Jedno z dzieci skazanych na sukces. Ojciec, lider zespołu Mazowsze, więc córka miała być wirtuozem fortepianu. Piętno? Nie. Anna Maria Jopek mówi, że miłość, którą dostała w dzieciństwie, dała jej siłę na całe życie. Fortepian rzuciła, ale artystyczna wrażliwość sprawia, że to z nią chcą grać Sting i Pat Metheny. Gwiazda? Znów nie. "Zamiast chodzić na bankiety, sprawdzałam lekcje i robiłam zakupy". Może dlatego jest tak... bliska sercu.
Podział na pracę i czas "po" u niej nie istnieje, ale zasłużyła, by angażować się tylko w projekty, które ją zachwycą, rozwiną. Synowie dorośli, lata zmagań z ich buntem ma za sobą. W swoim związku nie jest już zapatrzoną w męża dziewczynką. Udowodniła swoją wartość. Pat Metheny nazwał ją "cudownie oryginalną". Gonzalo Rubalcaba, legendarny kubański pianista – "wolnym duchem". Anna Maria Jopek jest jedyną polską wokalistką, która pracuje i przyjaźni się z muzykami tej klasy co Sting, Branford Marsalis, Makoto Ozone. Zdobyła kilkanaście złotych i platynowych płyt. Wybitny sukces łączy z ujmującą skromnością. Nie zabiega o rozgłos. Nie musi. Ze świata płyną propozycje. Jej głos zachwycił producentów serialowego przeboju Wikingowie. A poza tym? Dojrzała do tego, by zapytać: czego chcę od życia dla siebie? I za tym pójść. Kojarzy się z wrażliwością i kruchością, ale dziś te cechy stały się źródłem jej siły.
TWÓJ STYL: Spotkałyśmy się 25 lat temu. Twój debiutancki album Ale jestem! odniósł sukces, a ty śpiewałaś: "Trzeba żyć naprawdę, żeby oszukać czas. Trzeba żyć w zachwycie, żyje się tylko raz". Co dzisiaj znaczą te słowa?
ANNA MARIA JOPEK: Zmieniły się piosenki, ale filozofia nie. Za Wisławą Szymborską dodałabym: "Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz". Z wiekiem daję sobie coraz mniej prawa do rozpaczy. Miałam szczęście, bo żyłam i żyję otoczona miłością, a to jest w życiu najważniejsze. Co się zmieniło? Długo byłam dziewczynką, teraz dorosłam, ale z tą dziewczynką nigdy się nie rozstałam.
Podobno co siedem lat zmieniają się wszystkie komórki w ciele, co oznacza, że stajemy się kimś innym. Jedynie nasze serca wszystko pamiętają.
Jak twoje serce pamięta tatę? Mówiłaś, że był dla ciebie mistrzem.
Wciąż jest. Fenomen miłości polega na tym, że ona się nie kończy. Nadal czuję, że jestem z niego. W ubiegłym roku miałam radość być w jury konkursu wokalnego imienia Stanisława Jopka. Przesłuchania odbywają się na terenie całej Polski i każdy może wziąć udział, od dzieci po osiemdziesięciolatków. Finał jest w Karolinie, siedzibie zespołu Mazowsze. To piękny pomnik dla taty, który kochał śpiew. Miał nadzwyczajny talent i głos, ale jako człowiek był skromny do przesady. Niczego nie oczekiwał. Uważał, że owacyjne przyjęcie na koncercie nie może człowieka wybić z rytmu pracy. Koncert jest mgnieniem, następnego dnia trzeba wstać rano i od nowa się starać. Nie bawiło go życie medialne, imprezy. Uwielbiał siedzieć w domu i słuchać, jak gramy z siostrą.
Byłaś wydelegowana do artystycznego sukcesu?
Nie chciałam zawieść taty, starałam się w dwójnasób, co często doprowadzało do trudnych sytuacji. Nie byłam stworzona do gry na fortepianie, a studiowałam ją aż do dyplomu akademickiego. Nie miałam predyspozycji fizycznych, z którymi pianista powinien się urodzić: odpowiednio zbudowanej ręki, jakiejś zgody w ciele na operowanie potęgą, jaką jest fortepian. Zawsze byłam wsobna, strasznie się spinałam. Często płakałam. Siedziałam po osiem godzin przy fortepianie i ciągle coś mi nie wychodziło. Wtedy w szkołach muzycznych dominowało podejście: jeśli jesteś słaba i bojaźliwa, nie zajmuj się muzyką. To zawód dla twardych. Ale ja się nie poddawałam, walczyłam ze swoimi ograniczeniami, choć one czasem były nie do przeskoczenia. Kiedy płakałam, tata był załamany: "Jak ja mogłem ci to zrobić?! Zamiast latać po dyskotekach, siedzisz przy fortepianie i rozpaczasz, że masz kłopot z lewą ręką w jakiejś fudze Bacha!".
Nie poddawałaś się, bo...
...tata się nie poddawał. Rozumiał muzykę jako drogę pokory i pracy. Codziennie jeździł wiele kilometrów do Karolina na zajęcia emisji głosu, które były organizowane dla młodzieży, ale on chciał w nich uczestniczyć. Pracował nad głosem i śpiewał do końca życia. Miał dwie miłości: muzykę i rodzinę. Czułyśmy to z mamą i siostrą bez cienia wątpliwości.
To na pewno dało ci poczucie siły.
Moi rodzice mieli ufność do świata, niczego się nie bali. Wiedzieli, że obie z siostrą poradzimy sobie w każdej sytuacji, bo mamy siebie. Ktoś tak upasiony miłością z dzieciństwa może potem góry przenosić, to wartość ponad wszystkie wartości.
Jako siedmiolatka latałam sama do ciotki w Nowym Jorku z kartką na szyi, bo nie mówiłam wtedy po angielsku. Przy odprawie rodzice prosili jakąś miłą panią, żeby podczas przesiadki w Pradze pokazała mi, którędy mam iść na kolejny samolot. Oni się nie bali, więc ja też się nie bałam.
Relacje z synami zbudowałaś według tego samego wzorca?
Rodzice wyjeżdżali z Mazowszem w trasę często na pół roku Ja, gdy synowie byli mali, wprowadziłam zasadę, że mogę wyjechać maksymalnie na tydzień, potem muszę dłużej pobyć w domu z dziećmi. Dzieci mnie nie ograniczały. Przeciwnie, uchroniły mnie od straty czasu i wiary w iluzję sukcesu. Zamiast chodzić na bankiety, sprawdzałam lekcje. Dzieci budzą się szczęśliwe, wszystko je fascynuje. Chronią nas od zblazowania, podążania za tym, co nasza cywilizacja uważa za wartość, a co szczęścia nie przynosi.
Mimo twoich trudnych doświadczeń synowie kontynuowali tradycję...
…poszli do tej samej szkoły muzycznej, do której ja chodziłam przez 12 lat. Istne déjà vu wrócić na te same korytarze! Zaczęły się codzienne ćwiczenia na instrumentach i pilnowanie systematyczności. Kiedy nadchodziły ich egzaminy z fortepianu, brałam trzy tygodnie wolnego od koncertów i ćwiczyliśmy po parę razy dziennie. Moi synowie uważają, że marnuję się na scenie, bo prawdziwą furorę zrobiłabym jako korepetytor fortepianu. Powinnam napisać ogłoszenie: „Wyćwiczę z tobą semestr albo i rok w... dwa tygodnie! Zadzwoń!”. Chłopcy w szkole rozrabiali, więc dwie dekady spędziłam na dywanikach dyrekcji szkół, do których z lubością nie chodzili. Na wywiadówkach dostawałam z nerwów plam na ciele. Dobrze, że mieli wyrozumiałe wychowawczynie. Bez ich wsparcia nie dałabym rady. W dniu ostatniego egzaminu maturalnego najmłodszego syna poszłam do monopolowego i mimo że nie piję, zrobiłam wyjątek. Fakt, że teraz obaj studiują, to największa radość. Nareszcie mogę wyjechać z domu nawet na pół roku i robić niezwykłe projekty artystyczne.
W teatrze Lalka wystąpiłaś w przedstawieniu Kim jesteśmy? na podstawie średniowiecznego moralitetu Hildegardy z Bingen o walce dobra ze złem. To coś więcej niż rola?
Cóż to była za wszechstronna kobieta! Wizjonerka, mistyczka. Cała Europa liczyła się z jej zdaniem. Genialnie gotowała, znała się na astrologii i zielarstwie. Opisała właściwości kamieni szlachetnych. Tysiąc lat temu była orędowniczką medycyny holistycznej, którą dziś odkrywamy! Pisała, że choroby biorą się z kłopotów z samym sobą – o tym mówi psychosomatyka. Temat Hildegardy podjęła moja przyjaciółka Aleksandra Rembowska. Zatrudniła mnie w roli Duszy. Ola jest dla mnie jak siostra. Gdy miałyśmy po siedem lat, spotkałyśmy się na skrzyżowaniu ulic na Żoliborzu, gdzie mieszkamy. Od tamtego dnia nie możemy się rozstać. Po drodze były szkoły, studia, mężowie, dzieci – a my dalej trwamy! Hildegarda stała się pretekstem do twórczej współpracy. Próby zawieszono, bo powalił mnie koronawirus. Długo nie zdrowiałam, czułam się beznadziejnie. Leżąc całymi dniami w łóżku bez sił, nauczyłam się po łacinie na pamięć swojej partii. Śpiewałam ją w myślach i na głos. Ta muzyka pomogła mi z choroby uczynić formę oczyszczania się, refleksji nad sobą. Hildegarda stała się dla mnie wzorem kobiecości. Chciałabym, jak ona, mieć ogród i pielęgnować zioła, robić nalewki i susze. I mieć choć trochę mądrości i ducha tej kobiety. Współczesna cywilizacja kreuje różne wynaturzenia pod szyldem „ideał kobiety”. Wmawia się nam, że największą wartością jest młodzieńczy wygląd. A nasze twarze z czasem szlachetnieją. Piękno człowieka tkwi w jego mądrości, dobroci i łagodności. Tego uczymy się całe życie.
Ludzie postrzegają cię jako wrażliwą, kruchą. Ale dziś w twoim głosie słychać dojrzałość i siłę. Michael Hirst, reżyser serialowej superprodukcji Wikingowie, powiedział w wywiadzie dla BBC, że gdy na planie zaśpiewałaś Lament for Lagertha, ekipa płakała.
A ja myślałam, że oni zagrali te łzy! Zaproszono mnie, bo wcześniej z teatrem Pieśń Kozła z Wrocławia śpiewałam przez miesiąc w katedrze w Edynburgu w ramach festiwalu Fringe. Ktoś z ekipy Wikingów zobaczył reportaż z tego wydarzenia. Ciąg zdarzeń był niezwykły. W efekcie pojechałam do Dublina. Tremę miałam ogromną. W studiu dostałam barchanową szatę, skrzyżowanie koca z waciakiem i kapelusz podobny do pieczarki! „To mój kostium?” – zapytałam przerażona. Dowiedziałam się, że gram niewolnicę, i zrozumiałam, że niczego tu nie wynegocjuję. Charakteryzatorka węglem namazała mi czarne smugi wokół oczu, pędzlem dorobiła rude piegi. Poszłam na plan zdjęciowy z Maćkiem Rychłym, który skomponował tę pieśń i grał ze mną. Mówię: „Jestem stremowana swoim wyglądem, proszę, jak włączą playback, nie udawajmy, tylko śpiewajmy i grajmy naprawdę. Jedynie to jest w stanie mnie pocieszyć”. Wszyscy myśleli, że będziemy otwierać usta „na rybę”, a my poszliśmy na całość. Śpiewam o tym, co się dzieje w tej scenie: królowa umiera. Widzimy to równolegle na drugim planie. Zostałam poproszona o głos w scenie śmierci bohaterki, którą ludzie pokochali przez osiem lat istnienia tego serialu! Czułam wielką odpowiedzialność. Nie igra się z ludzkimi sercami, one są najważniejsze.
Na YouTubie pod tym fragmentem filmu ludzie ze świata piszą, że twój śpiew ma niepojętą siłę, a głos brzmi mistycznie. Jak uzyskałaś taką głębię?
Parę lat temu poczułam, że w muzyce coś się dla mnie na zawsze skończyło. Musiałam zamknąć pewien etap i pójść dalej. Nie wiedziałam, dokąd mnie to zaprowadzi. Miałam tylko przeczucie, że sama tego nie znajdę, potrzebuję kogoś, kto mnie poprowadzi. Podobno, kiedy uczeń jest gotowy, nauczyciel sam się znajduje. Byłam w trasie w Portugalii z moją menedżerką Joasią. Jechałyśmy busem, świeciło słońce, a ja żaliłam się jej, że jestem pod ścianą i nie dam już rady robić tego, co dotąd. Powiedziałam, że znam kogoś, czyje mistyczne spektakle mnie fascynują – to Leszek Mądzik. Za każdym razem, gdy widziałam któreś z jego przedstawień, byłam przenicowana ich siłą duchową, wewnętrznym światłem. I wiesz, co się okazało? Że Asia ma do niego numer! Zadzwoniłyśmy od razu z tego busa. Rok później zrobiliśmy z Leszkiem spektakl Czas kobiety w lubelskim Teatrze Starym. Przez czterdzieści minut gram w nim całe życie. Muszę się narodzić i siebie pochować: wejść do trumny, zatrzasnąć za sobą wieko i słuchać, jak sypie się na mnie piach. Gram dźwiękiem i ruchem. Nie dałabym rady, bo nie jestem ani aktorką, ani tancerką, ale Leszek mądrze mnie reżyserował. Powiedział: „Nic nie rób, po prostu daj się prowadzić głosowi. Śpiewaj, a ciało pójdzie za głosem i zrobi dokładnie to, co powinno”. Graliśmy w styczniu. Dopiero teraz, gdy sporo przeżyłam jako kobieta, mogę zaśpiewać tak rolę. 20 lat temu byłoby to niemożliwe. Leszek po premierze powiedział: „Przyszła do mnie i powiedziała: masz mój głos i moje ciało”. Otworzyłam oczy ze zdumienia na śmiałość tego oświadczenia, a on z szelmowskim uśmiechem dodał: „Błagam, nie prostuj tego!”. Więc... nie prostuję.
To spotkanie jest dla ciebie nie tylko kolejnym zawodowym projektem. Co z niego wyniosłaś?
Dzięki niemu stałam się silna jako kobieta. Już wiem, za czym tak tęskniłam, gdy zadzwoniłam do Leszka. Przygnał mnie do niego głód ducha. Wróciłam do ideału, że sztuka to misja. Kilka lat temu Leszek dostał medal od papieża Franciszka za humanizm swoich prac. Potrafił pojechać do Awinionu i zrobić spektakl z ludźmi z domu opieki w terminalnych stadiach choroby. Według diagnoz lekarskich mieli przed sobą rok, czasem kilka miesięcy życia. A on ich zaangażował do swojego teatru, gdzie nie trzeba mówić, wystarczy być. To dało tym ludziom nowe siły życiowe. Niektórzy przeżyli wszystkie prognozy lekarskie. Rodziny, które dotąd nie odwiedzały bliskich, przyjechały na premierę i nagle tworzyli ze sobą nową silną więź. Dzięki Leszkowi sztuka robi to, co powinna: scala ludzi.
Żyjesz sztuką, jesteś wspaniałą artystką, ale też kobietą. Jak wygląda twoja codzienność?
Jestem tylko muzykiem i to wiecznie niedokształconym. Do moich codziennych powinności należy dbanie o rozwój duchowy i muzyczny. Żeby nie wiem co się działo, nie ma dnia bez praktyki duchowej i choćby półgodzinnych ćwiczeń muzycznych. Poza tym tarabanię zakupy, zajmuję się domem i moimi najbliższymi, gotuję, sprzątam, piorę i prasuję. To ostatnie najsłabiej mi wychodzi. W pandemii postanowiłam podciągnąć się w prasowaniu pod okiem prawdziwej mistrzyni, mojej mamy. Poprosiłam o przeszkolenie. Rozłożyłyśmy deskę i pokazałam, jak prasuję koszule. Mama powiedziała, że jest nieźle, a jedyny problem polega na tym, że nie dociskam. Nigdy „nie dociskam” w żadnej sprawie. To wbrew mojej naturze. Poza tym stałym elementem dnia od lat było bieganie co wieczór około pięciu kilometrów. Niestety, przez ostatnie półtora roku biegałam nieregularnie i bardzo się zapuściłam. Powoli odbuduję formę, ale półmaratonu tej wiosny raczej nie przebiegnę.
Gonzalo Rubalcaba, kubański pianista, z którym pracowałaś, powiedział: „Ania jest wolnym duchem. To pozwala jej patrzeć i myśleć w nieskrępowany sposób”. Czym dziś jest dla ciebie wolność?
Możliwością dokonywania wyborów w zgodzie z głosem serca. W życiu i w muzyce to wcale nie jest takie proste. Żeby żyć i śpiewać w zgodzie ze sobą, trzeba wiedzieć, kim się jest, a tego człowiek dowiaduje się stopniowo. Ostatnio wzięłam udział w projekcie Przestworza pod kierownictwem Piotra Wojtasika, najwybitniejszego artysty jazzowego w Polsce. Prawdziwa muzyka wspólnoty! Grać z jedenasto- osobowym zespołem na scenie w dobie pandemii to święto! Poczułam tam, kim teraz jestem. Mam nadzieję, że tego lata uda się zagrać dwukrotnie przekładany koncert ze Stingiem na Stadionie Narodowym. Zaśpiewam też jako gość w projekcie Richarda Bony. Powiedziałam kiedyś Makoto Ozone, japońskiemu pianiście, że najbardziej zachwyca mnie jego gra, gdy komuś akompaniuje, bo wtedy tak uważnie słucha tej osoby, że zapomina o sobie, a wszystko, co wydostaje się spod jego palców, zyskuje wartość piękna. Może odnajdujemy samych siebie, gdy dedykujemy siebie innym? Dzieciom, rodzicom, mężom, żonom, życiowym misjom? Każdy akt twórczy, czy to ugotowana z sercem zupa, czy skomponowanie kwartetu smyczkowego jest pracą wspierającą życie. Może to brzmi patetycznie, ale dla mnie tak po prostu jest!