Wywiad

Beata Ścibakówna: "Najlepszy czas dla kobiety zaczyna się po 40. Potem jest już tylko piękniej"

Beata Ścibakówna: "Najlepszy czas dla kobiety zaczyna się po 40. Potem jest już tylko piękniej"
Fot. AKPA

Jak żyje się w artystycznym klanie, w którym każdy jest osobowością? Czy da się w takiej rodzinie zdobyć pozycję, nie zmieniając relacji w rywalizację? Aktorka Beata Ścibakówna od prawie 30 lat mierzy się z tym zadaniem. Nowym rozdziałem w jej życiu jest aktorska kariery córki Heleny. Ile jest różnic, a ile podobieństw na drodze do siebie każdej z nich?

Sukces w dojrzałym wieku wróżył jej mąż Jan Englert. Osiągnęła go, choć przyznaje: nie było łatwo. Związek ze starszym wpływowym mężczyzną naraził ją na komentarze, że „zrobiła to dla kariery”. Gdy wchodziła na warszawskie salony, też musiała się mierzyć z wieloma wyzwaniami, dorastać do roli. Po latach relacja uczennica–mistrz zmieniła się w partnerstwo. Teraz pojawiło się przed nią nowe wyzwanie. Karierę aktorską rozpoczęła jej córka Helena. – Odważnie wyfrunęła z gniazda, więc mam wreszcie czas tylko dla siebie – mówi Beata Ścibakówna. – Odkrywam najlepszy okres w życiu kobiety. I siebie na nowo.

Beata Ścibakówna o córce Helenie Englert

Twój STYL: Jakie to uczucie być znaną aktorką i odkryć, że więcej niż o tobie piszą o twojej córce?

Beata Ścibakówna: Radość i  duma. Pierwsza myśl? Że nie zmarnowałam czasu jako matka. Lubię powiedzenie: dziecko jest jak walizka – co włożysz, to po latach wyjmiesz. Starałam się do walizki Heleny wkładać wartościowe rzeczy. Nie zawsze było łatwo! Ale dziś wiem, że było warto.

Nie boisz się, że pewnego dnia córka przyćmi twoje dokonania? O zazdrości między matkami i córkami pisał Freud.

Niech przyćmiewa! Każda z nas idzie własną drogą. Cieszę się, że Helena jest ambitna, pracowita i wie, czego chce. Od 15. roku życia ciężko pracuje i podkreśla, że wciąż się uczy! Tylko niedojrzała matka może postrzegać córkę jako rywalkę. To nie mój przypadek.

Gdy porównujesz ją do siebie z czasów młodości, gdzie dostrzegasz różnice?

Miałam mniejszą od niej świadomość tego, kim jestem. Mniej wiedziałam o życiu. W Zamościu, gdzie dorastałam, wszystko płynęło wolnym rytmem. Inaczej niż w stolicy. Wychowywałam się w dobrym domu, ale zwykłym. Byłam dziewczyną z prowincji z wielkimi marzeniami. Ja i Helena startowałyśmy z zupełnie innego punktu.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Beata Ścibakówna (@beata_scibakowna_official)

Beata Ścibakówna o początkach związku z Janem Englertem

Jaka byłaś w  jej wieku? Wchodziłaś wtedy w małżeństwo z Janem, 25 lat starszym od ciebie. Nie bałaś się, że relacja uczennica–mistrz z czasem może okazać się pułapką? Że możesz w niej stracić siebie?

Bałam się, ale miałam gotowość, by ten brak równowagi wyrównać. Byłam młoda, miałam prawo wielu rzeczy nie wiedzieć. Wiedziałam za to, że czeka mnie praca nad sobą. Nastawiłam się na rozwój. Miałam sporo pokory. Nie chciałam udawać kogoś, kim nie byłam. Słuchałam, nie wymądrzałam się. Długo miałam kompleks prowincji. Pamiętam, jak po raz pierwszy weszłam do budynku szkoły teatralnej na ul. Miodowej w  czarnej spódnicy za kolana i białej bluzce. Patrzyłam na piękne koleżanki i myślałam: „Co ja tu robię?”. Były bardziej ode mnie obyte, świadome. Ja pierwsze cienie do powiek kupiłam na drugim roku studiów, w  Baltonie. Przyglądałam się innym i lepiłam nową wersję siebie.

Ryzykowałaś też, że mąż, mężczyzna z silną osobowością, ulepi ciebie zgodnie z własnymi upodobaniami.

Trochę chciałam, żeby mnie ulepił. Byłam nieukształtowana, potrzebowałam przewodnika. Istniało ryzyko, że zostanę uformowana na styl Englerta, jak wielu jego studentów, ale wiedziałam, że... to mistrzowski styl, fascynujący. Tak dzieje się w każdej relacji mistrz–uczeń. Taki mieliśmy punkt wyjścia. Z czasem nauczyłam się budować odrębną siebie. Dojrzewałam, pozbywałam się kompleksów. Dlatego też zostałam przy swoim nazwisku Ścibakówna.

Miałaś tremę, gdy weszłaś do świata znajomych męża, ludzi z towarzystwa, z  dorobkiem, wymagających i krytycznych.

I to jaką! Nagle znalazłam się w środowisku indywidualności, autorytetów. Ludzi, którzy tworzyli ówczesną kulturę, sztukę, politykę… Dotarło do mnie, że nie obejrzałam wielu ważnych filmów, obrazów, nie przeczytałam mnóstwa istotnych książek. Najbezpieczniej czułam się na polu muzyki. Jako uczennica szkoły muzycznej w klasie wiolonczeli byłam osłuchana z dobrą muzyką. Ale też nie na tyle, by rozprawiać ze znawstwem o współczesnej muzyce poważnej. A byłam w centrum i takich rozmów. Czułam, że jestem obserwowana i oceniana. I że ode mnie zależy, czy zostanę zaakceptowana. Presja była ogromna, największa chyba moja własna. Postawiłam na autentyczność. Nie udawałam, że wiem więcej, niż wiedziałam. A jednocześnie byłam ciekawa tych nietuzinkowych ludzi i ich świata.

Kiedy poczułaś, że już nie musisz niczego udowadniać.

Nauka trwała, chciałam się rozwijać. Uważnie przyglądałam się pani Beacie Tyszkiewicz. Była dla mnie wzorem kultury, manier. Sama poczułam się pewniej, gdy zaczęłam odnosić pierwsze sukcesy zawodowe. Zagrałam kilka ważnych ról, zdobyłam nagrodę aktorską za rolę Klary w "Ślubach panieńskich" w Opolu, Jerzy Gruza wybrał mnie do głównej roli Elizabeth w serialu "Tygrysy Europy". Poczułam, że buduję siebie jako aktorkę niezależnie od tego, co robi mąż.

W artystycznym klanie Englertów jest miejsce na przyjaźń?

Wielcy ludzie, szczególnie artyści, przeważnie są skoncentrowani na sobie. Akceptuję to. Ale wyobrażenia, że w takiej rodzinie wszyscy ze wszystkimi rywalizują, to stereotyp. W naszej jest sporo miejsca na akceptację, wspieranie się i zrozumienie. Mamy w sobie dużo uważności na potrzeby bliskich.

 

 

Beata Ścibakówna: "Lubię mieć wszystko pod kontrolą"

U państwa Pendereckich było tak, że pani Elżbieta zdejmowała mężowi, artyście wielkiego formatu, z barków codzienność w każdym wymiarze. On zajmował się tylko sztuką. Wasz związek nigdy nie oscylował w takim kierunku?

Ależ ja też zdejmuję mężowi codzienność z barków. Jak to Jan ujmuje, jestem ministrem zdrowia, ekonomii, finansów, budownictwa, turystyki i gospodarki w naszym domu. Takie combo! Brzmi zabawnie, ale nie jest łatwe. Jan ma swój artystyczno-dyrektorski świat, który go pochłania, więc do pewnych rzeczy nie ma głowy. Inna sprawa, że jest minimalistą i niewiele mu potrzeba do życia. Może więc zabiegam o komfort dnia codziennego bardziej dla siebie niż dla niego? Mąż od zawsze był w jakiejś istotnej roli – aktora, reżysera, dziekana, rektora, dyrektora. Zmagania z przyziemną rzeczywistością nie mieściły się w żadnej z nich. I tak zostało. A ja lubię mieć wszystko pod kontrolą, na wszystko mieć wpływ. Gdy wokół siebie mam porządek, czuję się też uporządkowana w środku.

Zarządzasz codziennością waszej rodziny, ale też swoją karierą. Masz opinię „charakternej”. Co sprawiło, że umiałaś obronić swoją indywidualność w waszym związku?

Może to moje wieczne nienasycenie? Od dziecka mam niedosyt doświadczeń, wyzwań, wrażeń. Wciąż chcę czegoś więcej. Rozpiera mnie energia, zżera ambicja, by jeszcze czegoś dokonać, coś zobaczyć, odkryć. Lubię mówić, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Unikam ludzi, którzy twierdzą, że czegoś „nie da się zrobić” albo że „może za tydzień”. Od małego taka byłam. Chodziłam na taniec towarzyski, do szkoły muzycznej, działałam w  harcerstwie, amatorskim teatrze i wszystko umiałam pogodzić. Z domu wyniosłam przekonanie, że mogę osiągnąć to, czego chcę. Rodzice dali mi dużo odwagi i wiary w siebie. Wyposażyli w poczucie wartości na całe życie.

Co byś powiedziała sobie z tamtych lat?

Bądź odważna! Wprawdzie wykazałam się odwagą, wyjeżdżając z Zamościa do Warszawy czy wchodząc w  towarzystwo, do którego musiałam wysoko doskoczyć, ale jednak była we mnie wtedy spora nuta niepewności. Po latach myślę, że mogłam być odważniejsza. Wtedy mówiłam sobie: bądź uważna, słuchaj, ucz się. A dziś dodałabym: ale się nie bój! Możesz osiągnąć to, na czym ci zależy. Wszystko! Ryzykuj!

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Beata Ścibakówna (@beata_scibakowna_official)

Beata Ścibakówna: "Najpiękniejszy czas dla kobiety zaczyna się po czterdziestce"

Masz 55 lat. Czego kobietę uczy czas?

Najpiękniejszy czas dla kobiety zaczyna się po czterdziestce. A potem... jest już tylko piękniej, mądrzej i  spokojniej. Czterdziestka przynosi świadomość. Wiemy już, kim jesteśmy. Z trudnych doświadczeń wyciągnęłyśmy lekcje, a dużo wciąż przed nami. Poczucie własnej wartości pomaga w podejmowaniu decyzji odważnych, ale rozważnych. Bo w młodzieńczych odważnych decyzjach jest sporo brawury. Młodość bywa poszarpana, rozedrgana. Dojrzałość to dla mnie połączenie mądrości i łagodności. Fascynujący jest też dystans do siebie. To, że o poważnych sprawach można już mówić z lekkim przymrużeniem oka. A gdy tylko pojawia się wątpliwość: czy dam radę? – pamięć przywołuje dziesiątki sytuacji bez wyjścia, z których wychodziłyśmy silniejsze i  mądrzejsze. Młodość jest wykrzyknikiem, dojrzałość kropką. A czasem... wielokropkiem.

Można się cieszyć z upływu czasu?

Można! I  z  tego, że ma się już menopauzę za sobą, też! Plusów jest mnóstwo. Najważniejszy to wolność. Choćby od napięcia, które zawsze towarzyszy miesiączce. Skończyły się hormonalne huśtawki nastroju, czujesz spokój i radość. Ja tak doświadczam tego etapu życia. Wielu kobietom menopauza kojarzy się z przemijaniem i końcem młodości bardziej niż z nowym fajnym początkiem. Przemijanie wpisane jest w nasze życie jako nieodłączna jego część. Lepiej to zaakceptować, niż z tym walczyć.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Beata Ścibakówna (@beata_scibakowna_official)

Może w obawach kobiet kryje się strach, że z wiekiem stajemy się mniej atrakcyjne dla mężczyzn, mniej zauważalne?

Na pewno przeglądamy się w oczach mężczyzn. I to nie tylko w oczach własnego męża. Byłabym hipokrytką, gdybym twierdziła, że u mnie jest inaczej. Moja koleżanka z  teatru, przepiękna kobieta po sześćdziesiątce, powiedziała: „Kiedyś, gdy wchodziłam do pomieszczenia, wszystkie męskie spojrzenia były skierowane na mnie. I nagle to się skończyło”. Na razie o tym nie myślę, może dlatego, że... to jeszcze przede mną. (śmiech) Ale nie wiem, czy nie będzie dla mnie dramatem, gdy być może stanę się transparentna dla mężczyzn. Dziś inne rzeczy są dla mnie ważne. Dorosłe dziecko wyfrunęło z gniazda i mogę zająć się sobą: być dobrą dla siebie, nie tylko wymagającą. Tego się teraz uczę. I dużo podróżuję, bo to uwielbiam. Wreszcie mam czas, by robić to, co mnie interesuje. Mogę wyprodukować spektakl albo wejść na Górę Tęczową na wysokość 5 tys. m n.p.m. czy na Machu Picchu, co zrobiłam w ubiegłym roku. Wybrałam się w podróż do Peru i Boliwii z przyjaciółką. Wstawałyśmy o czwartej rano, by pokonywać długie, trudne trasy łodziami, truckami. Pamiętam nocleg w La Pas na wysokości 4 tys. m n.p.m. To wysokość, na której już trudno się oddycha. Żułyśmy liście koki, żeby się przyzwyczaić do tej wysokości. Piękna przygoda!

Czego dowiedziałaś się tam o sobie?

Gdy z  Machu Picchu spojrzałam na świat, poczułam moc. Popłakałam się ze wzruszenia. Wypłynęły emocje, które kumulowały się we mnie... może przez całe życie. Długo nie mogłam opanować tego płaczu. Przyniósł uczucie wolności. Z góry zeszłam uskrzydlona. Pomyślałam: „Skoro tu dotarłam, to znaczy, że wciąż mogę wszystko!”. Dwutygodniowa wyprawa sprawiła, że po raz pierwszy od dawna przekonałam się, że tęsknota może być dobrym uczuciem, budującym. Jestem teraz w  próbach do sztuki Opowieści z Lasku Wiedeńskiego w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, której premiera odbędzie się 4 listopada w  Teatrze Narodowym. Pada w  niej taka fraza: „To już minął rok? Jeszcze jeden rok. Do dwudziestki idziesz sobie spacerem, do czterdziestki truchtem, a po czterdziestce galopem”. Sporo mądrości jest w tym zdaniu. A we mnie wciąż sporo nienasycenia.

Kim jest Beata Ścibakówna?

Beata Ścibakówna - ur. 28 kwietnia 1968 r. aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Zadebiutowała jako studentka w roli Zosi w sztuce "Pan Tadeusz" Adama Mickiewicza w reżyserii Jana Englerta. W latach 1992-1997 związana z Teatrem Powszechnym w Warszawie, później z Teatrem Narodowym. Na dużym ekranie zadebiutowała w 1992 roku w dramacie "Wszystko co najważniejsze" Roberta Glińskiego. Widzowie mogli oglądać Beatę Ścibakówną w serialu "Czterdziestolatek. 20 lat później", filmie Krystyny Jandy "Pestka" czy komedii Jacka Bromskiego "Dzieci i ryby". Jednak największą popularność przyniosły jej serialowe role w " Samym życiu", "Na dobre i na złe" czy "Diagnoza".

Prywatnie żona aktora Jana Englerta, z którym ma córkę Helenę Englert.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 11/2023
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również