Moje życie nieodwracalnie się zmieniło. Czułam, że nie mam już nad nim kontroli, a czego nie dotknę, zamienia się w kupę gruzów. Nie wiedziałam tylko dlaczego. Okazało się, że wrogowie bywają bliżej niż myślimy.
Spis treści
Z grupki dziewczyn, z którymi trzymałam się na studiach, tylko ja nie znalazłam pracy w zawodzie. Wszystkie zostały urzędniczkami – nic dziwnego, jeśli kończy się administrację – ale ja już pod koniec trzeciego roku wiedziałam, że to nie moja droga. Rodzice jednak nalegali na zdobycie tytułu magistra, więc studiowałam dalej, a jednocześnie dorabiałam, odkładałam pieniądze i chodziłam na kursy.
– Dagmara, daj spokój. Naprawdę chcesz być zwykłą kosmetyczką? – dziwiły się dziewczyny.
– Nie taką znowu zwykłą – odpowiadałam.
Zatrudniłam się w jednym salonie, potem w drugim, gdzie doceniano, że ciągle się kształcę. Na jedne kursy wysyłali mnie pracodawcy, na inne zapisywałam się sama. Wreszcie dojrzałam do tego, by otworzyć własny salon. Po latach pracy miałam trzy salony oraz ostatnie moje dziecko: salon premium w najbardziej prestiżowej lokalizacji miasta.
Powodziło mi się. Nie musiałam już osobiście zajmować się klientkami, ale czasami nadal to robiłam. Bo lubiłam, a zadowolenie klientek sprawiało mi autentyczną przyjemność. Gdy pracujesz, choć mogłabyś już tylko odcinać kupony, to znaczy, że dobrze wybrałaś zawód.
Mimo różnicy w naszym obecnym statusie nie zapomniałam o dawnych koleżankach. Bogactwo mnie nie zmieniło, przynajmniej taką miałam nadzieję. Spotykałyśmy się przynajmniej raz na pół roku i różnica pojawiała się dopiero wtedy, gdy przychodziło do płacenia rachunku.
– Dajcie spokój, ja stawiam – powiedziałam kiedyś. – Nie przejmujcie się, tylko dobrze się bawmy!
Problemy zaczęły się krótko po otwarciu czwartego salonu. Miał być luksus, profesjonalizm i dyskrecja. Chciałam, by klinika przyciągała najbardziej zamożne klientki i nie żałowałam na tę inwestycję. Zatrudniłam najlepszych fachowców, sprawdzałam ich kwalifikacje i dyplomy, wysyłałam na dodatkowe szkolenia. Nie zakładałam kłopotów, tym bardziej porażki.
Aż tu nagle w sieci pojawiły się negatywne opinie na temat kliniki. A to reakcja uczuleniowa, a to źle wykonana usługa… Reagowałam na każdy taki komentarz. Prosiłam żalącą się osobę o kontakt ze mną – bez odzewu. Rozmawiałam z zespołem, ale nie przypominali sobie sytuacji, by ktokolwiek był niezadowolony lub chciał reklamować usługę. Więc skąd te opinie? Ewidentnie krzywdzące. Których przybywało, chyba na zasadzie efektu kuli śnieżnej.
Choć nie zawiniliśmy, strumień klientów malał. Próbowałam przyciągnąć nowych gości promocjami, niestety bez skutku. Miejsce, które miało być sztandarowym, ukoronowaniem mojej wieloletniej pracy, przynosiło straty. Co gorsza, na szerzącej się złej opinii cierpiały pozostałe salony.
Mój mąż uznał, że pora zadziałać mocniej.
– Powinnaś to zgłosić na policję. Niemożliwe, żeby negatywnych opinii było aż tyle. To ewidentne szkalowanie. Nie wiem, zazdrosna konkurencja? Rozumiem jedna niezadowolona klientka raz na jakiś czas. Rozumiem reklamacja albo domaganie się zwrotu kosztów za zrobienie poprawki w innym gabinecie. Ale tu nikt się z tobą nie kontaktuje. Czyli chodzi o zwykły, ordynarny hejt!
W końcu mąż namówił mnie na zgłoszenie sprawy na policję. Miał dość patrzenia, jak się zadręczam, że cały wysiłek, jaki włożyłam w budowanie swojej marki, obraca się w niwecz.
– Proszę się nie spodziewać cudów. – Policjant nie dawał mi wielkiej nadziei na znalezienie prześladowcy.
O dziwo, po kilku miesiącach dostałam telefon z posterunku. Znaleziono jedną z osób, które pisały te komentarze. A ona zdradziła dwa następne nazwiska… I nie były mi obce. Szok, to mało powiedziane.
– To niemożliwe! To musi być jakaś pomyłka. Znamy się… trzydzieści lat! To moje koleżanki ze studiów. Czemu miałyby to robić?
– Z zawiści, żeby poczuć się lepiej, żeby utrzeć pani nosa, by spadła pani na dno, niżej od nich… Zazdrość to bardzo silny motyw wielu przestępstw.
Nadal nie mogłam uwierzyć. Spotkałam się z nimi twarzą w twarz, choć sama nie wiem po co.
– Dlaczego? Co ja wam takiego zrobiłam? Miałyście u mnie darmowe zabiegi, zniżki, zawsze chciałam dla was jak najlepiej. Gdybyście czegoś potrzebowały, wyciągnęłabym to spod ziemi… Więc czemu?
Odpowiedziała mi cisza. Renata spuściła głowę, nie mając odwagi spojrzeć mi w oczy, a Joanna po prostu wstała i wyszła. Pewnie następnym raz spotkamy się w sądzie.
Najgorsze jest to, że renomę buduje się latami, a stracić ją można w kilka dni niemalże. Musiałam zamknąć najgorzej radzący sobie lokal, zwolnić ludzi. Owszem, część klientów pozostała nam wierna, ale wielu odeszło. Ze strachu. Uwierzyli zmyślonym opiniom o niekompetentnym personelu. Prostowałam, krzywdzące komentarze znikały, ale to wcale nie podnosiło mojej wiarygodności. Pojawiła się plotka, że płacę za usuwanie złych opinii na swój temat.
Odbudowanie reputacji i pozyskanie nowej klienteli potrwa wiele lat, bez żadnej gwarancji, że moja firma będzie sobie radzić równie dobrze jak wcześniej. Straciłam energię do działania, wiarę w ludzi i motywację. Jeśli kilka zazdrosnych osób może zniszczyć dzieło twego życia w kilka miesięcy, to jaki jest sens w staraniu się, zaczynaniu od nowa?
Mąż wierze we mnie bardziej niż ja sama. Mówi, że się podniosę.
– Kto jak nie ty. Jesteś twarda, nie do złamania.
Może. Na razie muszę podjąć decyzję, czy faktycznie chcę iść do sądu przeciwko moim dawnym koleżankom. Czego mam żądać? Odszkodowania? Przecież nie mają z czego mi zapłacić. Z drugiej strony zyskałaby chociaż moralną satysfakcję, a korzystny wyrok pomógłby mi oczyścić moje imię. Nic jednak nie sprawi, że przestanie mnie boleć świadomość tego, kto mnie skrzywdził. Jak się ma takich przyjaciół, to już nie potrzeba wrogów.