domu czysta i milcząca a to coraz bardziej odpowiadało Waldkowi. „Zgubiłaś się po drodze”. – mówiła mi Regina, moja przyjaciółka, szefowa pisma, w którym pracowała Marianna. Namawiała mnie na odejście, na zdobycie samodzielności.
– Napisz coś dla mnie, może byłabyś przydatna tu, w redakcji?
– Nie umiem… – jęczałam.
– E, tam, nie umiesz, pisałaś w szkole wypracowania? Weź Mariannę. Czy ty sądzisz, że ona przeszła jakieś specjalne kursy? Zaczęła pisać o kulinariach a potem jak się rozhuśtała… Ma lekkie pióro i jest szybka, inteligentna i zawsze na czas. Spróbuj!
– Ale co miałabym napisać?
– Napisz mi… dwa teksty. Jeden to opis czegoś, ulicy, domu, ludzi jakich spotykasz, a drugi, napisz mi, co siedzi w tobie, jakie masz marzenia albo jeszcze inaczej: zrób to w formie wywiadu samej ze sobą.
Nie wyszło. Regina zrobiła marsową minę i szepnęła tylko: „no, faktycznie topornie to wyszło, ale jak chcesz, spróbuj metodą naśladowczą”.
Ale ja nie chciałam. Nie umiałam i już. To przyszło znacznie później, jak odprawiłam Leszka, jak go z siebie wydarłam. Byłam tak smutna i kompletnie bezbronna, że otworzyłam przy nim wszystkie wstydliwie pozamykane szufladki, z romantyzmem, czułością a nawet z tkliwością, z kokieterią, lekkością. Przy nim czułam się młoda, lekka, wesoła i sama sobie wydawałam się fajna. Po nim pozamykałam wszystko i zostawiłam tylko racjonalizm i spokój.
Do pamiętnego snu, w którym Stefan wyzwolił we mnie rodzaj czułego myślenia o nim. Miewam to uczucie, ilekroć na niego patrzę, a on o tym nie wie. Gdy spojrzy na mnie, to uczucie ulatuje – frrrrrrrrrr! Nie wiem, co to jest, i snu nie pamiętam, znaczy fabuły, ale emocje zostały. Dziwne, bo ta czułość, jaka mi się pojawia wobec niego, czułość, jakiej nie śmiem okazać, wzięła się z sennej mary. „To głupie” – powtarzam sobie i szybko wracam do rzeczywistości, tej, kiedy jesteśmy dwojgiem obcych ludzi skazanych na swoje towarzystwo przez obowiązek kwarantanny i zahamowane życie w Polsce.
– Piwonie zaraz zakwitną! – powiedział Stefan, wchodząc do domu na obiad. Wrócił od kolegi, który handlował kiedyś indyjskimi meblami i jednak pokazał Stefanowi jakieś pozostałości zalegające mu stary magazyn. Teraz handluje włoskimi ciuchami, ma stoisko na Marywilskiej, ale w magazynie zostało mu trochę, jak się wyraził, „połamańców i resztek, których nie dał rady sprzedać”.
– Siadaj, dzisiaj zero uniesień kulinarnych. Kurak pieczony i sałata z winegretem.
– Zgłodniałem! – powiedział wracając z łazienki.
Teraz tak często myjemy ręce, jak kiedyś Rysio i dzieci Grażynki z Klanu.
Lubię ten jego wyraz twarzy, gdy ma jakiś nowy napęd, pomysł. Oczy mu się śmieją. Odgarnia przydługie włosy, uśmiecha się i dłubie w kurczaku.