Za uważność na ludzi. Za zwykłą pracowitość. Za odwagę wejścia w wielki świat. Za szacunek dla inaczej myślących. Za ambicję, by jako pierwsza dama zrobić coś dobrego. Za odporność na krytykę zazdrośników. Za umiejętność godzenia pokłóconych. Za klasę, z jaką reprezentuje Polskę. Za przykład, jak być z rodziną mimo nadmiaru obowiązków. Za szczerość, którą zaimponowała w biografii Pierwsza dama. Za to, jak wysoko zawiesiła poprzeczkę kolejnym żonom prezydentów – „Twój STYL” przyznaje tytuł Kobiety Roku 2024 – Pani Jolancie Kwaśniewskiej.
Spis treści
Wjechała raz z Adamem Małyszem na szczyt skoczni. Spojrzała w dół – otchłań. Podobnie czuła się w dzień po wyborach prezydenckich wygranych przez Aleksandra Kwaśniewskiego. „Nie chciałam tej prezydentury”, przyznaje. Wiedziała, że zmieni życie ich rodziny raczej… nie na dobre. Ale jest prymuską, rolę prezydentowej traktowała jak zadanie, choć mogła być tylko dekoracją. Były przykłady. Jak być pierwszą damą, uczyła się sama, w biegu, czasem na błędach, ale znalazła swoje miejsce w elicie królowych, cesarzowych, żon prezydentów. Ich wsparcie pomogło robić rzeczy pozornie niemożliwe. Nie da się wyliczyć akcji zorganizowanych przez jej Fundację „Porozumienie bez Barier”: „Motylkowe szpitale”, „Otwórzmy dzieciom świat”, „Możesz zdążyć przed rakiem”, „Szkoły tolerancji”. Nie wszyscy ją kochali, jednak gdy mąż kończył kadencję, poparcie dla niej, jako następczyni, przekraczało 50 procent. Do wyborów nie stanęła, ale pokazała, że misja pierwszej damy nie jest kadencyjna. Fundacja działa nadal. Późno wydała biografię. 500-stronicowa Pierwsza dama wciąż jest na liście bestsellerów. Przypomina, że historia Jolanty Kwaśniewskiej jest… niepowtarzalna?
Twój STYL: Czy w świecie wielkiej polityki, dyplomatycznego protokołu jest miejsce na zwykłe żarty, figle?
Jolanta Kwaśniewska: Raczej na figle poza protokołem. Podczas oficjalnego spotkania osobę, która zachowałaby się krotochwilnie, uznano by za niepoważną. Protokół, zasady stroju są po to, by drobiazgi nie przeszkadzały ważnym sprawom. A jednak żartobliwe sytuacje się zdarzają. Pamiętam, jak podczas imienin mąż dorwał się do perkusji orkiestry wojskowej. Kiedyś, dla zabawy, jeździliśmy na podarowanych nam rowerach w sali kolumnowej Pałacu Prezydenckiego. Gdy jest napięta atmosfera i rozmawia się o rzeczach niełatwych, żarty sytuacyjne przydają się, obniżenie ciśnienia pomaga pójść dalej. Olek ma poczucie humoru, to poprawia nastrój spotkania.
Kamery pokazują początek oficjalnych wizyt, ale obserwatorzy myślą, co jest później. Czy przy herbacie pojawiają się wątki prywatne, small talk, rozmowy o dzieciach?
Na ważnych spotkaniach, np. podczas obrad organizacji Center for Missing & Exploited Children, do której należały także królowa Belgii Paola, królowa Hiszpanii Zofia i Bernadette Chirac, rozmawiało się poważnie. Choćby o stworzeniu jednego numeru telefonu na cały świat, by móc ogłosić alarm, gdy ginie dziecko. Ale w kuluarach to inna sytuacja. Gdy miałam dłuższe włosy, robiłam przedziałek w zygzak, taką błyskawicę. I zawsze któraś z pań pytała: „Jolanta, jak to robisz?”. Królowej Paoli pokazywałam, w jaki sposób układa się włosy grzebieniem. Czyli po ludzku. Gdy spotykałyśmy się w Brukseli, królowa mówiła: „Jolanta, nie będziesz jeździła po hotelach. Jest już u nas Zofia, Sylwia”. Mieszkałam w pałacu, uczestniczyłam w zwykłych kobiecych rozmowach: „Słuchaj, Albert ma takie lumbago… A pamiętasz mojego labradora, odszedł dwa miesiące temu…”. Kiedyś jadłyśmy kolację, a ja mówię: „Dziś jest dla mnie szczególny dzień, rocznica ślubu z Olusiem, wznieśmy toast za niego”. Wtedy szwedzka księżniczka Wiktoria zaproponowała: „Jolanta, napiszemy mu życzenia!”. Były to czasy faksów, napisała po francusku życzenia dla Olka, królowe podpisały i wysłałyśmy.
Ciekawe, czy faks zachował się w „pudłach pamięci”, które opisuje pani w książce?
Tak, jest oryginał! Dużo mam wspomnień z Belgii, łączyły nas serdeczne relacje z parą królewską. Gdy oboje byli w Polsce, podczas obiadu powiedzieli: „Nikt tego jeszcze nie wie, ale nasz syn zaręczy się z Matyldą Komorowską”. Następnym razem spotkaliśmy się w Belgii: para królewska, państwo Komorowscy, rodzice Matyldy, i ja. Królowa Paola mówi: „Matylda będzie miała długi welon, jaki i ja miałam, ale musimy coś wykombinować, bo róże haftowane na tiulu zasłaniały mi oczy i o mało się nie zabiłam, idąc”. Przyniosła welon i upinała go na mojej głowie. Dalekie to było od protokołu.
Obserwując wielki świat, zastanawiamy się, na ile osoba na szczycie władzy, ze swoim wdziękiem lub jego brakiem, może w nieformalny sposób wpłynąć na losy świata, procesy historyczne? Czy to, że jest się przyjaznym, uważnym, procentuje?
Jeśli podchodzimy do partnerów z szacunkiem i serdecznie, a my z Olkiem akurat jesteśmy gadułami i jednocześnie umiemy słuchać – powstają nieformalne więzi. Ktokolwiek do nas przyjeżdżał, zbieraliśmy informacje na jego temat. To jest doceniane, gdy ktoś zadba, by przygotować się do spotkania. Przed przystąpieniem do Unii byliśmy z Olkiem w Hiszpanii i po kolacji z Juanem Carlosem i królową Zofią król mówił: „Za chwilę Polska wejdzie do wspólnoty, pamiętajcie, żeby maksymalnie wykorzystywać fundusze europejskie, budować swoją infrastrukturę. Nasza Hiszpania była biednym krajem, przeznaczyliśmy te środki na drogi, szybką kolej, taka okazja może się nie powtórzyć”. Opowiadał o rzeczach istotnych, ale w serdeczny sposób. Na światowym szczeblu łatwiej spotkać się, załatwić coś, gdy relacje są sympatyczne, nieformalne. W 1997 roku byłam na pogrzebie Matki Teresy, obok mnie siedziała królowa Zofia. Przedstawiłam się, uroczystości trwały długo, rozmawiałyśmy. Gdy później organizowałam w Warszawie konferencję w związku z 10. rocznicą ustanowienia konwencji praw dziecka, napisałam do królowej Zofii z pytaniem, czy jej wysokość pomoże mi w zaproszeniu swoich koleżanek królowych. Tak się stało. To efekt kuli śniegowej.
Proszę wybaczyć, ale wielu z nas tego doświadczyło. Czy nie była pani traktowana przez osobistości ze starego kontynentu jak „uboga krewna”? Polacy często byli pouczani, jak zachowywać się na europejskich salonach.
Tak się zdarzało. Politycy „z Zachodu” próbowali deprecjonować nasze osiągnięcia, gdy rozpoczęliśmy mozolną drogę przystąpienia do Unii Europejskiej. Bywało, że mówili „Polska nie da rady spełnić warunków, by wrócić do europejskiej rodziny”. Mierziły mnie dowcipy o Polakach kradnących samochody. W lipcu 1996 roku, organizując okrągły stół ds. kobiet, zaprosiłam do Polski Hillary Clinton. Była pomocna, fajnie się nam rozmawiało, jednak po tym dziennikarze pisali: „Jolanta Kwaśniewska – Hillary Clinton Wschodu”. Pozorny komplement, ale przecież mam swoją osobowość i nie muszę być kimś innym we wschodnim wydaniu. Gdy Barack Obama został prezydentem, Michelle szła moim śladem, jakby czerpała z moich doświadczeń… Nikt o niej nie mówił „Michelle Obama – Jolantą Kwaśniewską Ameryki”.
W końcu, podobnie jak panią, wymieniano ją jako kandydatkę na prezydentkę. Czy gdyby Michelle się zdecydowała, losy Ameryki potoczyłyby się inaczej?
Ameryka nie jest gotowa na kobietę na tym stanowisku. Wiele osób pyta mnie, dlaczego nie chciałam wejść do polityki, startować w wyborach prezydenckich po zakończeniu kadencji Olka. „Pani miała wygraną w kieszeni”. Fakt, na początku, choć nie deklarowałam startu, moje notowania przekraczały 30 procent, ale to nie oznaczało, że miałabym wygrać. I wiedziałam też, z doświadczenia męża, jak ogromne są tego koszty.
Jest regułą, że pierwsze damy, uczestnicząc w oficjalnych spotkaniach, realizują się na polu zdrowia, oświaty, odwiedzają szpitale dla dzieci... Czy to nie stereotyp? Dlaczego nie zabierają głosu w sprawach polityki, gospodarki?
Nie byłoby fortunne, gdyby żony prezydentów angażowały się w politykę z „tylnego fotela”. Ale to nie znaczy, że dla nas zostają sprawy mniej ważne. Każda z nas, mając wrażliwość, może być doradczynią męża. Jednak oficjalnie powinni wypowiadać się politycy, oni zostali wybrani do tej roli.
Udało się pani kiedyś przekonać prezydenta do ważnej sprawy?
Tak, prosiłam, żeby był wrażliwy na kwestie kobiet. Mąż to czuł, miał wokół siebie świetne dziewczyny: Basię Labudę, Jolę Szymanek-Deresz, ale rozmawialiśmy, że potrzebne są rozwiązania systemowe. W latach 90. panowie nie chcieli ustępować kobietom miejsc tam, gdzie była władza, przywileje, pieniądze – zresztą w zarządach wielu firm tak jest i dzisiaj. Dlatego powiedziałam Olkowi: „Muszę działać”. W 1995 roku małżonka prezydenta nie miała żadnych uprawnień, gabinetu, sztabu. Traktowano mnie jak osobę towarzyszącą: „Po prostu Olek ma żonę”.
Jeśli tak, można było wybrać życie w błękicie: herbatki dla żon dyplomatów, głaskanie dzieci po głowie. Mamy przecież tradycję prezydentowych „bezobjawowych”. A pani opisuje w książce, jak po powrocie z kolejnej podróży zagranicznej znalazła się ze zmęczenia pod kroplówką. Dlaczego?
Chciałam być pożyteczna. Nie wyobrażałam sobie, że będę siedziała w pałacu i oglądała telenowele, czekając, z gładzią szpachlową na twarzy, na kolejną oficjalną wizytę. To nie ja. Jestem typem społeczniczki. Wybrano mnie na szefową klasy, prowadziłam drużynę harcerską, klub Paragraf na uniwersytecie. Z tym doświadczeniem, będąc żoną prezydenta, nie wyobrażałam sobie bierności. Fundację „Porozumienie bez Barier” założyłam, widząc, że ludzie chcieli robić coś dobrego, ale nie mieli środków. Stała się dla nich wsparciem, źródłem funduszy. W 1997 roku, po powodzi, jeździłam po zalanych terenach i patrzyłam, jakie są potrzeby. Wtedy Andrzej Gołota przekazał mi 100 tysięcy dolarów…
Nie bała się pani przyjąć tych pieniędzy? Może chciał się ogrzać w promieniach pierwszej damy, poprawić wizerunek?
Nie, dlaczego? Oczywiście, mówiono: „Gołota tylko 100 tysięcy dał”. Pytałam: „A chciałbyś tyle razy w głowę dostać jak on?”. Łatwo oceniać innych, gdy samemu nic się nie robi. Mało kto wie, że mój Olek przez pół roku nie brał pensji prezydenckiej i przekazał ją na pomoc dla powodzian.
Mało kto wie, bo… na szczycie jest się samotnym, czasem izolowanym. Udało się pani zachować przyjacielskie kontakty, gdy zamknęły się za wami bramy pałacu? Ochrona, biuro przepustek…
Mamy z Olkiem niezmienne grono przyjaciół od lat. Gdy przyjechaliśmy do Warszawy, na Ursynowie, w 12-piętrowym bloku po sąsiedzku mieszkali koledzy z redakcji pisma „itd”, którego mąż był naczelnym. Są z nami do dziś. Relacje przetrwały, choć łatwo nie było. Na początku prezydentury, na Wielkanoc, pojechaliśmy do zaprzyjaźnionej rodziny. Wchodzimy, ale widać, że gospodarze trochę skwaszeni. Pytamy, co się stało. Okazało się, że wcześniej przyjechał prezydencki lekarz, pobrał próbki jedzenia, wysłał do laboratorium, potem ochrona przeszukała ich dom. Powiedzieliśmy: Koniec! Bo to był dla przyjaciół kłopot. I nigdy już przez 10 lat z koleżankami na kawę do miasta nie poszłam. Ale myślałam: „Jak to się skończy, zerwę się ze smyczy!”. Skończyła się prezydentura, siadam z dziewczynami w kawiarni, a tam fotoreporterzy szukający sensacji zdjęcia robią: „Kwaśniewska wino pije!”. I skończyła się bajka.
Jest przypowieść o ptaszku, który spędził lata w klatce, a gdy ją otworzono, nie wyfrunął, bo nie wiedział, że warto.
Miałam pouczającą rozmowę z księciem Edwardem podczas wizyty w pałacu Buckingham. Patrzę na te dzieciaki królewskie i pytam: „Chyba trudno tak całe życie spędzić w złotej klatce?”. A młody Edward na to: „Dlaczego?”.
Pani życie zmieniło się po wyborach z niedzieli na poniedziałek...
Następnego dnia po wygranej Olka pod naszym mieszkaniem w Wilanowie pojawiła się ochrona, zatarasowała wjazd na osiedle, potem przychodzi ktoś i mówi do mnie „pani prezydentowo”. Rozglądam się – to ja? Zaczęłam szukać miejsca, do którego się przeprowadzimy, żeby ludziom nie zatruwać życia. Zdecydowaliśmy, że to powinien być pałac prezydencki, bo najmniej będziemy przeszkadzać warszawiakom.
Parę prezydencką obowiązują procedury bezpieczeństwa, ograniczenia. Czy ktoś w ten pierwszy poniedziałek powiedział pani, jak teraz będzie wyglądało życie rodziny, Oli…?
Nie. Ja, na szczęście, wyniosłam kindersztubę z domu, wiedziałam, używając słów pana Bartoszewskiego, jak się zachować przyzwoicie. Ale już pierwsza oficjalna wizyta, gdy w marcu 1996 roku przyjeżdżała do Polski królowa Elżbieta, to był skok na głęboką wodę. Czułam się bezradna. Spotkałam się z szefem protokołu i ambasadorem Wielkiej Brytanii. Pan ambasador przynosił mi zdjęcia wycięte z brytyjskich magazynów, by pokazać, jak panie, pierwsze damy zaproszone do królowej, są ubrane. Nie było internetu przecież.
Pozwólmy sobie na cytat z książki: „Przed wizytą królowej Elżbiety to była jedna wielka trwoga”.
Tak, trwoga. Uczyłam się angielskiego, mając prawie 40 lat, gdy prowadziłam agencję nieruchomości. Mówiłam po niemiecku, po rosyjsku, ale klienci oczekiwali kontraktów po angielsku. Miałam native speakera, ćwiczyliśmy zwroty związane z handlem nieruchomościami: „Tu jest kominek, tu ogrzewanie gazowe”. Ale z królową tak rozmawiać nie mogłam. Byłam przerażona, całe frazy ćwiczyłam po angielsku, żeby dobrze wypaść. Bo podczas wizyty zdarzyło się, że siedzieliśmy tylko we czworo przy herbatce i nie było z nami tłumaczy.
W kuluarach do królowej należy zwracać się Your Highness czy Your Majesty?
„Ma’am”. Tak było, gdy królowa zapytała, czy może poznać naszą córkę. „Of course, Ma’am”. Na dole pałacu trwała oficjalna wizyta, Ola na górze robiła lekcje, a tu nagle… Poprosiłam panią z sekretariatu, żeby Ola zeszła do nas, bo królowa życzy sobie się z nią przywitać i… żeby dobrze się ubrała. Ona wtedy nosiła szare swetry rozciągnięte, martensy pomarańczowe. Więc ja w pąsach siedzę, a tu dziecko wchodzi: włosy ściągnięte gumką, sukieneczka skromna, z odcinanym stanem, w kwiatuszki i czarne czółenka. Wszystko, co na spotkanie z Ojcem Świętym jej kupiłam. Zdała egzamin.
Dla Oli prezydentura taty musiała być trudna. Bezpieczne dzieciństwo, ciepły dom nagle znikają. Jest samotność w pałacu, bo rodzice często wyjeżdżają, a w dodatku słyszy o nich niepochlebne rzeczy.
Mieliśmy dla córki mniej czasu. Cokolwiek się jednak działo, rozmawialiśmy z nią, tłumaczyliśmy, jaka jest teraz nasza rola. Gdy wyjeżdżaliśmy, czuwały nad Oleńką osoby pracujące w pałacu, więc mieliśmy pewność, że w porę wróci do domu, odrobi lekcje. Ale były niespodzianki, bo Ola na początku nie miała śmiałości zadzwonić i poprosić o obiad. W naszych pokojach kuchni nie było. Raz, gdy zadzwoniła i cichutko powiedziała: „Tu Ola Kwaśniewska, czy mogłabym dostać coś do jedzenia?”, usłyszała: „Jakaś Wiśniewska dzwoni i chce jeść”. Prosiłam więc przed wyjazdem naszego kelnera: „Panie Adasiu, niech pan tam wpadnie do Oli zapytać, czy nie jest głodna”.
Miała prawo się zbuntować. Zwiała kiedyś z pałacu, do klubu, na koncert?
Nie, nigdy.
Pani też ma wizerunek osoby odpowiedzialnej, kontrolującej się, ale jednocześnie pełnej energii, fantazji. Jest pokusa zapytać, czy istnieje druga Jolanta, spontaniczna?
W ten pierwszy poniedziałek po wyborach zdałam sobie sprawę, że nie mogę sobie pozwolić na ekscesy. To, jak się zachowuję, jak się ubieram, traktuję ludzi, jest oceniane jako wizytówka Polski. Była ostrożność, po jednym potknięciu – spódnica raczej za długa niż za krótka. Podczas przyjęć kieliszek tak długo trzymałam w dłoniach, aż się szampan zagrzał, ledwo umoczyłam usta. Gdy mieliśmy gości w pałacu, jako gospodyni odprowadzałam ich do drzwi, stałam na szpilkach do końca, stąd pewnie teraz moje problemy z żyłami. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym przynieść wstyd.
Przez 10 lat w gorsecie trudno oddychać.
Trudno, ale taka była moja rola. Zdarzały się jednak momenty, gdy wyjeżdżaliśmy do ośrodka w Promniku, do Juraty, tam mogliśmy sobie pozwolić na luz. Prezydent nie ma urlopu, Olek pracował w Juracie, przylatywali ministrowie, jednak po terenie można było chodzić w dżinsach, adidasach, bez makijażu, włosy gumką zebrane. Na szczęście nie było jeszcze paparazzich.
Teraz to się zmieniło, nie tylko media, ale i polityka. Nie czują się państwo rozczarowani? Poświęciliście 10 lat na kształtowanie kultury politycznej Polaków, a mamy wrażenie, że jest gorzej: wrogość, nietolerancja…
Kultura polityczna, nie powiem, że zeszła na psy, bo to opresyjne dla psów porównanie. Jest ważne słowo, o którym piszę w książce – kompromis. Mąż to człowiek kompromisu. Gdy został prezydentem, współpracował z premierami z opozycji i nie było przy tym konfliktów. Pałac prezydencki drzwi miał otwarte. Tym wiele osób do siebie przekonał. Przed pierwszą kadencją Jerzy Giedroyc i Jan Nowak-Jeziorański mówili, że świat się od Polski odwróci, gdy komuch Kwaśniewski zostanie wybrany. Pod koniec prezydentury pan Nowak-Jeziorański był gościem na naszej rocznicy ślubu i w obecności mojego taty powiedział: „Pomyliłem się, jestem dumny, że pan prezydent pełnił tę rolę”. Kompromis często u nas występuje w zestawieniu ze słowem „zgniły”. Ale bez niego w rodzinie czy w państwie trudno iść naprzód i można się znaleźć w sytuacji, w jakiej jesteśmy teraz – dwie strony okopane na swoich pozycjach i niewielka szansa na porozumienie.
Państwo mają doświadczenie. Kto, jeśli nie wy, powie, dlaczego tak jest? Czy my, Polacy, jako społeczeństwo jesteśmy naznaczeni jakimś piętnem?
Mam nadzieję, że nie. Jeśli w 1995 roku, gdy prezydentem był Lech Wałęsa, wybory mógł wygrać Aleksander Kwaśniewski, to jeszcze wszystko może się zdarzyć. W rodzinie, nawet jak jesteśmy na śmierć i życie pogniewani, małymi krokami można iść do zgody.
Druga kadencja w wykonaniu pierwszej damy wydawała się odważniejsza. Nie musiała już pani być studolarówką, która każdemu się podoba. Pozwalała sobie pani na sądy wyraźne, ale ryzykowne.
Nie można się porywać na rzeczy wielkie, gdy się nie wie, co jest do dyspozycji. Po pierwszej kadencji moja pozycja była już ugruntowana, mówili nawet: „Kwaśniewski może znowu wygrać, bo ma za sobą Jolantę”. Ale dla mnie poziom akceptacji, jakim nas obdarzono, był motywacją. Śmielej wypowiadałam się w sprawach ważnych. Od samego początku mówiłam o sytuacji ludzi z niepełnosprawnościami, o dzieciach w domu dziecka, o dostępności badań medycznych, profilaktyce raka piersi i wielu innych. A od 2000 roku również o tolerancji. Zrealizowałam fantastyczny projekt Tęczowy Most – wakacyjny obóz z udziałem m.in. Szimona Peresa i Paula Coelho dla młodzieży z 20 krajów – wspierający pojednanie i porozumienie między osobami różnej narodowości, często z państw ze sobą skonfliktowanych. Kontynuacją tego projektu stał się Klub Szkół Tolerancji. Jego założycielami była moja fundacja oraz trzy gimnazja: nr 45 z Warszawy, nr 14 z Łodzi i Publiczne Gimnazjum z Jedwabnego. Zadaniem i celem klubu było uczenie tolerancji, wdrażanie jej w życie młodych ludzi przez poznanie, zrozumienie i współpracę. Zwieńczeniem drugiej kadencji było oddanie do użytku wybudowanej od fundamentów i sfinansowanej w całości przez moją fundację – Kliniki Hematologii i Onkologii Dziecięcej przy Akademii Medycznej w Gdańsku.
Była nadzieja, że te cele mogą łączyć, prosiła pani o pomoc wszystkich: biznesmenów, przedstawicieli Kościoła. Co zresztą potem skończyło się wzywaniem na komisje śledcze.
Dajmy spokój politycznym prowokacjom. Ale tak, z księdzem Arkiem Nowakiem jeździliśmy po kraju i przekonywaliśmy o konieczności używania prezerwatyw, profilaktyki HIV, AIDS. W 1998 roku, gdy HIV traktowany był jak zaraza, zaprosiłam osoby chore do pałacu prezydenckiego, by pokazać, że tym ludziom należy się pomoc, a nie wrogość i izolacja.
Większej odwagi wymagała wizyta w Jedwabnem, gdzie w lipcu 1941 roku mieszkańcy wymordowali kilkuset żydowskich sąsiadów.
To zapoczątkował Olek, zrobił rzecz ważną, przepraszając za tę zbrodnię. Ja do Jedwabnego pojechałam z pomysłem zorganizowania Szkół Tolerancji.
I teraz by się przydało.
Tak, bo tolerancji trzeba uczyć młodych. Później robi się trudno. Ja chciałam mówić na temat Jedwabnego, bo mam taki rachunek krzywd w rodzinie. Tata urodził się na Kresach w polskiej osadzie Borszczówka, gdzie Niemcy wspólnie z sąsiadami z Ukrainy spalili 300 osób w stodole. Siostra taty została wysłana na Sybir, wujka zamordowano w Ostaszkowie. Takich przypadków wszyscy w rodzinach mamy wiele. To nasza historia.
Co nie zmienia faktu, że usiadła pani z prezydentem Kuczmą przy jednym stole.
Oczywiście. Kuczma, prezydent Ukrainy, rozumiał potrzebę pojednania. A tata mówił do Olka: „Z nienawiścią daleko nie zajdziemy. Jeśli potrafiliśmy wybaczyć Niemcom miliony pomordowanych ludzi, musimy wybaczyć także sąsiadom na Wschodzie”. Na zasadzie wzajemności oczywiście.
Wypowiadała się pani stanowczo w sprawie praw kobiet. Przez wiele lat mieliśmy wrażenie, że niezależność, pozycja Polek, rosną. Ale optymizm zgasł i chyba się cofamy. W hasłach wyborczych słyszymy, że kobieta jest… własnością.
To pouczający dla mnie dowód, że pewnych wartości nie wywalczy się na zawsze. Po 10 latach prezydentury Olka mieliśmy poczucie spełnienia, ważne cele zrealizowaliśmy. 22 grudnia 2005 roku mąż miał orędzie kończące drugą kadencję. Nazajutrz byliśmy na zaprzysiężeniu Lecha Kaczyńskiego i polecieliśmy do Szwajcarii do siostry Olka, bo w Warszawie nie mieliśmy jeszcze mieszkania, do którego mogliśmy się przenieść. Wieczorem w gronie przyjaciół mówiliśmy z dumą, że tego, co zostało zrobione w Polsce: przynależności do NATO, do Unii i wielu innych sukcesów już nikt nie spieprzy. Spieprzył. Nie ma nic na zawsze.
Wbrew swoim życiowym planom po wyborze męża na prezydenta trafiła pani do światowej elity i nie straciła możliwości, by wykorzystać to dla kraju. A co zawdzięcza pan Aleksander swojej żonie?
Ogarnianie całej reszty! (śmiech) Ten, kto decyduje się wejść w wielką politykę, musi znaleźć dobrego partnera na życie. W tym świecie nie pracuje się osiem godzin. Już wcześniej, gdy Olek był ministrem, za dużo go nie miałam. Śmieję się, że byłam matką samotnie wychowującą dziecko, a on mówi: „Nie narzucałem się z obecnością”. I to prawda. Zawsze jednak wiedziałam, że mam świetnego męża, który jest odpowiednią osobą w odpowiednim miejscu i nie mogę go zawładnąć tylko dla siebie. Nie chciałabym, jako Polka, mieć prezydenta, który pracuje od ósmej do szesnastej, a potem ogląda seriale albo jeździ na nartach.
To postawa „obywatelska”, a prywatnie? Co sprawiło, że państwa związek przetrwał i nadal mówi pani o mężu „Oluś”?
Przyroda nie znosi próżni. Nie mamy czasu być ze sobą w tygodniu, w weekend jesteśmy tylko dla siebie. Pichcimy, chodzimy na spacery, na grzyby, jeździmy na rowerach, spotykamy się z bliskimi. Mamy wspólne pasje: narty, kino, dobra książka. Jesteśmy otwarci na młodych, na przyjaciół Oleńki. To układ win-win. Oni na żywo mają postaci z Co powie tata? Pytają: „Panie prezydencie, co będzie w Stanach? A co pan sądzi o Putinie?”. Mąż ma świetną pamięć, wszystko im opowiada, tłumaczy zaszłości, o których młodzi nie wiedzą. Oni w rewanżu objaśniają tajemnice kryptowalut i AI. To dla rozumu. Dla serca? W udanym związku są słowa klucze: „Kocham cię”, „Co mogę dla ciebie zrobić?”, „Co chcesz na śniadanie?”. Redaktor patrzy ze zdziwieniem. Często mówi pan żonie „Kocham cię”?
A pani mąż?
Oczywiście. Co rano. I jeszcze parę razy w ciągu dnia. I na dobranoc. Ja także powtarzam te słowa często. Kwiatów mąż nie kupuje tylko przy okazji 8 marca czy imienin, żywe są w naszym domu cały rok. Dobrze się dobraliśmy, nadajemy na tych samych falach. Mamy podobne poczucie humoru, a to ważne, gdy trzeba na rzeczywistość spojrzeć z przymrużeniem oka. Człowiek by zwariował, gdyby na wysokich obcasach szedł przez całe życie. Czasem można sobie pozwolić na o wiele większy luz.
Co nie zmienia faktu, że pozostają państwo aktywni i wciąż są wzorem pierwszej pary. Usprawiedliwiona więc będzie fantazja: zostaje pani prezydentką. Jaki będzie pierwszy projekt prezydenckiej ustawy?
Chciałabym, żeby zrównanie płac kobiet i mężczyzn stało się faktem, i to natychmiast. Bo na tych samych stanowiskach przy takim samym wykształceniu należy nam się tyle samo. Nie rozumiem, dlaczego tak nie jest.
Wkrótce będziemy mieli w pałacu nową pierwsza damę...
…jestem przekonana, że świetną.
Co by jej pani poradziła dla otuchy?
Proszę, abyś przeczytała moją książkę. (śmiech)
Partnerem Kobiety Roku magazynu "Twój STYL" jest firma YES.
Laur Kobiety Roku TS – złota broszka ozdobiona kwarcem dymnym (kreacja: Magda Dąbrowska, projektantka YES Biżuteria):