Trudne czasy testują nasze relacje i wiele z nas czuje, jakby oblało ten test. Czy nasz związek ma przyszłość? – pytamy adwokatkę i mediatorkę spraw rozwodowych Marcjannę Dębską
Jak rozpoznać, czy związek warto ratować?
Niewiele jest związków, których nie warto ratować. Natomiast zdarza się, że na ratunek jest zbyt późno. Partnerzy już się nie słyszą, nie potrafią zrobić kroku wstecz i z dystansem spojrzeć na problem, który zapoczątkował spiralę oskarżeń. Czasem związku nie da się uzdrowić wcale nie dlatego, że nie było warto albo nie ma w nim potencjału, tylko przegapiliśmy ten właściwy moment.
Podobno w ostatnim roku wniesiono rekordową ilość wniosków rozwodowych. Przeżywamy kryzys i od razu myślimy, że to koniec małżeństwa?
Myślenie o rozstaniu jest jedną z najłatwiejszych ścieżek. Prawie każdemu z nas to zdarza. Ale od myśli do złożenia wniosku rozwodowego jest długa droga. Trzeba zadać sobie trud, napisać pozew, przygotować się na trzy, cztery lata rozpraw sądowych - tyle to trwa, przynajmniej w Warszawie i innych dużych miastach. Powiedziałabym: na szczęście nie jest to proste. Ale z pewnością mierzymy się z dużym wzrostem kryzysów w parach.
Z powodu pandemii? Z czego dziś kryzysy wynikają najczęściej?
Myślę, że ich przyczyna jest zawsze taka sama. Przestajemy czuć się ważni. Na rozprawach rozwodowych sędzia pyta: czy pani kocha męża, czy pan kocha żonę? Kiedy słucham odpowiedzi „wypaliło się między nami”, „uczucie zanikło”, zastanawiam się, co to właściwe znaczy.
Kiedy przestaliście się czuć ważni dla partnera? To jest prawdziwa przyczyna rozpadu więzi. Nawet, gdy mówimy, że nasz związek rozpada się z powodu zdrady, to przecież ona jest tylko konsekwencją, gorzką wisienką na torcie erozji naszej relacji. Ktoś wcześniej przestał się czuć szanowany, pożądany. Stąd się bierze szukanie aprobaty w social mediach, uciekanie w pracę, nawiązywanie kontaktów poza związkiem.
W pandemii jest tak samo?
Izolacja, zmiana stylu życia i praca na home office zadziałała tylko jak katalizator już istniejących problemów. Nie wykreowała nowych. Po prostu jeśli spędzamy razem dwanaście godzin dziennie, nie da się już zlekceważyć na przykład tego, że nie czujemy się przez partnera akceptowani. Dopóki widywaliśmy się w przelocie było to ,,do przeżycia”, bo ta potrzeba była realizowana na zewnątrz, mieliśmy codzienny kontakt z koleżankami z pracy, znajomymi. Mogliśmy zbywać problem, powiedzieć: to przez pracę, przez szalone tempo życia.
Psychologowie mówią, że to przeczekiwanie problemów, liczenie, że „jakoś się ułoży” jest fatalne dla związku. Godzimy się na bylejakość, zajmujemy organizacją - ja odwiozę dzieci, ty zrób zakupy. A więź się rwie.
To prawda. Związek staje się formalny i znika poczucie, że jestem widzialna dla partnera. Jako JA, a nie osoba robiąca zakupy i pranie. Z relacji znika poczucie bycia kimś ważnym, traktowanym z uwagą. Choć z mojej perspektywy jako mediatorki i adwokatki wynika, że powodem kryzysu bywają też nierealistyczne, niemożliwe do spełnienia oczekiwania, aby „być dla niego (czy dla niej) całym światem”. Spotykam w moim gabinecie na przykład kobiety rozczarowane, że partner nie spełnił całego spectrum ich pragnień - nie był mężem, kochankiem i jeszcze najlepszą przyjaciółką. A to jest zwyczajnie niemożliwe. Prawo gwarantuje nam równość, ale nie jesteśmy tacy sami. Przykładowo, badania mówią, że kobiety są w stanie wypowiadać i przyjmować 23 tysiące słów dziennie, ale mężczyźni – 7 tysięcy. Może w tej zwykłej biologicznej zależności kryje słynne ,,on mnie nie słucha”? Oczywiście, że nie słucha, bo limit 7 tysięcy słów wyczerpał się jeszcze przed obiadem. Z powodu tego niezrozumienia pojawia się frustracja, nawarstwiają pretensje. Aż w końcu już nie mamy sił ani się kłócić, ani godzić.
Co to właściwie znaczy - pogodzić się?
Wziąć odpowiedzialność za to, co się dzieje w związku. To jest pierwsza, najważniejsza zasada. Dopóki jesteśmy w stanie zobaczyć swój wpływ na to się miedzy nami wydarzyło – możemy się pogodzić. Obserwowałam niedawno sytuację: małżeństwo w kryzysie od dwóch lat. Jedno ignoruje wszelkie sygnały, nie chce rozmawiać, zachowuje bierność, nawet prowokuje konflikty, aż dochodzi do zdrady. A wtedy – ja jestem ofiarą, ona jest winna! To prawda, ale ty unikałeś odpowiedzialności za wasz związek, nie współpracowałeś, przeciągałeś linę, więc jesteś współodpowiedzialny za stan, który do zdrady doprowadził.
Cały wywiad przeczytasz w najnowszym numerze PANI. Już w sprzedaży!