Zbudowała gigantyczne medialne imperium. Nauczyła Amerykę, jak się składa prześcieradło z gumką i robi domowe potpourri. Upadała, ale nigdy nie dawała za wygraną. Martha Stewart chyba nie potrafi inaczej.
Tony Stinkmetal, artysta i właściciel sklepu internetowego z nowojorskiego East Village ma brodę, kolczyki w uszach i bardzo dużo tatuaży. W żaden sposób nie wygląd więc na fana 78-letniej Marthy Stewart, która od lat pozostaje przecież wierna eleganckim bliźniakom i wyprasowanym białym koszulom. A jednak czasem pozory mylą. To właśnie dzięki zobaczonemu przypadkiem programowi „najwyższej kapłanki domowego ogniska”, jak zwykły kiedyś nazywać media Stewart, Tony wpadł na pomysł własnego biznesu. Jest piąta rano, a na ekranie najwyższa kapłanka pokazuje, jak przerobić niemodny męski płaszcz w kapę na łóżko. Zaspany Tony nie może od niej oderwać wzroku. Tego samego dnia znajduje stosowny płaszcz i powstaje jego pierwsza kapa. Teraz jego firma Goolly NYC przerabia stare prześcieradła na T-shirty. „Ja i Martha mamy ze sobą wiele wspólnego. Oboje jesteśmy niezbyt wylewni i lubimy robić rzeczy, jak należy. Chociaż oczywiście, ja mam więcej tatuaży”, tłumaczy Stinkmetal swój podziw dla Stewart dziennikarzowi „The New York Times”.
„Ona jest patronką wszelkiego rękodzieła”, mówi z kolei 31-letnia Crystal Sloane, która jako dziecko w swoim rodzinnym domu w Saratoga Springs z nudów przeglądała stare egzemplarze „Martha Stewart Living”. Wtedy ich nie lubiła, bo uważała, że przynależą do mieszczańskiego świata jej matki. Dziś Crystal jest właścicielką firmy Vintage by Crystal, produkującej miniaturowe figurki zwierząt, a jej wyroby na tyle zainteresowały panią Stewart, że parę razy pokazała jej w swoim telewizyjnym programie.
Paradoksalnie, czas jaki Stewart spędziła w więzieniu wzmocnił jej wiarygodność wśród zupełnie nowej grupy odbiorców. „Nie to, że lubię przestępców, ale słyszałam, że Marthę wywiódł w pole zły doradca. Każdy przecież może popełnić błąd”, komentuje Crystal Slone. A Tony Stinkmetal dodaje: „Przed więzieniem była idolką mojej matki. Dziś może być i moją, bo okazało się, że jest po prostu człowiekiem”.
I tak niespodziewanie Martha Stewart stała się kimś niezwykle ważnym dla pokolenia współczesnych trzydziestolatków, poszukujących swego miejsca w świecie. Tych co pieką bezglutenowe muffiny, tych co produkują domowe pikle i ręcznie drukowaną papeterię. Dla nich Stewart organizuje konkursy i szkolenia. „Mam nadzieję, że jestem dla nich inspiracją, nauczycielką i mentorem. Mały biznes potrzebuje zachęty”, mówi. Jedyny problem w tym, że nowi fani nie kupują gazet. Wystarczy im internet. W ostatnich latach Martha Stewart musiała więc zamknąć dwa z czterech wydawanych przez siebie tytułów. Ale z drugiej strony tylko dzięki tym nowym wyznawcom ma szansę przetrwać coś o wiele dla niej ważniejszego. „Martha Stewart”.
A wszystko zaczęło się tak. Urodziła się 3 sierpnia 1941 roku w Jersey pod Nowym Jorkiem jako drugie z sześciorga dzieci Marthy i Edwarda Kostyrów. Ma całkowicie polskie korzenie. Tuż przed pierwszą wojną światową do Ameryki przypłynęli jej dziadkowie. Ze strony matki: Franciszka Albiniak pochodząca z Janowa Lubelskiego i Józef Ruszkowski z Kotunia pod Warszawą. A ze strony ojca: Helena Kruker ze Lwowa i Franciszek Józef Kostyra z Rudnika. Interesujący jest zwłaszcza ten ostatni. Wyróżniający się wyjątkowo korzystną prezencją Franciszek Józef Kostyra był jeźdźcem w gwardii honorowej cesarza Franciszka Józefa. Prezencja pomogła mu również za Oceanem. Zaczynał jako kelner, później był właścicielem jatki, a na końcu tawerny. Martha Stewart odziedziczyła po nim pieniek do rąbania mięsa, który stoi na honorowym miejscu w jej domu w Westpoint. A w każdym razie tak utrzymuje.
Trudno dziś bowiem ocenić, na ile prawdziwa jest idylliczna wersja dzieciństwa, którą Stewart od lat prezentuje we wspomnieniowej rubryce swego magazynu „Martha Stewart Living”. Dzieciństwa pozbawionego zbytków, ale przepełnionego miłością rodziców i bliskością natury. Czy jej ojciec był domowym tyranem, który zapędzał swe dzieci o świcie do pielenia grządek? Nieczułym treserem, któremu sukcesy dzieci miały wynagrodzić własne niespełnione ambicje? To wersja brata Marthy, Erica. A może był wymagającym, ale troskliwym nauczycielem życia, jak utrzymuje sama Martha. Tego już się nigdy nie dowiemy. Pytana o te niekonsekwencje we wspomnieniach swoich dzieci matka Marthy, również Martha, zasłaniała się niepamięcią. Odeszła w 2007 roku.
Pewne jest natomiast, że z rodzinnego domu panna Kostyra wyniosła umiejętności, które przydały się jej w późniejszym życiu. Wiedziała, co zrobić kiedy kanarki zaczynają tracić pióra i jak pozbyć się domowym sposobem mszyc nękających róże. Umiała zrobić najpiękniejszy stroik z ostrokrzewu. Potrafiła też świetnie gotować. W przyszłości dobrze wykorzysta przepis, którego nauczyła ją matka. Przepis na pierogi z kapustą, masłem i serkiem Filadelfia. Trochę polski, a trochę już amerykański.
Podobno, gdy miała 14 lat, ojciec powiedział jej: „Dzięki swej urodzie zajdziesz naprawdę daleko”. Nie przewidział, że równie ważne w życiu córki okażą się inteligencja i determinacja. Choć rzeczywiście początkowo Martha Kostyra korzystała z chętnie korzystała z siły swej, jak mówią wszyscy odziedziczonej po dziadku Franciszku Józefie, urody. Już jako piętnastolatka wystąpiła w reklamie telewizyjnej. Podczas studiów na nowojorskim Barnard College (najpierw studiowała chemię, potem historię sztuki) pracowała jako modelka, nawet dla Chanel. Zresztą nie tylko na wybiegu miała dobry styl. Sama szyła swoje ubrania, tego też nauczyła się w domu. Gdy była na drugim roku magazyn „Glamour” uznał ją za jedna z najlepiej ubranych studentek. Jej kariera modelki skończyła się jednak bardzo szybko. Na randce w ciemno poznała swojego przyszłego męża, pochodzącego z bardzo dobrej nowojorskiej rodziny absolwenta Yale Law School, Andrew Stewarta. Pobrali się w sierpniu 1961 roku. Nie wypadało przecież, aby żona dobrze zapowiadającego się prawnika z Piątej Alei pracowała na wybiegu. Cztery lata później na świat przyszło ich jedyne dziecko, córka Alexis.
Czasem, tak jak w wypadku modelingu Martha Stewart ulegała konwenansom, a czasem je ostentacyjnie łamała. Po skończeniu studiów została bowiem jedną z pierwszych kobiet pracujących jako makler na całkowicie wówczas męskim Wall Street. Początkowo nikt nie chciał jej zatrudnić w tym charakterze. Sekretarka owszem, makler nigdy. Szansę dała jej właściciele niezbyt dużej firmy Perlberg, Monnes, Williams & Sidel. Liczyli, że jej atrakcyjny wygląd będzie przyciągał klientów. A gdy już ich przyciągnie miejsce atrakcyjnej kobiety zajmie w negocjacjach kompetentny mężczyzna. Okazało się jednak, że Martha jest i atrakcyjna i kompetentna. Już wkrótce jej roczne zarobki osiągnęły sześciocyfrowe wartości.
Jednak w 1973 roku Martha Stewart mówi „dość”. Czuje się wypalona i bez żalu żegna Wall Street. Wraz mężem kupują XIX-wieczną farmę w Westport w Connecticut. Remont sprawia jej niezwykłą przyjemność. Maluje, dekoruje, pieli, sadzi. Nie wiem, że ten dom stanie się w 1993 roku sceną jej telewizyjnego programu „Martha Stewart Living”. Ale nie uprzedzajmy wypadków. W tym samym mniej więcej czasie zakłada firmę kateringową. Jej pierwsze zamówienie jest imponujące. Stewart ma przygotować wesele dla trzystu osób. Przystawka z łososia nie udaje się i ląduje w koszu. „Nikomu nie przyznałam się do niepowodzenia”, wspomni po latach.
Pomimo pierwszego niepowodzenia, firma rozwija się znakomicie. Nie wszyscy przecież posiadają taką wizytówkę, jaką jest jej dom w Westport. Stewart czuje jednak, że przygotowywanie najbardziej wyrafinowanych tartinek i tartaletek dla creme de la creme nowojorskiej socjety (rzadko kiedy to określenie jest równie na miejscu) to wciąż zbyt mało. W 1982 wydaje więc swoją pierwszą książkę.
Jej „Entertaining” stanie się najpopularniejszą książką kucharską w Ameryce od czasów „Mastering the Art of French Cooking” Julii Child z 1962 roku. A właściwie było to znacznie więcej niż książka kucharska. Martha Stewart prezentowała bowiem w niej nie tylko przepis na przepiórki pod beszamelem, ale przepis na całe życie.
Życie dostatnie, a wręcz wystawne. Podszyte nostalgią za bezgrzesznymi latami 50., lecz jednocześnie kultywujące hedonizm lat 80. Skoncentrowane na detalu. Przed pojawieniem się Marthy Stewart nawet bardzo zamożni Amerykanie podawali na przyjęciach ciasta z supermarketu. Teraz poznali przepis na piernikowy pałac z drzwiami z lukru i oknami z marcepanu. Dowiedzieli się, że butelki wódki najlepiej podawać w lodzie, w którym uprzednio zamrożono róże. Panie i Panowie, witajcie w cudownym świecie Marthy Stewart!
Od tego momentu jej imperium nieprzerwanie rosło. Pojawiły się gazety. Gazety o gotowaniu, o ogrodach, o ślubach, o urządzaniu wnętrz. Pojawiły się programy telewizyjne i lukratywny kontrakt siecią domów towarowych K-mart, w których zaczęto sprzedawać produkty z metką „Martha Stewart Everyday”. Pomysł był prosty, kupujesz patelnię z miedzianym dnem lub poduszkę w kwiaty i możesz poczuć, jak w zabytkowym domostwie w Nowej Anglii. Niestety w dniu podpisania umowy z K-martem z domu wyprowadził się Andy. Odszedł do młodszej o 20 lat asystentki Stewart. Podobno nie był w stanie pojąć, dlaczego jego żona chciała się dostać na sam szczyt. On nie musiał się o to starać. Potomkowie dobrych nowojorskich rodzin nie mają takich ambicji.
Następnym krokiem Pierwszej Gospodyni Ameryki było stworzenie medialnego koncernu o skromnej nazwie Martha Stewart Living Omnimedia i opatentowanie własnego imienia. Przecież „Martha” jest tak samo rozpoznawalne, jak „Oprah” czy „Cher” dowodzili przed sądem jej prawnicy. A wreszcie debiut giełdowy. 19 października 1999 roku akcje koncernu zostały wycenione przez rynek na jeden miliard 270 milionów dolarów. Do Stewart należało 70 procent z nich. Podobno tego wieczoru świeżo upieczona milionerka przybiegła spóźniona na przyjęcie do redaktor naczelnej „New Yorkera”, Tiny Brown. „Co słychać, Martha?”, zapytała zdawkowo gospodyni. „W końcu jestem naprawdę bogata”, odpowiedziała Stewart.
Aż w 2002 roku powinęła jej się noga. I to przyznajmy w dość trudny do racjonalnego wytłumaczenia sposób. W styczniu tego roku zaczęło się dochodzenie przeciwko Samowi Waksalowi, właścicielowi biotechnologicznej firmy ImClone i długoletniemu przyjacielowi pani Stewart. Miał on się podzielić z paroma osobami informacją, że najbardziej oczekiwany produkt firmy, zwalczający raka lek o nazwie Erbitux, nie uzyska akceptacji amerykańskiej Komisji Leków. Dzień przed ogłoszeniem tej decyzji Martha Stewart sprzedaje cztery tysiące akcji ImClone po 58 dolarów za sztukę. Następnego dnia są warte mniej niż dziesięć…
Stewart broni się, że miała wcześniejszą umowę z maklerem, że ten sprzeda akcje jeśli ich cena spadnie poniżej 60 dolarów. Dziwnym trafem jednak, umowa wyparowała. Co gorsza, milionerka przez pół roku odmawia jakiejkolwiek współpracy z prokuraturą. A za to grozi je aż pięć lat więzienia.
Ameryka jest w szoku. I w Omaha, i w Oklahomie ludzie nie mogą uwierzyć, że bogini domowego ogniska, Martha Stewart, jest oskarżona o oszustwo. Jeśli jej nie można wierzyć, to znaczy, że nie można wierzyć nikomu. Akcje Martha Stewart Living Omnimedia lecą na łeb na szyję. Na ImClone mogła stracić zaledwie 200 tysięcy dolarów. Teraz Martha Stewart musi się pogodzić utratą ponad 400 milionów.
Głowę podnoszą jej przeciwnicy. Nigdy zresztą ich nie brakowało. Zawsze oskarżano ją o promowanie nierealistycznych wymagań, które mogłyby spełniać jedynie „Żony ze Stepford”. Teraz opisuje się ją w mediach, jako osobę bezwzględną i arogancką.
Conan O’Brien kpi: „Martha oświadczyła, że zarzuty zostały wyssane z palca, i pokazała gospodyniom, jak szybko napalić w kominku niewygodnymi dokumentami”. Inny telewizyjny komik, Jay Leno przypomina, że zerwała z Anthonym Hopkinsem po tym, gdy zagrał w „Milczeniu owiec”. Ktoś, kto wcielił się w Hannibala Lectera nie pasował podobno do jej wizerunku…
Dlaczego Stewart wzbudza tyle negatywnych emocji? Najlepiej tłumaczy to chyba anegdota opisana w „New Yorkerze” przez Jeffa Toobina. Został on zaproszony przez Marthę na elegancki lunch. Kurczęta, kraby, jagnięcina. Aby rozluźnić atmosferę skomplementował jej srebrne wykałaczki. „Wiesz”, odpowiedziała. „W Chinach, im cieńsza wykałaczka, tym jej właściciel ma wyższy status społeczny. Moje muszą być najcieńsze z cienkich”. Po chwili dodała: „Może dlatego ludzie mnie nienawidzą”.
Gdy wychodzi z więzienia w Alderson w Wirginii Zachodniej, w którym spędziła pięć miesięcy, wygląda kwitnąco, jakby to było sanatorium. Wyraźnie zeszczuplała i o dziwo - jest opalona. Ma na sobie wykonane przez współwięźniarkę ponczo. Wkrótce oddaje je na licytację. Uzyskane pieniądze przekazuje na cele dobroczynne. Barbarze Walters powie: „W moim wieku nie można sobie już pozwolić na taką przerwę w życiorysie”, więc wraca do gry.
Niby wszystko jest tak jak dawniej, ale rynek mediów się wyraźnie zmienia. Stewart musi radzić sobie z kryzysem. W 2013 roku - jak pisał złośliwie „New York Post” - nadaje nowe znaczenie sformułowaniu „święta w rodzinnym gronie”. Tuż przed Bożym Narodzeniem wyrzuca z pracy ponad 100 pracowników. Część z nich wyprowadzają strażnicy. Sama Stewart bawi w tym czasie na Art Basel w Miami. Walczy też z konkurencją. Tytuł domowej bogini jest przecież niesłychanie kuszący. Stewart z niespotykaną gwałtownością atakuje Gwyneth Paltrow i jej lifestylowy portal Goop. „Gwyneth powinna siedzieć cicho. Jest gwiazdą filmową. Gdyby wierzyła w swój aktorski talent, nie próbowałaby zostać Marthą Stewart. To miejsce jest już zajęte”, powiedziała magazynowi „Porter”.
Na domowym froncie też nie jest dobrze. Córka Alexis, z którą zbliżyła się podczas procesu wydaje autobiograficzną książkę „Whateverland”. A w niej historie śmieszne, jak ta, że Martha podczas Halloween gasiła w domu wszystkie światła, żeby dzieci sąsiadów nie przychodziły po cukierki. I historie mniej zabawne, jak to, że w jej rodzinnym domu nie było nigdy nic do jedzenia, bo bogini domowego ogniska gotowała tylko na ekranie. I wreszcie takie, które stały się kolejnym orężem jej przeciwników: „Mama narzeka, że zapraszam ją na obiady. Po co? Czegokolwiek bym nie podała, próbuje, krzywi się i odsuwa talerz. Martha robi wszystko najlepiej. Nie masz z nią szans”.
Pojawienie się nowej fali 20-, 30-letnich fanów jest więc dla Marty Stewart prawdziwym wybawieniem. Choć trzeba przyznać, że w paru kwestiach wyraźnie się różnią. „Nie lubię tatuaży”, mówi Stewart. „Uważam, że nie trzeba się posuwać się aż tak daleko. Lepszym rozwiązaniem byłyby aplikacje przyszywane do rękawa. W najbliższym programie pokażę, jak je zrobić. Zobaczcie koniecznie”.