Kiedy poznałam Wiktora, wiele osób mnie ostrzegało, że teraz jedenaście lat różnicy to nic, ale kiedyś może zaważyć na naszym związku. Śmiałam się z tego. Miałam dwadzieścia cztery lata, byłam zakochana po uszy i nie słuchałam niczyich rad ani ostrzeżeń. Przede mną było całe życie, a Wiktor był najwspanialszym mężczyzną na świecie. Koniec tematu.
Co to jest jedenaście lat? Błahostka. Bez względu na wiek metrykalny, my w głowie i w duszy zawsze będziemy piękni, młodzi i zapatrzeni w siebie, jak w dniu, gdy się pobieraliśmy. Nawet jeśli zdrowie będzie nieco szwankować.
Potem przyszło życie. Praca, dom, dzieci. Uzupełnialiśmy się idealnie i nie mogę powiedzieć złego słowa na mojego męża, który był fantastycznym człowiekiem. Chodził po górach, nawet skakał ze spadochronem. Był wykładowcą akademickim i studenci go po prostu uwielbiali. A przede wszystkim kochał mnie i nasze dwie córki. A my kochałyśmy jego. Jednym słowem, szczęśliwa rodzinka.
Po studiach i stażu rzuciłam się na głęboką wodę i założyłam własną firmę budowlaną. Męska branża, trudna dla kobiet, zwłaszcza w tamtych czasach. Musiałam się starać nie dwa, a razy bardziej niż mężczyzna, chcąc udowodnić swoją wartość w tym zawodzie. Ale udało się. Skompletowałam ekipę, z którą mogłam konie kraść, nie tylko budować domy. Gdy panowie zrozumieli, że znam się na tym, co robimy, i potrafię pracować równie długo i ciężko jak oni, zaczęli mnie szanować.
Z biegiem lat mogłam poświęcać pracy mniej czasu i energii, mogłam odpocząć w domu, zająć się rodziną, gdzieś wyjechać… Ale nie razem. Mijaliśmy się z Wiktorem. Latem, kiedy on miał wolne, moja firma przezywała największe oblężenie. Nie wyrabialiśmy się ze zleceniami, spałam po pięć godzin dziennie. Właściwie tylko zimą, w ferie, mogliśmy gdzieś wyjechać razem. Gdyby tylko Wiktor nie był taki ciepłolubny. Zimę najchętniej by przespał, jak borsuk albo niedźwiedź.
– Odbijemy to sobie na emeryturze – mówiłam – wtedy cały świat będzie nasz. Ten gorący.
Wiktor tylko się uśmiechał.
Gdy skończyłam pięćdziesiąt sześć lat, oddałam ster rządów mojemu zastępcy, a sama wycofałam się na coś w rodzaju nieoficjalnej emerytury. Wszystko działało jak w zegarku, więc mogłam. Czułam się panią świata. Miałam dorosłe dzieci, wspaniałego męża, wolność finansową i czas, morze czasu, by robić to, czego nie mogłam wcześniej. Niech tylko Wiktor opuści tę swoją cudowną uczelnię i genialnych studentów, których musi ciągnąć za uszy, by zdawali kolejne egzaminy…
Wreszcie ten dzień nadszedł!
Wiktor otrzymał mnóstwo kwiatów, prezenty od rektora i ostatnich grup studentów. A następnego dnia rano nie pojechał na uczelnię, tylko… osiadł w domu. To określenie doskonale obrazuje sytuację. Osiadł na laurach w przytulnym domu, który dla nas wybudowałam lata temu. W którym nie było już hałaśliwych dziewczynek i ich koleżanek. Nie było sprawdzania kolokwiów ani przygotowywania wykładów. Nie było telefonów od dziekana ani konferencji. Mógł się zdrzemnąć w środku dnia. Mógł zasiąść z książką w fotelu i przesiedzieć w nim kilka godzin. Rozumiem, to relaksujące, ale nie za takiego Wiktora wyszłam.
Mój mąż, który jeszcze niedawno planował kolejny rajd po Bieszczadach ze studentami, krzywił się na samą wzmiankę o tym, że moglibyśmy polecieć na Hawaje i zobaczyć ten obłędny fragment kuli ziemskiej. Tłumaczył, że to daleko, że długa podróż, i to z przesiadkami, że samoloty emitują za dużo śladu węglowego…
Zaproponowałam Sycylię. Południe Francji. Korsykę. Tajlandię. Dubaj… Żadne z tych pięknych, o zwiedzaniu których marzyłam, nie zyskało aprobaty mojego męża. Bo to, bo tamto, bo jednak za gorąco, za duszno, za wilgotno, bo malaria, bo owady…
Co się z nim stało? Gdzie się podziała jego energia? Czy to jakaś forma melancholii, w jaką wpędziło go odejście z uczelni i utrata kontaktu ze studentami? A może okres przejściowy, w trakcie którego zwolnienie dotyczy nie tylko pracy, ale wszelkich aktywności? Pytanie, jak długo potrwa.
Martwiłam się, snułam domysły, ale gdy nawet Czechy okazały się dla niego za daleko, a Praski Zimowy Festiwal Muzyczny za mało interesujący, no i zimą, spytałam wprost:
– Co się dzieje? Powiedz mi, tylko bez wykrętów. Czemu nie możesz się zmobilizować, byśmy razem coś zrobili, czegoś doświadczyli? Wreszcie możemy, więc… o co chodzi?
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Nie chce mi się – westchnął. – Po prostu już mi się nie chce do niczego zmuszać. Nie chce mi się mobilizować, organizować, stawać na wysokości zadania. Już nie muszę. Teraz chcę tylko odpoczywać, czytać książki, i wybacz, ale mam do tego święta prawo. A co ze mną? – chciałam krzyknąć.
Pewnych rzeczy nie da się pogodzić. Ja też cieszyłam się, że odeszło mi wiele obowiązków i codziennych trosk. Dziewczyny wyprowadziły się z domu. Firma przynosiła stałe zyski. Mogłam spać do południa, jeśli miałam ochotę. Ale nadal czułam się dość młoda, za młoda na to, by zamknąć się w domu. Chciałam z niego wychodzić, korzystać z życia, wydawać ciężko zarobione pieniądze na przyjemności, podróże, przecież tak się umawialiśmy, prawda?
A on mi teraz mówi:
– Nie ze mną. Mam prawie siedemdziesiąt lat i na tyle się czuję. Jestem stary, kochanie. Przykro mi. Masz starego męża, który za tobą nie nadąża. Na samą myśl o locie samolotem robi mi się słabo. Nie mam już tyle siły co kiedyś. Tego zdrowia… A jak któremuś z nas coś się stanie za granicą? Wolałbym, żebyś ty też nie ryzykowała niepotrzebnie.
Słuchałam w milczeniu.
Dopiero teraz dostrzegłam głębokie zmarszczki na jego twarzy. Przerzedzone, siwe włosy. Zgarbioną sylwetkę. Zmęczenie w oczach… I dotarło do mnie, że na tym etapie życia naprawdę nie chce już żadnych przygód, zbędnego wysiłku czy ryzyka. Jego emerytalne oczekiwania to święty spokój, wygodny fotel i dobra lektury. Tak, miał prawo spędzać wolny czas na swój sposób i w swoim tempie, ale to nie zmieniało faktu, że czułam się oszukana. To było coś więcej niż rozczarowanie. Tak bardzo czekałam na ten czas, wyobrażałam sobie emeryturę jako nieustające wakacje, z Wiktorem oczywiście, a tu…
Próbowałam znaleźć jakiś kompromis. Wyciągałam go w różne miejsca, działając metodą małych kroków, bez szokowania egzotycznymi wycieczkami. Lampka wina w knajpce na Starym Mieście, wyjście do teatru… Zgadzał się, ale robił to dla mnie, poświęcał się, co ostatecznie mnie również nie sprawiało przyjemności.
Nie sądzę, że problem leży w różnicy wieku między nami. Moja mama ma osiemdziesiąt lat i kocha wycieczki. Co prawda jako lokalna patriotka uprawia turystkę głównie po naszym regionie, ale ze swoim zaangażowaniem mogłaby zostać przewodniczką. Widać odziedziczyłam po niej miłość do aktywnego wypoczynku. Mam też w sobie ten sam głód życia i obym go nigdy nie straciła. Nie chcę popaść stagnację jak Wiktor – mnie z kolei przechodzą dreszcze na myśl o takiej przyszłości, takiej starości.
Biję się z myślami, co powinnam zrobić. Wiktor niby zasugerował, że mam się nim nie przejmować i jechać do Pragi sama, na ten festiwal. A co z Hawajami? Sycylią? Nową Zelandią? Mam zostawiać męża samego w pustym domu i realizować się jako globtroterka? Samotnie albo z siostrą, córką, przyjaciółką? Nie tak to miało wyglądać. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że miałabym z nim zostać i osiąść w drugim fotelu. A jedyne wycieczki robić do kuchni, po herbatę i biszkopty. Nie chcę powoli odliczać dni do śmierci, nie chcę ignorować serca, które wyrywa się do świata i ludzi. Więc co mam zrobić? Rozwieść się?
Ale przecież nadal kocham Wiktora, jest mężczyzną mojego życia i ojcem moich dzieci. Kogo mam winić, do kogo mieć pretensję, że po wielu wspólnych udanych latach rozminęły się nam oczekiwania i marzenia?