Znaki szczególne: optymizm, i ciepłe poczucie humoru. To, że skończyła 82 lata, tylko wzmaga apetyt Marty Lipińskiej na "piękno tego świata". Mówi, że lubi chodzić po słonecznej stronie ulicy, choć wie, że nie wszystkie zaułki są piękne. Na pytanie, co chciałaby zachować w sobie najdłużej, odpowiada: intensywność przeżywania każdej chwili. Dla niej życie ma sens, gdy czuje się potrzebna dzieciom, wnukom, mężowi, no i... widzom, czyli tym, których wzrusza, bawi i którym czasem daje do myślenia.
Spis treści
Wciąż się zastanawia, jak to się stało, że została aktorką. Może pod wpływem ukochanej ciotki Zofii Wattenowej, która była miłością Witkacego? To ona wprowadziła ją przed laty w artystyczny świat. Zaczarowała nim jej wyobraźnię. Dziś Marta Lipińska jest jedną z najbardziej uznanych i wszechstronnych aktorek. Przez lata bawiła nas jako pani Eliza w kultowym słuchowisku radiowym Kocham pana, panie Sułku. Wzruszała w poważnym repertuarze scenicznym: Trzech siostrach Czechowa, Szklanej menażerii Tennessee Williamsa, Dwóch teatrach Jerzego Szaniawskiego, Mistrzu i Małgorzacie Michaiła Bułhakowa. Lista jest długa. Grała też w filmach, które przeszły do historii polskiego kina: Salto, Dolina Issy, Lalka, Nad Niemnem. Ale nie unikała również ról w popularnych serialach telewizyjnych. Od 60 lat występuje w warszawskim Teatrze Współczesnym. Ostatnio w przebojowej roli głównej w komedii Lepiej już było. Niezmiennie przy pełnej widowni i owacjach na stojąco! Choć zagrała już ten spektakl ponad 230 razy! Na tym lista jej aktywności się nie wyczerpuje. Właśnie skończyła pracę nad rolą w filmie Uwierz w Mikołaja. Dzieje się u niej tyle, że... naprawdę niełatwo było się z panią Martą umówić.
Twój STYL: Długo zabiegałam o spotkanie. Ma pani tyle zadań w kalendarzu?
Marta Lipińska: Nie tylko z tego powodu przekładałam tę rozmowę z miesiąca na miesiąc. Od dwóch lat wszyscy doświadczamy trudnych momentów. Ja również. Pandemia mnie przygnębiła. Wojna na Ukrainie rozwścieczyła. Jest we mnie bunt przeciw złu, które się dzieje. Spadły różowe okulary, które nosiłam całe życie, ale nie sztuka popaść w rozpacz w takim czasie. Dlatego czasem z tej złości i niezgody na zło… zabieram się do prania. To przywołuje okruchy normalności. Zanurzam sweterek w ciepłej wodzie z pachnącym płynem, uciskam mięciutką wełnę i jest mi lżej. Drobiazg, a sprawia, że czuję się szczęśliwsza. Mały sposób na duże smutki. Nawet drobne dobre rzeczy, których dokonujemy, budują poczucie sensu i sprawczości. Mnie dodają siły.
Jest pani postrzegana jako osoba, która wnosi optymizm, otula ciepłem. Ci, którzy panią dobrze znają, mówią, że tak było od zawsze.
Pamiętam, jak przed laty Tadzio Konwicki cieszył się, gdy wpadałam do Czytelnika czy Bliklego: „Jak dobrze, że przyszłaś! Wniesiesz trochę życia!”. Taka byłam w oczach ludzi, choć w moim życiu bywały różne momenty. Ale nigdy nie chciałam i nadal nie chcę pokazywać siebie przygnębionej. Nie chodzi o wizerunek „radosnej Marty”. Po prostu wiem, że ludzie – szczególnie dziś, potrzebują otuchy. Sama szukam jej, gdzie się da, gdy coś mnie przytłacza. O! Teraz wyszło słońce, na drzewach listki… Dla mnie to promyk nadziei. Chcę się nią dzielić.
Wczoraj widziałam panią na scenie w spektaklu "Lepiej już było". To już 230 przedstawień tej sztuki z panią w roli głównej! Ludzie śmieją się, biją brawo ze wzruszenia. Czaruje ich pani swoją energią. Skąd w pani tyle siły życia?
O to samo pytali młodsi koledzy, gdy po długiej covidowej przerwie wróciliśmy do grania tej sztuki. „Pani Marto, szacun. Szła pani jak burza!” – usłyszałam po przedstawieniu. Poczułam się wspaniale! Zastanawiałam się nad odpowiedzią. I doszłam do wniosku, że to wynika… właśnie z tego „szacunu”. Bo ja głęboko szanuję publiczność, która mimo okropnych czasów przyszła do teatru, wydała niemałe pieniądze, więc jak ja mogłabym nie dać z siebie 200 procent?! Ale też szanuję siebie. Dlatego nie wyobrażam sobie, że mogłabym zawód aktorki uprawiać byle jak. A mam już te swoje 82 lata!
I jest pani w fenomenalnej formie. Muszę zapytać: jak to się robi?!
Umiarkowanie dbam o kondycję. Dużo chodzę. Nawet jak bolało kolano, zamiast jechać samochodem, spacerowałam na rehabilitację do szpitala. Nie poddaję się, bo jak stary człowiek raz się podda, to trudno już wstać. Esmeralda, którą gram w Lepiej już było, mówi: „Nagle stajesz się utrapieniem, społeczeństwo nie chce cię znać. Jasna strona życia gdzieś znika, czekasz tylko na to, co ma się stać”. Nie chcę, by tak było w moim przypadku.
Esmeralda w pani wykonaniu ma w sobie naiwność dziecka, na niegodziwość świata nie reaguje złością, ale zdziwieniem. Podobno pani też tak ma.
Oglądanie świata oczami dziecka to u nas rodzinne. Mnie pogody życia nauczył ojciec. Miał w sobie taką… mądrą naiwność. Wspominam go jako cudownego człowieka. Zbudował mi z drewna domek dla lalek, bo w sklepach nic fajnego nie było. Wycinał, kleił, malował podłogi, robił dywaniki. I wciąż żartował, wymyślał psikusy! Tę skłonność mam po nim. Gdy raz wyjeżdżał do sanatorium w Solicach, pod małżeńskim łożem zamontował dzwonki z końskiej uprzęży. Miały przypominać mamie o wierności. (śmiech) Nieświadoma niczego położyła się spać, a tu… rozległo się dzwonienie. Przerażona wyskoczyła z łóżka! Tata mamę uwielbiał i nieustająco adorował. A jak uroczo grał w brydża! Popełniał dziecinne błędy. „Jurek, dlaczego licytowałeś bez atu!” – złościł się jego partner. „Ale cośmy ich przez to nastraszyli!” – odpowiadał z rozkoszną naiwnością tata. Cenię ten jego zachwyt życiem, bo wiem, że nie miał lekkiego. Przeżył koszmar pierwszej wojny, w czasie drugiej musiał uciekać ze Lwowa, by ratować życie. Sporą część wojny spędził z generałem Maczkiem. Po wojnie został w Anglii. Chciał nas ściągnąć, ale babcia powiedziała: „Z Polski się nie ruszę”. Mama bez babci też nie, więc ojciec wrócił do Polski. Tyle że do Gliwic, nie do Borysławia pod Lwowem.
Ale pani jeszcze tam, w Borysławiu, się urodziła. Co pani stamtąd pamięta?
Niewiele. Miałam cztery latka, gdy zostaliśmy wypędzeni. Jechaliśmy bydlęcym wagonem na Ziemie Odzyskane. Do dziś w rodzinie krąży opowieść, jak to pociąg zatrzymał się i przesiedleńcy wyszli po coś do jedzenia. Pobiegłam w pole za nimi. Nagle pociąg ruszył. Babcia opowiadała, że to było i straszne, i śmieszne, bo stanęłam ze wzniesionymi ku niebu rękami i krzyczałam: „Matko święta, ratuj!”. „Matka święta”, czyli moja mama, wyskoczyła z wagonu. Szczęśliwie chwilę później pociąg się zatrzymał i wszyscy wsiedli.
A czy jakieś pamiątki ze Lwowa zdążyliście zabrać?
Babcia spakowała portret ciotki Zofii – pastel Witkacego. Mama dostała go od ciotki jeszcze przed wojną. Do jednego kufra włożyła własnoręcznie haftowaną pościel, porcelanową zastawę i trochę sreber. Ale meble, dywany, dobytek kilku pokoleń – wszystko to zostało w Borysławiu. W podróż udaliśmy się bez dziadka, który postanowił, że poczeka, aż obrodzi jego ukochana grusza przed domem, bo „nie odda tych pysznych gruszek nikomu”. Pamiętam nawet tę gruszę. Miała olbrzymie soczyste owoce. Gdy dojrzewały, dziadek spał pod drzewem, by nikt ich nie ukradł nocą!
To rodzina z nietuzinkowymi pomysłami!
Coś w tym jest. (śmiech) Też takie miewałam. Raz jako dziecko w środku srogiej zimy wybrałam się na sanki w nocnej koszuli. Dostałam je pod choinkę, ale w Wigilię nie było śniegu. Gdy któregoś ranka zobaczyłam, że napadało po kolana, wsunęłam buty i tak jak stałam, pognałam na górkę. Akurat nikogo nie było w domu. Ale mam też inne wspomnienia z czasu dzieciństwa. Pamiętam, jak podczas wojny przychodzili do nas młodzi mężczyźni i dawali mamie dziwne zawiniątka. Chowała je w gęstym groszku pachnącym w ogrodzie. Nie rozumiałam, co to znaczy, ale czułam, że to tajemnica. Po latach wyznałam mamie, że mam takie wspomnienie. „Naprawdę to widziałaś? I nikomu nie powiedziałaś?!” – była zdziwiona. Okazało się, że to AK-owcy przynosili jej karabiny na przechowanie.
Wychowywały panią odważne kobiety.
I bardzo kochające! Czasem myślę, że babcia żyła po to, by mnie kochać i rozpieszczać. Pozwalała mi całymi dniami wisieć na trzepaku albo ganiać z dzieciakami po polu. Wieczorem pa kowa ła mnie do wanny, a gdy lamentowałam: „Babuniu, nie mam siły się umyć”, z uśmiechem mnie szorowała. Codziennie piekła dla mnie bułeczki maślane, przepadałam za nimi. Zabierałam je do szkoły. Uwielbiała Radiowy Teatrzyk Eterek. Słuchałyśmy go razem. Wspaniały! Ach, ten profesor Pęduszko! Występowali w nim Irena Kwiatkowska, Tadeusz Fijewski, Adam Mularczyk, reżyserował Jeremi Przybora. Babcia nauczyła mnie też, że gdy kromka upadnie, trzeba ją podnieść i pocałować. Dziś już nikt tak nie robi, a ja wciąż mam ogromny szacunek do chleba. Do końca byłam dla babci Martusią, Martunią, Martupelkiem. Rozpaczałam, gdy odeszła tuż przed moją maturą.
A druga z odważnych kobiet, mama?
Była przepiękną blondynką o niebieskich oczach. Mój syn Michał ma po niej urodę. Zawsze elegancka, dowcipna, zabawna. W czasie wojny przemycała tytoń z Borysławia do Krakowa. Babcia okładała zgrabne ciało mamy liśćmi tytoniu, okręcała szmatkami, na to mama wkładała sukienkę i tak wyposażona wsiadała do pociągu. To było niebezpieczne, ale tak zarabiała dla nas na życie. Niemcy sprawdzali nie tylko dokumenty, potrafili zrobić rewizję. Mama umiała zachować zimną krew. Po wojnie dbała, by niczego mi nie brakowało. Robiła na drutach cudowne sweterki, czapki, szyła sukienki. Też była niebywałą śmieszką. Poczucie humoru mam i po niej. A może też po ciotce Zofii Watten-Mrozowskiej? Była siostrą mojego ojca – szalenie inteligentna, pełna fantazji, uwielbiało ją całe artystyczne środowisko. Kochali się w niej Boy-Żeleński i Witkacy. Namalował mnóstwo jej portretów. Zosiuńcia miała męża poetę, Wacława Mrozowskiego, który raz zabrał mnie na wizytę do Tuwima. Byłam zachwycona. Bezdzietna ciotka Zofia hołubiła mnie ponad miarę. Lubiłam przyjeżdżać do niej do Łodzi. Oglądałyśmy w szkole filmowej filmy, których nie było w kinach, chodziłyśmy na spektakle, wystawy. Pływałyśmy nago w jeziorze, bo spędzałam u niej sporą część wakacji. Ciocia nauczyła mnie też, że nie należy ludziom robić przykrości. Podziwiałam ją za to, że miała odwagę żyć, jak chciała. Cieszyć się drobiazgami, smakować życie. W końcu wyemigrowała do Argentyny, do siostry Stefanii. Tuż przed wyjazdem powiedziała: „Martuniu, zobaczysz, będziesz wielką artystką, kiedyś przylecisz do Buenos Aires, a twoja ciotka z kolczykiem w nosie odtańczy przed tobą wspaniały taniec”. Gdy wygłaszała te słowa, nie byłam jeszcze aktorką. Wiele lat później poleciałam na festiwal filmowy w Mar del Plata i spotkałyśmy się… w Buenos Aires! Ciotka nie miała wprawdzie kolczyka w nosie, ale za to buty i torebkę z krokodyla oraz czwartego męża. Westchnęłam na jej widok z zachwytu, wyglądała pięknie, a była koło siedemdziesiątki. Powiedziała wtedy do mnie z powagą: „Pamiętaj, dopiero czwarty mąż jest tym właściwym”. (śmiech)
Pani nie poszła w jej ślady. Z jednym mężem żyje pani już 50 lat.
Sprawdza mi się prosta metoda: jak jest problem, trzeba rozmawiać, tłumaczyć i umieć przeprosić. Czasem to trudne, a jednak warto. Wysłuchać, wyjaśnić, spojrzeć z innej perspektywy. U nas też były momenty. Ale mamy głęboko zakodowaną wzajemną lojalność. To najważniejsza zasada dobrego związku. Druga – szacunek. No i miłość. Związek oparty na takich filarach przetrwa każdą burzę.
Co pani najbardziej lubi w mężu?
Nie tylko lubię. Ja go podziwiam. Szczególnie teraz, gdy przyszły trudne czasy dla teatrów, a on jest dyrektorem (Maciej Englert, mąż Marty Lipińskiej od 1980 roku, jest dyrektorem Teatru Współczesnego w Warszawie – przyp. red.). Patrzę z szacunkiem, jak rozwiązuje problemy, nie idzie na kompromisy, nie ulega naciskom ani modom. Jest jak skała. Ceni sprawiedliwość i można na nim polegać. Ale nasz związek to też żywa relacja, czasem się kłócimy, i to jak! Mimo osiemdziesiątki mam niezły temperamencik. Dobrze, że mąż jest dżentelmenem. (śmiech)
Gdy Annie Leibovitz sfotografowała swoją matkę z pomarszczoną twarzą, ta się na nią obraziła. A u pani czuje się ogromną akceptację siebie.
Bez przesady. Niektórych swoich zmarszczek bardzo nie lubię, nie powiem których. Wiele kobiet nie radzi sobie z upływającym czasem. Ja z tym nie mam problemu. Nie biegam do chirurgów plastycznych. Przecież również w zmarszczkach zawiera się moje życie, radości i smutki. Moja historia, reakcje, emocje… Miałabym się ich pozbyć? Dla mnie liczy się, że wciąż jestem kobietą, która idzie po słonecznej stronie ulicy. Mam w sobie optymizm, radość życia i otwartość na ludzi. Więc… czemu miałabym się przejmować metryką? Czasem przed zaśnięciem myślę, co chciałabym w sobie najdłużej zachować. I chyba… tę intensywność przeżywania, którą niezmiennie w sobie mam. Nawet jeśli już siły nie takie jak dawniej, wspaniale mi z tym, że wciąż czuję mocno i żyję namiętnie.
Skąd bierze się u pani niewyczerpany apetyt na życie?
Z ciekawości. Kim jeszcze mogę się stać? Czego spróbować? Do czego dążyć? To pytania, które warto zadawać sobie bez względu na datę urodzenia. Wiek to nie PESEL. Młodość jest w głowie! Trzeba pielęgnować ciekawość świata, nowych doznań – taka postawa jest dla mnie synonimem mentalnej młodości.
Dlatego założyła pani profil na Facebooku? Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam: jaka ta Marta Lipińska nowoczesna!
Zabawne, bo… to nie mój profil. Ktoś go założył bez mojej wiedzy i prowadzi. Mąż mi pokazał. Podobno mam nawet 5 tys. fanów, którzy „mnie” tam obserwują. Ponieważ powiedziano mi, że są tam tylko miłe wpisy i dużo ładnych zdjęć, pomyślałam: co będę komuś zabraniać?! (śmiech) Tym bardziej że sama nie potrafiłabym takiej strony prowadzić. Nawet SMS-y piszę proste – z reguły tylko TAK lub NIE. Do mojego lekarza – żeby potwierdzić lub odwołać wizytę. W innych sprawach wolę do ludzi dzwonić, usłyszeć głos, wyczuć emocje. A jeszcze lepiej spotkać się z człowiekiem. Rozmowa ma inną wartość niż zdawkowy SMS! Nie przestawię się na cyfrowy świat, to moja świadoma decyzja i prywatny protest przeciw życiu zdominowanemu przez internet, wirtualne kontakty.
To prawda, że pewien świat odchodzi w niepamięć… Dziś nawet miłość wyznaje się emotikonami! Kto pisze jeszcze takie listy miłosne jak Franz Kafka do Mileny czy Osiecka z Przyborą?!
Czuję żal, gdy patrzę na młodych ludzi z nosami przyklejonymi do telefonów. Boję się, że to ich zubaża. Że przestaną przeżywać realne emocje i nawiązywać prawdziwe relacje. Moja babcia Maria, o której wspominałam, była doświadczona przez los jak mało kto, ale nigdy nie miałam wrażenia, że była zmęczona życiem. Pozostała młoda duchem do końca: pełna energii, a przede wszystkim ciepła i serdeczności dla ludzi. Od niej wiem, że jedną ze składowych młodości jest dbanie o relacje. Ich jakość przekłada się na radość z codzienności, satysfakcję z życia. Ale do tego potrzebny jest żywy kontakt z drugim człowiekiem. Ważne jest też docenianie każdego momentu, najbanalniejszej – pozornie – chwili. To samo powiedział mi Sławek Mrożek, którego nad wyraz ceniłam: „Nie ma innego życia, jak tylko następne pięć minut. Reszta to wyobraźnia”. Trafne i mądre. Trzeba chwytać czas, który teraz mamy, nie wybiegać za bardzo w przyszłość, bo ona… może wcale nie nadejść, więc po co się zamartwiać? Nauczyłam się więc być wdzięczna za małe chwile. I… za małe szczęścia.
Sławomir Mrożek mówi również: „Pośpiech upokarza”, a my żyjemy dziś w zawrotnym tempie, które wciąż podkręcamy.
Dlatego ja świadomie zwolniłam. Już tak nie biegnę. Dzięki temu w tym roku zauważyłam, jak w jeden dzień drzewa zrobiły się zielone delikatną zielenią nowych liści. Kiedyś takie drobiazgi mi umykały. A przecież one składają się na szczęście. Postanowiłam więc… nie poddawać się smutkom i gorszym chwilom. Zdarzają się, owszem. Ale zamiast się zamartwiać, wolę się ucieszyć, że znów przyszły do mnie na taras dwie wiewiórki. Przychodzą zawsze rano. Chyba widzą mnie przez okno i kokietują, bo skaczą z doniczki na doniczkę, udają, że nie pamiętają, gdzie zakopały swoje orzechy, droczą się ze sobą, zaglądają do okien. A gdy wychodzę na taras z kawą, już na mnie czekają. Jak one się bawią! Jak się cieszą sobą i popisują przede mną! Żebym tylko się śmiała! Mąż czasem mnie pyta: „A z kim ty znowu rozmawiasz?”. Z wiewiórkami, sikorkami… Teraz sadzę też rośliny, które wkrótce odwdzięczą mi się pięknymi kwiatami! I już się uśmiecham na tę myśl…