Nie skłamaliśmy w pozwie. Nie powiedzieliśmy też całej prawdy, bo rozsądny sąd skierowałby nas na mediację. Próbowaliśmy i doszliśmy do wniosku – jak absurdalnie by to nie zabrzmiało – że musimy się rozwieść, by zyskać choć cień szansy na dalsze bycie razem. Standardowy powód w postaci niezgodności charakterów i ciągłych kłótni powinien wystarczyć. Nie musieliśmy wspominać, że nadal się kochamy…
Aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu nie było zgodniejszej od nas pary. Nigdy się nie kłóciliśmy. Poznaliśmy się przez przyjaciół, którzy dobrze nas znali i stwierdzili, że będziemy do siebie pasowali. Mieli rację.
Przeprowadziłam się do Krakowa, bo moja firma otwierała tu filię i zależało jej na doświadczonym menadżerze. Na zachętę dostałam podwyżkę i opłatę za mieszkanie przez pierwsze dwa lata. Skorzystałam z okazji. We Wrocławiu, od kiedy rodzice umarli, nic mnie nie trzymało. Przeprowadziłam się tym chętniej, że w Krakowie mieszkała moja przyjaciółka ze studiów. Kiedyś byłyśmy nierozłączne i cieszyłyśmy się na odnowienie znajomości.
Gosia przyjęła mnie z otwartymi ramionami, dzięki niej nie czułam się samotnie ani obco. Polubiłam Pawła, jej męża, który z kolei od lat przyjaźnił się z Albertem. Od słowa do słowa Gosia i Paweł wspólnie doszli do wniosku, że zeswatają nas ze sobą. Albert też nikogo nie miał, więc nic nie stało na przeszkodzie, by „pokazał mi miasto”.
Zgodziłam się, bo bardzo im zależało, choć nie nastawiałam się na kontynuację tej znajomości. W moim życiu było sporo nowości, nie potrzebowałam do kompletu nowego faceta, który będzie wymagał czasu i uwagi. A im są starsi, tym bardziej drażliwi. On też nikogo nie szukał, bo po nieprzyjemnym zakończeniu długiej relacji nie był gotowy na kolejny związek. Właściwie rozważał zostanie starym kawalerem, jak sam przyznał. Tyle że po tej na siłę zaaranżowanej randce i dopasowaniu z rozsądku, co powinno zakończyć się katastrofą, nie mogliśmy przestać o sobie myśleć. Gotowi czy nie, życie zadecydowało za nas. Nie umieliśmy się bez siebie obyć, nie chcieliśmy. I nigdy, ale to nigdy się nie kłóciliśmy.
– To znaczy, że wam nie zależy! – śmiała się Gosia. – Jak komuś zależy, to iskry lecą. Prawda, kochanie? – Spojrzała na męża.
– U nas iskry lecą kiedy indziej. – Albert mrugnął do mnie. – Nie mamy się o co kłócić, idealnie do siebie pasujemy.
– No to weźcie ślub. Takie idealne pary powinny być razem do końca życia.
Wzruszyłam ramionami.
– I niby ślub ma to zagwarantować? To skąd tyle rozwodów?
Albert myślał podobnie. Nie był nam potrzebny żaden oficjalny papier, by zyskać pozwolenie na życie razem, mówienie sobie codziennie „dzień dobry” i „dobranoc”. Już mieszkaliśmy wspólnie, byliśmy parą, kochaliśmy się. Czego więcej potrzeba do szczęścia? Nam niczego, ale społeczeństwo, plus dziedzictwo kulturowe, wywierało stałą presję, która była jak szum w tle.
Innym parom, młodszym, żyjącym w konkubinacie może ten szum nie przeszkadzał, nam też nie powinien. Wiele ludzi żyje bez ślubu, ale mnie już samo słowo „konkubinat” mierziło i kojarzyło się z kodeksem karnym. Wychowaliśmy się w innych czasach, gdzie o takich parach starsze pani mówiły, że żyją na kocią łapę. Ślub był naturalnym i logicznym etapem w związku. Można było go przyspieszyć, ale całkiem pominąć?
Nie pamiętam już, kto pierwszy poddał ten pomysł, ale ostatecznie uznaliśmy, że co nam szkodzi. On zrobi ze mnie porządną kobietę, ja z niego porządnego mężczyznę, uroczystość będzie skromna, tylko my i świadkowie, żadnego wesela. Ludzkości tak spragnionej tego mariażu pokażemy się już z obrączkami na palcach.
Niektórzy nam gratulowali, mówiąc, że pobraliśmy się dokładnie w naszym stylu, inni byli urażeni, że nie traktujemy siebie ani małżeństwa z należytą powagą, a całej rodziny ze stosownym szacunkiem. Co jeszcze się na nas zemści. Czyli i tak źle, i tak niedobrze. Co gorsza, jakby zapeszyli albo rzucili na nas zły urok.
To było niesamowite, jak z dnia na dzień związek, który dotąd nas uskrzydlał, coraz bardziej nam ciążył. Wcześniej byliśmy ze sobą, bo chcieliśmy, teraz, bo musieliśmy. Dobrowolność zmieniła się w obowiązek. Zaczęliśmy się kłócić. O wszystko. Byle drobiazg urastał do wielkiego problemu. Nie rozumiałam, co się dzieje. Ja go atakowałam, on nie pozostawał mi dłużny. Albo szarpaliśmy się niczym wiecznie skłóceni sąsiedzi, albo milczeliśmy. Tak nie dało się żyć. Patrzyliśmy na siebie ze zdumieniem – w przerwach między kłótniami i cichymi dniami – bo to było jakieś szaleństwo. Nie tak miało wyglądać nasze wspólne życie. Nie tak wyglądało przez cztery lata! A przecież poza podpisami na dokumencie i obrączkami na palcach nic się nie zmieniło. Więc dlaczego dogryzaliśmy sobie jak małżeństwo tuż przed rozwodem, a nie tuż po ślubie? Zawisło nad nami widmo rozstania… Poszliśmy na terapię, chcąc się dowiedzieć, jak uratować związek, ten, który mieliśmy i za którym tęskniliśmy. Po kilku spotkaniach wniosek nasuwał się sam. Nie powinniśmy się pobierać. Nie powinniśmy ulegać temu szumowi w tle…
No może, ale z drugiej strony ludzie nie zmieniają się na pstryknięcie palcami. Tylko dlatego, że podpisali jakiś kontrakt prawny!
Terapeuta zasugerował, że w naszym przypadku tak właśnie mogło być.
Wkroczyliśmy w to małżeństwo nieprzekonani – nie w głębi serca – że to coś wartościowego. Poznaliśmy się jako stara panna i stary kawaler, mieliśmy za sobą związki i rozstania, ale żadnego małżeństwa na koncie. A skoro tak, może, czystko hipotetycznie – psycholog był bardzo ostrożny –należałoby wrócić do momentu, gdy byliśmy ze sobą, bo się nie tylko kochaliśmy, ale też lubiliśmy, bez przysiąg. Gdy każdego dnia się staraliśmy i pracowaliśmy nad tym, by było nam razem jak najlepiej.
Nie padło słowo rozwód. Terapeuta pewnie miał na myśli powrót mentalny, ale dla nas sprawa była oczywista. Nie zamierzaliśmy tracić czasu ani zdrowia na ciągłe kłótnie.
Złożyliśmy pozew o rozwód. Dokładniej Albert złożył, ale tylko dlatego, że wygrał rzut monetą. Nie mogliśmy się zgodzić nawet co do tego, kto powinien zawnioskować do sądu o rozwiązanie naszego małżeństwa. Zdaliśmy się na los.
Sędzia miał już swoje lata, w niejednej sprawie orzekał i pewnie niejedno widział. Nie jestem pewna, co dostrzegł w nas, ale uznawszy, że ludzie w naszym wieku raczej wiedzą, czego chcą, a czego nie chcą, udzielił nam rozwodu już na pierwszej rozprawie. Wyszliśmy z sądu z lżejszym sercem, ale też pełni obaw. Przynajmniej ja. Czy zrobiliśmy dobrze? A może tylko pogorszyliśmy sytuację? Może nie da się wrócić do tego, co było wcześniej, tak jak nie da się wejść dwa razy do tej samej wody w rzece? I teraz rozstaniemy się na amen, bo oficjalnie nic nas nie łączy…
– Mogę już pocałować moją byłą żonę? – spytał Albert, wyciągając do mnie rękę. Kiedy mnie pocałował, wszystkie obawy uleciały mi z głowy. Może nie jesteśmy normalni, nie według standardów, ale czułam, że teraz, po rozwodzie, będziemy razem do końca życia, które spędzimy w pełnej zgodzie i nieustającej miłości.
Naprawdę przestaliśmy się kłócić. Znów staliśmy się najzgodniejszą parą pod słońcem. Nikomu nie powiedzieliśmy o rozwodzie. Wyrok trzymamy na dnie szuflady. Grunt, że znów się lubimy i codziennie całujemy się na dzień dobry i dobranoc.