Wielki aktor. Piękny człowiek. Ogrodnik doskonały. Jerzy Radziwiłowicz mówi nam: "Żeby się dowiedzieć, co się w życiu straciło, trzeba by tego straconego doświadczyć".
Spis treści
PANI: Anna Dymna powiedziała mi niedawno, że gdy opowiada studentom o mistrzach, którzy uczyli ją żyć i grać, jak: Holoubek, Jarocki, Swinarski, ci młodzi ludzie często nie wiedzą, kto to jest.
JERZY RADZIWIŁOWICZ: I to jest zdumiewające. Mam wrażenie, może błędne, że nam nazwiska wybitnych aktorów z poprzednich pokoleń nie były obce. Wręcz wstyd było ich nie znać. Widocznie dziś dla młodych nie ma to już znaczenia. Wszystko się pozmieniało. My byliśmy wychowani w świecie, w którym teatr był centrum życia aktora. Jednym i najważniejszym. Cała reszta była chałturą. Dzisiaj liczy się fakt, że ktoś codziennie gości w naszych domach, a nie to, co przez dwie godziny pokaże na scenie w jakimś
teatrze. Kto to w ogóle zobaczy?! Częstotliwość tworzy gwiazdę, nie jakość. Ale nie narzekajmy tak na młodych, bo to są często bardzo fajni ludzie.
To prawda. Patrząc na nich, dostrzega pan różnicę między wami wtedy, a nimi teraz?
Zasadniczą. Z prostej przyczyny. Między czasami naszej młodości, a dzisiejszymi jest przepaść. To są kompletnie różne światy. W związku z tym my byliśmy inaczej kształtowani, do czego innego mieliśmy ciągoty, wobec czego innego opór, a czego innego się wystrzegaliśmy. Dzisiaj też trzeba być ostrożnym, uważać, wystrzegać się i wybierać, ale spośród zupełnie innych rzeczy. To jest nowa rzeczywistość. Zaczynając od tego, o czym już wspomniałem, że dla nas liczył się teatr, potem długo, długo nic i jakaś chałtura. Ewentualnie wybitny film. Też chałtura. Poza tym my jednak żyliśmy – choć bywało świetnie i wesoło - w bardzo przaśnych czasach. I bardzo niedobrych, niewygodnych. Mój maturalny rok '68 to Marzec, drugi rok studiów to Grudzień '70 na Wybrzeżu. Żyliśmy w PRL-u. Więc jakiekolwiek porównania nie mają sensu.
Po studiach przyjechał pan do Krakowa i pracował m.in. ze Swinarskim, Jarockim, Wajdą, Grzegorzewskim, Lupą… Nagromadzenie geniuszy w jednym miejscu. Cud!
Jak pani wymieniła całe to bogactwo i piękno, przypomniał mi się żart o stworzeniu świata. Otóż Bóg stworzył już wszystko, ale zostało mu dużo przepięknych rzeczy. Nie wiedząc, co z nimi zrobić, rzucił je w jedno miejsce: "A, niech leci". Z ciekawości zerknął na dół, a wszystkie te bogactwa spadły na Półwysep Apeniński, włoski but. Popatrzył na swoje dzieło i powiedział: "Za piękne to jest w jednym miejscu, trzeba wprowadzić przeciwwagę. I… stworzył Włochów". Oczywiście Włosi mi to opowiadali. Wymieniła pani pięciu spośród dziesięciu najwybitniejszych reżyserów polskich, którzy znaleźli się w jednym miejscu i czasie, żeby prowadzić jeden teatr. Tak się zdarzyło.
Miał pan szczęście.
Miałem. Polegało na tym, że w Waszyngtonie, w Kennedy Center odbywał się duży, międzynarodowy festiwal teatrów studenckich. Co roku zapraszali kogoś z zagranicy i kiedy kończyłem studia, padło na naszą warszawską uczelnię. Szkoła zaproszenie przyjęła, a władze się zgodziły. W tamtych czasach wyjazd do Stanów był nobilitacją, nieosiągalnym marzeniem. Szkoła uznała, że skoro spotkało nas takie wyróżnienie, należy sięgnąć po reżysera z najwyższej półki, żeby było co tym Amerykanom pokazać. W ten sposób spotkał się z nami Jerzy Jarocki i zrobiliśmy spektakl "Akty". W Waszyngtonie przyjęcie było do tego stopnia pozytywne, że zaproszono nas do Nowego Jorku, gdzie zobaczyłem "Hair", o którym rozmawialiśmy. Dziś brzmi to zabawnie, ale sukces w Stanach był dla wszystkich nieprawdopodobnym wydarzeniem. Większość z nas nigdy wcześniej nie wyjeżdżała z Polski. Przy tej okazji na jednej z prób usłyszałem od Jerzego Jarockiego, że chętnie widziałby mnie w zespole Starego Teatru. Tak znalazłem się w oku cyklonu, który pani pięknie opisała.
Jest pan mistrzem dla wielu aktorów młodego pokolenia. Nie tylko z powodu talentu, ale również znajomości języków obcych, co w pana pokoleniu było ewenementem. Oraz erudycji, z której
słynie pan w środowisku. Podobno pochłania pan książkę dziennie.
Zaraz się okaże, że w łonie matki przeczytałem trylogię Sienkiewicza… Ale miło to słyszeć. Rzeczywiście kiedyś znajomość języków była rzeczą bardzo rzadką. Pamiętam, jak w teatrze ogłoszono, że ministerstwo kultury przyznaje stypendia i można pojechać do Wielkiej Brytanii lub Francji. Pomyślałem, że wybrałbym się do Londynu. Złożyłem papiery, ale warunkiem wyjazdu był zdany egzamin z języka. Pojechałem do ministerstwa, przyjęła mnie bardzo elegancka dama, usiedliśmy, pogadaliśmy po angielsku, zdałem, dostałem zaświadczenie z pieczątką, wyszedłem na korytarz, a tam urzędniczka, która zajmowała się stypendiami, mówi: "Obawiam się, że Brytyjczycy się wycofają i nic z tego wyjazdu nie wyjdzie. Wielka szkoda. Jest jeszcze stypendium francuskie, ale trzeba znać język...". Ja na to, że po francusku też mówię. Wróciliśmy więc na egzamin. Z tą samą damą porozmawiałem po francusku i przybiła mi nową pieczątkę. Okazało się, że w czasie, kiedy miałem jechać do Paryża, miał mi się rodzić syn, więc chciałem zrezygnować. Dostałem telefon z ministerstwa: „Panie, przesuniemy termin! Jedź pan kiedykolwiek, bo stypendium przepadnie. Nikt z artystów nie zna żadnego języka”.
Cały wywiad przeczytasz w najnowszym, lipcowym wydaniu magazynu PANI.