Jan Englert na świat patrzy z szekspirowskim dystansem, cennym w burzliwych, trudnych czasach. Sam też ma kilka szekspirowskich cech: kocha ironię, wierzy w przeznaczenie i nie boi się śmierci. Wielu uznaje go za wzór męskości. On mówi z dumą "ulepiły mnie kobiety". Jego sposób na trudny czas? Stawiać maszty i płynąć.
Spis treści
Pan nie miewa momentów słabości, bezradności?
Oczywiście, że miewam, tylko nie dopuszczam, by przejmowały kontrolę. Nie jestem typowym artystą nurkującym w trudnych chwilach w torfowisko, w którym się topi. Przez naturę zostałem wyposażony w dość silny charakter. Słabość umiem ogarnąć, przyklepać. Co jest też wadą polegającą na tym, że nie potrafię cieszyć się sukcesem. Przegrana i wygrana emocjonalnie są u mnie blisko siebie.
To wynika z dystansu do siebie i do otoczenia?
To raczej umiejętność obiektywizowania samego siebie. Moim pierwszym mistrzem w tej sztuce był Erwin Axer (wybitny reżyser teatralny – red.). Tak ułożyło się życie, że sprawowałem parę funkcji kierowniczych w środowisku artystycznym zbudowanym na rozbuchanym ego. Nigdzie sam się nie pchałem, ale coś sprawiało, że inni mnie wystawiali z przodu, a ja jak Wałęsa mówiłem wtedy: „Nie chcem, ale muszem”. Obserwując zachowania ludzi, szybko zdobyłem umiejętność rozumienia, dlaczego pewne sprawy dzieją się tak, a nie inaczej. Nauczyłem się analizować... Moja żona śmieje się ze mnie i mówi, że podsuwanie mi jakiegokolwiek problemu do rozwiązania to nieszczęście, bo ja go przeanalizuję na śmierć. Potrafię przeprowadzić skomplikowaną analizę, dlaczego jajko się nie ugotowało. Im większy problem, tym bardziej próbuję go przestudiować, rozłożyć na czynniki pierwsze, co sprawia, że nie ulegam łatwym emocjom czy osądom. Czasem jestem zdumiony ludzką niegodziwością, ale staram się zrozumieć, skąd się bierze. Na przykład skąd bierze się nienawiść?
No właśnie, skąd?
Nienawiść bierze się z bezradności. A ponieważ nie lubię być bezradny, rzadko nienawidzę. To może wydać się megalomańskie, kabotyńskie, ale taka postawa pozwala nie fruwać w uniesieniach ani nie zakopywać się w śmietniku swoich porażek, tylko daje napęd, by iść do przodu. Po prostu iść. A czasem biec. Z drugiej strony, jest w tym pewna sprzeczność, bo jednocześnie przywiązuję się do ludzi, mebli, nawet do trasy, którą chodzę.
Do przeszłości też? Czy w Janie Englercie wciąż jest ten chłopiec, który bawił się na ruinach Warszawy i żałował, że nie mógł zginąć za ojczyznę?
Pewnie jest, przecież nie można odciąć jednej części siebie od innej. Życiorys każdego człowieka to pudełko rozrzuconych puzzli, które albo składają się w całość, albo nie. Ci, którym się składają, są szczęśliwi, pozostali mogą czuć niespełnienie, frustrację. Nie można nagle odciąć kawałka życia i zacząć wszystkiego na nowo.
Niektórzy uważają, że można.
Ale tego nie da się zaplanować. Wpływ na kształt życia ma masa rzeczy nieprzewidywalnych. Już nie mówię o czymś tak podstawowym jak miłość czy małżeństwo. Ale choćby taka pandemia, jej skutki będą o wiele gorsze, niż sobie wyobrażamy, tym jestem przerażony. Ilu ludzi zapłaci za to wysoką cenę psychiczną, oddadzą pole, przestaną walczyć, tworzyć. I nie mam na myśli tylko twórczości artystycznej, ale tej potrzebnej do zwykłego, codziennego życia.
Roman Polański przy okazji premiery swojego filmu i 85. urodzin powiedział mi, że „starość nie jest dla mięczaków”.
Myślę, że starość jest trudniejsza do zdefiniowania. Genialnie napisał Szekspir w Królu Learze właśnie, że starość to tracenie pewności siebie, oddawanie pola. Obserwowałem wielu moich odchodzących mistrzów i zazwyczaj wyglądało to tak samo. Jak mawiał Dejmek: albo mocno trzymają się swojego płotu i krzyczą, że mają rację, albo kompletnie się poddają. Ja uważam, że dobra starość to jednak umiejętność oddawania pola. Bez rozpaczy, bez szaleństw. Przyznanie, że procesja niekoniecznie musi iść przez moje podwórko. Poza tym żyjemy w czasach, w których nie ma szacunku dla nestorów. Każdy jest dla siebie mistrzem, każdy wie najlepiej.
Pan wierzy w mistrzów, a w przeznaczenie?
Wyglądam na realistę, a w gruncie rzeczy jestem fatalistą. Uważam, że wszystko jest zapisane, choć może nie do końca. Jakiś wybór mamy, te Parki nie trzymają jednej nitki, tylko kilkanaście, i mówią: „Tę weź, tej nie bierz”, a ja biorę tę, którą chcę. Czy ta nić zostanie użyta do tego, żeby załatać dziurę w kalesonach, czy do uszycia proporca, często nie jest już sprawą wyboru, lecz przypadku. Najkrótsza definicja szczęścia w naszym zawodzie: znaleźć się we właściwym czasie, miejscu i towarzystwie. Tego człowiek nie wymyśli, to musi mu się zdarzyć. Choć oczywiście losowi można pomóc.
Jak?
Szukając. Nie czekając, aż coś samo przyjdzie. Każdy człowiek, przynajmniej ten inteligentny, szuka mistrza. Choćby po to, by go wyssać i odrzucić. Zawsze umiałem znaleźć ludzi, którzy mnie inspirowali. Na planie "Kanału" Wajdy zachwycił mnie Kazio Kutz, bo traktował mnie jak kumpla, mężczyznę, mimo że miałem 13 lat. Byłem na jego pierwszym ślubie i weselu. Imponował mi. Sam był chłoptasiem, którym pozostał do końca życia. Choć naprawdę w młodości najważniejsi byli dla mnie idole sportowi. Miałem być reprezentantem Polski w piłce nożnej, to było dla mnie oczywiste. Ale później pojawili się kolejni mistrzowie: Axer, Bardini, Dejmek... Moja zasługa polegała na tym, że ich szukałem, nie domagałem się, by oni mnie znaleźli.
Nie ma w tym gronie kobiet.
Ale ja nie ukrywam, że jestem zbudowany przez kobiety. Mało tego, uważam, że kobiety to lepszy gatunek człowieka. Mężczyzna jest w gruncie rzeczy wyciosany z kawałka drewna, czasem powstaje z tego jakaś rzeźba, czasem nie. Kobiety są dużo ciekawsze. Światopogląd, sposób traktowania przeciwnika zawdzięczam kobietom, szczególnie tym bliskim, które były dla mnie ważne. Po kądzieli jest u mnie dobra linia. Mama to była najsilniejsza osobowość w moim życiu. Wywarła na mnie ogromny wpływ. Kobiety potrafiły obudzić we mnie tę niewygodną chęć bycia kimś więcej niż przeciętniakiem. Dlatego wolałem z nimi przebywać. Moje relacje były intensywne, szczególne: przyjaźniliśmy się albo kochaliśmy, szanowaliśmy się albo spieraliśmy. Podoba mi się również to, że się różnimy, chociaż mówienie o tym w dzisiejszych czasach jest niebezpieczne. Feministki mnie zamordują, ale co tam. Jest tak, że mężczyzna, który kłamie, nawet jeśli jest dobrym oszustem, gdy znajdzie się w samotności, wie, że oszukał. A kobieta niekoniecznie. Mężczyźni kłamią, a kobiety nie mówią całej prawdy. To moje odkrycie.
Potrafi pan wyjaśnić, skąd jest w panu ta siła, niezłomność zasad.
Żeby naprawdę dojść do jej źródeł, musielibyśmy poszperać głębiej. Może sam o tym kiedyś napiszę. Pandemia zdemaskowała wielu ludzi, ujawniła, kto jest miękkim tchórzem udającym twardego, kto tak kocha siebie, że nic dla niego poza nim samym nie ma znaczenia, ale też kto jest gotów do poświęceń. Ja nie jestem bohaterem i nigdy nie byłem, bo nie odczuwam strachu. Bohaterem jest ten, kto się boi, a mimo wszystko robi, co należy.
Molier pisał: „W słowach wszyscy mężczyźni są do siebie podobni. Czyny dopiero odsłaniają różnicę”.
Mam wokół siebie paru bohaterów, paru tchórzy, paru egoistów skupionych na sobie w niebywały sposób. Są tacy, których w pandemii polubiłem, i tacy, których lubię teraz mniej. Liczy się umiejętność podjęcia walki. Mówi się, że na froncie pierwsi giną ci, którzy się boją. Może więc nie warto być tchórzem? Proszę jednak pamiętać, że to są wynurzenia człowieka sytego, nie głodnego. Dowcip polega na tym, żeby syty przynajmniej próbował zrozumieć, dlaczego głodny go nienawidzi. Łatwo zdobyć się na tolerancję, gdy nam się wiedzie. Trudniej, gdy nam nie wychodzi. Wtedy bycie tolerancyjnym jest prawie niemożliwe.
Sytemu i silnemu mężczyźnie łatwiej być dyrektorem Teatru Narodowego czy ojcem?
To jest kompletnie co innego. Bycie ojcem to przywilej, a dyrektorem obowiązek. Albo odwrotnie. Zależy od człowieka. Dla mnie te sprawy są nieporównywalne. Ojcostwo to sport indywidualny, ewentualnie dwuosobowy jak tenis albo ping-pong. A dyrektorstwo to są wszystkie sporty zespołowe razem. W piłce nożnej każdy chciałby być Lewandowskim. A mnie sam fakt bycia w zespole i pracowanie na Lewandowskiego sprawiałby większą frajdę. Na pewno i jednego, i drugiego mężczyzna się uczy. W młodości gra się rolę ojca, w dojrzałym wieku po prostu się nim jest. Dzieci są namacalnym dowodem na to, że nic się nie kończy. To rodzaj nieśmiertelności, pozostawianie po sobie czegoś w świecie niewymiernym.
Nieśmiertelność to dobra puenta. Zwłaszcza że pan nie boi się śmierci.
Zna pani tę anegdotę o rabinie, po którego przyszła śmierć i puka do drzwi, a on mówi: „Zaraz, jestem zajęty”. „Dobrze, to przyjdę później”. Rozumiem go. Ja chcę umrzeć zdrowy, bez męki. Pyk – i do widzenia. Piękne. Byle jeszcze nie dzisiaj. Żeby to życie jeszcze potrwało. Ale trwanie ma sens wtedy, kiedy życie nie jest wegetacją. Gdy człowiek rzeczywiście ma coś do zrobienia. Nie, że tylko utrzymuje się na tratwie, ale że nadal żegluje. Dlatego wciąż próbuję utrzymać mój okręt na kursie.