Mogłabym teraz głęboko odetchnąć i planować piękną "drugą młodość". Tyle że nie mam na to siły ani szczerze mówiąc, ochoty. Moje dotychczasowe życie było ciągłą walką. Wreszcie mogę odpocząć, a ja na tę myśl nie czuję cienia radości, tym bardziej ekscytacji. Co ze mną jest nie tak? Za bardzo przywykłam do drogi pod górę?
Wiktor był artystyczną duszą. Właśnie to mi się w nim podobało, dlatego się w nim zakochałam, w jego umiejętności wyłączania się, w jego żarliwej pasji, w tych smukłych palcach poplamionych farbami, w charakterystyczny przechyleniu głowy, nawet w tym jego artystycznym egoizmie… Imponowało mi, że widzi świat zupełnie inaczej niż ja. Nie patrzy na wszystko przez pryzmat cyfr i liczb, zysków i strat, korzyści lub ich braku, jak ja, studentka ekonomii. Widział go w kolorach, plamach, wrażeniach i uczuciach. A umiał patrzeć jak nikt inny. Dostrzegał cuda w zwykłych rzeczach, w codzienności, i właśnie te małe cuda uwieczniał na płótnach. Studia ukończył jako najbardziej obiecujący młody talent – tak określali go profesorowie na uczelni.
Niestety, brakowało tych, którzy chcieliby za jego talent płacić. Wiktor z kolei nie chciał sprzedawać swojej sztuki korporacjom, firmom, prezesom. Biznes go brzydził. Liczyły się emocje i Sztuka przez duże S. Rozumiałam, starałam się zrozumieć, ale dla mnie, na dziś i na jutro, istotniejszy był spinający się budżet, zwłaszcza kiedy pojawiło się dziecko. Można odrzucać komercyjne podejście do życia, ale dziecko oznacza wydatki. Ubranka, jedzenie, pieluchy, kosmetyki, zabawki. Wózek. Rowerek. Prawdziwy dom, a nie kąt u znajomych.
O wszystko musiałam zadbać ja. Wiktor potrafił zamykać się w pracowni na tydzień i wychodzić tylko po to, by skorzystać z łazienki, zrobić sobie kolejną kawę i wziąć coś do jedzenia. Nie pytał, czy my z Markiem już jedliśmy. Czy w ogóle mieliśmy na mleko i bułki, czy starczyło na czynsz i owoce. O takie przyziemne detale troszczyłam się ja.
Sprzedałam się korporacji, jak lubił to określać Wiktor. Może, ale dzięki temu wreszcie nie musiałam kombinować, jak przeżyć kolejny miesiąc. Zaczęłam od najniższego szczebla, asystenta księgowego, i powoli awansowałam – specjalista, kierownik, zastępca, dyrektor działu. Wcale nie planowałam iść po trupach do celu. Kariera w korporacji nie była moją pasją, tylko koniecznością, ale taka motywacja może być silniejsza niż ambicja.
Kiedy w końcu – po latach ciężkiej pracy, przychodzenia do biura z gorączką i opuszczania wywiadówek, bo trzeba się było zająć ważnym klientem – dotarłam tam, gdzie chciałam, odetchnęłam z ulgą i rozpłakałam się. Pensja wynagradzała mi nieprzespane z nerwów noce i chude lata. Mój syn nosił markowe ubrania, grał na porządnym komputerze gamingowym, a pod choinę dostał najnowszy model telefonu.
Wiktor nadal żył swoją sztuką, nie troszcząc się nawet o to, czy ktoś kupuje jego obrazy. To ja wychowywałam dziecko, dbałam o dom, pracowałam i jeszcze organizowałam mu wystawy. Promowałam dzieła męża, gdzie się dało, i zachęcałam potencjalnych kupców. Czasem sprzedawałam je potajemnie. Wiktor miał swoje zasady, nie podałby ręki temu czy tamtemu, a ja nie miałam oporów, by brać z tych rąk pieniądze. Za obrazy, które były dobre, za dobre, by się kurzyć pod ścianami. Nie stać mnie było na skrupuły.
I tak powoli, powolutku mój mąż wyrabiał sobie nazwisko. Kupcy zaczęli dzwonić do nas, a nie ja do nich. Moja pensja wystarczała na niezłe życie, a to, co zarabiał Wiktor, mogliśmy zainwestować w Marka, w jego przyszłość, studia, mieszkanie...
Tyle że nasz syn nie zamierzał studiować. Naszych pieniędzy też nie chciał. Stanowczo odmówił kontynuowania edukacji, choć prosiłam i tłumaczyłam, jakie to ważne.
– Chcę pracować, mamo. Chcę być niezależny finansowo. W końcu jestem dorosły.
– Ale nadal bardzo młody, kochanie. To żaden problem, byśmy finansowali cię jeszcze kilka lat, póki…
– Nie masz już dość, mamo? – przerwał mi. – Utrzymywania dwóch facetów? A skoro macie nadwyżki, zwolnij, weź dłuższy urlop, należy ci się, jak nikomu innemu. Niech teraz ojciec przejmie rolę głównego żywiciela rodziny. Najwyższa pora.
Wzruszyła mnie jego troska, ale to praktyczne podejście do życia… Wynikało z obserwacji i złych doświadczeń, więc raczej mnie smuciło, niż cieszyło. Moje dziecko zamierzało twardo stąpać po ziemi, by nie stać się drugim Wiktorem. Przez lata patrzył, jak funkcjonuje nasza rodzina, i nie zamierzał powielać takiego wzorca.
– Studia zdążę zrobić – mówił – nawet zaocznie, a zdobytego doświadczenia nikt mi nie zabierze. To będzie mój atut, tego dziś szukają pracodawcy, faktycznych umiejętności, nie papierków czy tytułów. Poza tym jeszcze nie wiem, co dokładnie chcę studiować.
Nie namawiałam go do zmiany zdania zbyt gorliwie. Maciek był uparty, miał to po mnie, i jak coś sobie postanowił, tak musiało być. Czy chodziło o treningi judo czy o zdobycie dziewczyny. Prędzej popsuję sobie z nim relacje, niż przekonam go do zmiany decyzji. Zresztą doskonale rozumiałam jego racje. Był odpowiedzialny, ostrożny i zapobiegliwy. Skarb nie mąż. Bałam się tylko, że będzie długo zwlekał z założeniem rodziny, aż zyska pewność , że da radę na nią zarobić.
Pół roku po maturze wyprowadził się z domu i odtąd utrzymuje się sam. Świetnie sobie radzi, szefowie są z niego zadowoleni, a ja dumna. Mogłabym być szczęśliwa, ale…
Zawsze sądziłam, że kiedy dotrę do miejsca, w którym teraz jestem, zacznę żyć na nowo. Mam dobrą pracę, zwolnienie mi nie grozi. A nawet gdyby, poradzilibyśmy sobie, bo mój mąż, dzięki współpracy z kilkoma galeriami, na bieżąco sprzedaje swoje obrazy, i nie są to już symboliczne kwoty. Syn żyje własnym życiem i nie potrzebuje mojej opieki. Mogłabym wreszcie pomyśleć o sobie. O swoich potrzebach, zapomnianych marzeniach, relaksie. Mogłabym trochę zaszaleć, odkryć drugą młodość, bo tę pierwszą gdzieś po drodze straciłam. Czy nie byłoby cudownie, gdybyś na nowo zakochali się w sobie z Wiktorem? On ostatnio jakby zaczął dostrzegać i doceniać mój wkład w rozwój jego artystycznej kariery. Chce mnie zabierać ze sobą w plenery, nawet na cały weekend. Byśmy pobyli razem, nacieszyli się swoją bliskością, poczuli znowu motyle w brzuchu…
Niestety, ja czuję jedynie zmęczenie. Potworne znużenie. Wszystkim. Życiem, pracą, karierą, dbaniem o rodzinę, byciem agentem mojego męża. Nie umiem szczerze podziwiać prac Wiktora, o których coraz lepiej piszą krytycy. Nie zachwycają mnie już jego dłonie, a rozmowy o Sztuce przez duże S całkiem zwyczajnie mnie nudzą.
Kocham mojego męża, ale to już zupełnie inna miłość. A może nie miłość, tylko przyzwyczajenie? Nie patrzę już na niego z ekscytacją, nie czekam niecierpliwie na jego powrót z pracowni. Może po prostu wypaliła się we mnie ta wielka miłość, dzięki której byłam zdolna do tylu poświęceń i mogłam góry przenosić. A gdy napędzający mnie ogień zgasł, okazało się, że w środku jestem jak ceramiczna waza: twarda i gładka, ale zimna.
Chciałabym znowu poczuć to, co tamta dziewczyna, która dopiero wchodziła w życie, cieszyła się każdym dniem, podziwiała przyszłego męża i gorąco w niego wierzyła. Tyle że ta dziewczyna już nie istnieje. Zniknęła gdzieś między robieniem kariery, wychowywaniem syna a negocjacjami z kolejną galerią. Pozwoliłam się jej zgubić i… nawet nie jest mi smutno z tego powodu. Jestem zbyt zmęczona.