To był słoneczny dzień. Podobno. Dzień, kiedy obcy ludzie w majestacie prawa uznali mój dwudziestosześcioletni związek za niebyły. Od tej chwili moje marzenia o wspólnej starości, o uroczej parze staruszków trzymających się za ręce i spacerujących po parku, przestały być aktualne.
Od teraz wszystko się zmieni... Nie byłam w wieku, w którym zmiany, nawet niewielkie, przyjmuje się z ekscytacją. Wręcz przeciwnie. Oczekiwałam stabilizacji, przewidywalności i spokojnej egzystencji.
– I co teraz będzie? – spytałam przyjaciółkę, która odprowadzała mnie z sądu do domu.
– Przede wszystkim musisz się wyspać, ale przedtem coś zjedz, bo jesteś blada jak ściana.
Rozstałyśmy się pod moim blokiem. Zosia zaproponowała mi swoje towarzystwo, ale odmówiłam. Chciałam być sama. Drażniłaby mnie czyjaś obecność, nawet kogoś tak bliskiego i życzliwego jak ona. Byłam niczym zranione zwierzę, które w samotności chce lizać swoje rany.
Kolejne dni przechodziły w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Funkcjonowałam jak automat, wspomagając się szczodrze przepisywanymi przez psychiatrę lekami. Rozmowy z terapeutą niczego od razu nie wyjaśniały, niczego nie ułatwiały, ale wprowadzały mnie w lepszy nastrój, podtrzymując iluzję, że „coś robię”, że przynajmniej próbuję wyrwać się z tego zaklętego kręgu, po którym krążyłam.
Stroniłam od ludzi, nie chciałam ani ich współczucia, ani tym bardziej uwag typu „otrząśnij się, nie ty pierwsza, nie ostatnia”. Wyjątek robiłam dla Zosi. Musiałam, bo gdybym jej nie wpuściła do domu, wezwałaby policję.
– Jak ty wyglądasz? – pokrzykiwała. – Natychmiast umów się do fryzjera!
Choć nie miałam na to ochoty, poddawałam się jej woli.
– Zrobiłam tartę, twoją ulubioną! – Dzwoniła w porze obiadu. – Wkładaj buty, Mateusz już po ciebie jedzie.
Nie zostawiała mi chwili na wahania, na wymyślenie jakiejś żałosnej wymówki. Ignorując moje ewentualne protesty, na siłę wyciągała mnie na świat z dołu, w którym tkwiłam.
Nie odnotowałam świadomie tamtego roku. Kiedy teraz próbuję sobie przypomnieć, co robiłam wiosną, latem czy jesienią, przed oczyma staje mi szereg szarych, jednostajnych dni. Dni, które „jakoś” spędzałam, które mijały już bez dotkliwego bólu, ale też bez radości czy choćby zadowolenia, że nie jest gorzej. Bez niczego, co warto byłoby zapamiętać.
Zima przyniosła akceptację zaistniałego stanu rzeczy. Nadal byłam smutna, lecz przynajmniej wychodziłam, aby załatwiać szereg rzeczy, którymi do tej pory nie zawracałam sobie głowy. Przy okazji tych wyjść na świat zauważyłam, że stan przygnębienia nie dotyczy tylko mnie. Ponure miny innych, wzrok wbity w ziemię, przygarbione plecy, wszystkie te depresyjne oznaki, obserwowane u przechodniów, paradoksalnie dodawały mi siły. Nie tylko ty masz problemy, inni też i jakoś sobie radzą. Nie jesteś od nich gorsza, powtarzałam w kółko jak mantrę.
Któregoś dnia w bibliotece – gdy przyniosłam oddać przeczytane książki i wypożyczyć nowe – zauważyłam anons, że szukają pracownika. Bez większych nadziei zapytałam o to stanowisko i usłyszałam, że mogę złożyć aplikację.
Ta popołudniowa praca zmieniła w moim życiu wiele. Po pierwsze stanowiła konkretny obowiązek, który – czy mi się chciało, czy nie – musiałam wypełniać. To z kolei obligowało mnie do zadbania o swój wygląd, bo jednak nie było mi obojętne, jak odbierają mnie współpracownicy i klienci. Praca w bibliotece zajmowała mi też sporo czasu, który dotąd poświęcałam ponurym rozmyślaniom. Musiałam przyswoić sobie wiele nowych wiadomości i umiejętności. Okazało się, że właśnie tego potrzebowałam – wyzwania. Dodatkowym bonusem był dostęp do nowości czytelniczych, z którymi wreszcie byłam na bieżąco. Powoli wciągnęłam się w nowe zajęcie. Rozpoznawałam stałych czytelników, orientowałam się w ich gustach literackich, mogłam doradzić tę czy inną lekturę.
Moją uwagę zwrócił mężczyzna, który regularnie co trzy tygodnie przychodził wymieniać książki. Zawsze wybierał je według tego samego klucza: jedną biografię, jedną powieść obyczajową, jedną pozycję historyczną. Któregoś wieczoru zamarudził dłużej między półkami. Zbliżała się pora zamknięcia, więc zaproponowałam pomoc w wyborze.
– A wie pani, to dobry pomysł – ucieszył się.
Odpowiedziałam uśmiechem.
– Zna pan to? – Wyciągnęłam w jego kierunku debiut beletrystyczny znanego dziennikarza.
– Nie. A pani zna?
– Przeczytałam. I przy okazji przypaliłam makaron, tak mnie wciągnęło.
– Aż tak? No to biorę.
Z niecierpliwością oczekiwałam jego kolejnej wizyty. I trochę się niepokoiłam, czy polecona przeze mnie książka przypadła mu do gustu. Emocje. Wreszcie coś żywszego czułam. Wreszcie…
Znajomy głos oderwał mnie od klawiatury komputera.
– Co mi pani dzisiaj poleci? Dzień dobry.
– Czyli trafiłam w pana preferencje?
– Wprawdzie niczego nie przypaliłem, ale noc zarwałem – pochwalił się. – Dziś także poproszę o coś w tym stylu.
– Może być nominacja do Pulitzera? Aktualny temat – zarekomendowałam kolejną nowość.
– Skoro pani poleca...
Znowu długo błądził między półkami w poszukiwaniu pozostałych książek. Był ostatnim klientem, więc wyszliśmy razem.
– Pozwoli się pani odprowadzić? – zapytał. – Ciemno już i ślisko – dodał, usprawiedliwiając swoją propozycję.
– Dziękuję, to miłe, ale niekonieczne – zaznaczyłam. – Jakoś do tej pory dawałam sobie radę.
– Mimo to nalegam. – Podał mi ramię. – Kobieta nie powinna wracać wieczorami sama.
Spacer sprawił mi przyjemność, choć nie trwał długo. Okazało się, że mamy wiele wspólnych tematów do rozmów, dużo też podobnych doświadczeń.
"Jest dobrze, czy mam prawo liczyć na więcej"
Od tej pory stało się regułą, iż przychodził wymieniać książki na moim dyżurze i czekał, aż skończę, aby mnie odprowadzić. Nawet wtedy, gdy wieczory zrobiły się już jasne, a lód dawno stopniał. Spacery wydłużały się o kolejne kawy, wypijane nieśpiesznie w osiedlowej kawiarence, a rozmowy stawały się bardziej osobiste. Dowiedziałam się, że Roman też ma za sobą trudny rozwód, że czuje się samotny i także odczuwa pustkę w świąteczne dni.
Zbliżaliśmy się do siebie, odnajdując radość we wzajemnych kontaktach i spotkaniach aranżowanych już nie tylko pod pozorem wymiany książek. Często dzwoniliśmy do siebie, żeby umówić się do kina, na wystawę czy koncert. Poznałam jego znajomych i przedstawiłam go Zosi. Zyskał jej akceptację, więc czasem spędzaliśmy razem weekendy na wyjeździe we dwie pary. Roman był miłym mężczyzną, z ciętym poczuciem humoru i cenną umiejętnością dostosowywania się do wszelkich okoliczności. Na wspólnych spotkaniach minął nam kolejny rok.
W drugą rocznicę rozwodu zrobiłam prywatne podsumowanie życia w pojedynkę. Wyszło mi, że jest dobrze. Daję sobie radę, mam pracę, którą lubię, zyskałam męskiego przyjaciela, na którego towarzystwo i pomoc mogę liczyć. Już nie odczuwam braku byłego męża. Można by wręcz zaryzykować tezę, że lepiej mi bez jego ciągłych pretensji, że z powodzeniem mogę żyć własnym życiem bez dostosowywania się do cudzych oczekiwań.
Tylko Zosia ostatnio się żali, że podobno mam dla niej coraz mniej czasu. Żartobliwie wspomina o drugim podejściu…
– Zosiu, dobrze jest, jak jest. Mężatka jest jak saper, myli się tylko raz. No, przynajmniej mądra była mężatka…
Czy ja jestem mądra? A może jeszcze tli się gdzieś we mnie iskierka nadziei na wieczne szczęście we dwoje, na wspólne piękne dni, na spacery pary staruszków po parku…