Wywiad

Piotr Kraśko: "Lubiłem, gdy moja żona wygrywała zawody i pokonywała wszystkich mężczyzn

Piotr Kraśko: "Lubiłem, gdy moja żona wygrywała zawody i pokonywała wszystkich mężczyzn
Piotr Kraśko
Fot. Piotr Ratuszyński

Zwykle to on zadaje pytania. Dziś jednak nastąpiła zamiana miejsc. Sprawdźmy, jak radzi sobie w roli przepytywanego znany dziennikarz Piotr Kraśko. A więc zaczynamy. Sprawy krajowe, światowe, kwestie rodzinne. Marzenia, punkty zwrotne, wyrzuty sumienia… 

Nadal pan codziennie biega?

Od ponad 15 lat biegam prawie codziennie po 10 kilometrów. Jakby mi się któregoś dnia zachciało to robić, to może bym przestał, bo ja biegam właśnie dlatego, że mi się nie chce. To kwestia wyrobienia nawyku. Jak człowiek się przyzwyczai do biegania, potem nie ma odwrotu. Dzień, w którym się nie ćwiczy, jest trudny do wyobrażenia. To tak, jakby pójść spać bez umycia zębów. Poza tym uważam, że mężczyźnie po czterdziestce bardzo dobrze robi, jak się codziennie fizycznie zmęczy. Niektórzy nie muszą biegać. Jak moi idole, ratownicy górniczy z kopalni węgla kamiennego „Bobrek”. Podziwiam ich pracę, dla nich przebiegnięcie 10 kilometrów w porównaniu z jednym dniem pod ziemią to żaden wysiłek. 

Piotr Kraśko o dzieciach Kostku, Aleksandrze i Larze

Synów też pan podziwia?

Podziwiam mojego syna Kostka, który jest w kadrze narodowej Polski w skokach na koniu. Bardzo dobrze radzi sobie też mój drugi syn, Aleksander. Łączenie szkoły online i profesjonalnych treningów nie jest łatwe. Jak ja chcę pobiegać, to po prostu wybiegam z domu. Kostek musi dojechać do stajni i przygotować konia, a potem zrobić wcierki, zawinąć owijki, rozwinąć, jest masa zabiegów pielęgnacyjno-leczniczych, które trzeba wykonać. Latem na Mazurach to wszystko jest miłe i romantyczne, ale zimą, gdy ręce grabieją, a trzeba zdjąć rękawiczki, bo tego się nie da w nich zrobić, to dla chłopców jest wyzwanie. Dlatego patrzę na swoje dzieci z ogromnym podziwem i szacunkiem. Bardzo jestem z nich dumny i cieszę się, że mają swoją miłość i pomysł na życie. 

Dorastają w rodzinnie z ogromnymi tradycjami, nie mają wyboru.

To prawda, w rodzinie ze strony żony jest takie powiedzenie, że najpierw dzieci uczą się jeździć konno, a dopiero potem chodzić. W ich wypadku tak było. Moja córka też już jeździ. Ich pradziadek rotmistrz Ludwik Ferenstein był bohaterem obu wojen światowych, wojny polsko-bolszewickiej w kawalerii, dziadek był wicemistrzem Europy i wielokrotnie mistrzem Polski, mama była pierwszą kobietą, która odnosiła sukcesy. To jest jedyny sport, w którym kobiety rywalizują razem z mężczyznami, a nie w osobnych kategoriach. Zawsze lubiłem, jak moja żona wygrywała zawody i pokonywała wszystkich mężczyzn. 

Kobiety w Polsce od wielu miesięcy walczą o swoją niezależność. Myśli pan, że mają szansę wygrać?

Podam pani jeden przykład. Przez wiele lat kobiety w Stanach Zjednoczonych walczyły o prawa wyborcze. Gdy powstały Stany Zjednoczone, prawo wyborcze mieli tylko bogaci biali mężczyźni. Potem prawie wszyscy biali mężczyźni, a po wojnie secesyjnej także czarnoskórzy mężczyźni. Dopiero w 1919 roku, czyli później niż kobiety w Polsce, Amerykanki wywalczyły sobie prawo wyborcze. Ale kluczowy był rok poprzedzający zwycięstwo. Wtedy po raz pierwszy Kongres głosował nad przyznaniem kobietom praw wyborczych. Zabrakło kilkunastu głosów, żeby tak się stało. To było tym boleśniejsze, że wcześniej kobiety prowadziły gigantyczne akcje protestacyjne w bardzo wielu miastach Stanów Zjednoczonych. Ale nie poddały się, gdy zobaczyły, że zabrakło im kilkunastu głosów, pojechały do tych miast, w których kongresmeni głosowali przeciwko kobietom, i postanowiły, że zrobią wszystko, żeby ci ludzie nie wygrali następnych wyborów. I tak się stało. Ci, którzy chcą zmieniać świat na lepsze, muszą mieć pomysł na to, jak ma wyglądać ten świat i muszą wygrać wybory. Demokraci przez wiele lat mieli pomysł na Amerykę, ale republikanie lepiej wiedzieli, jak się wygrywa wybory. A zmienia Amerykę ten, kto wygra wybory. Więc trzeba mieć pomysł na Polskę i trzeba mieć pomysł na to, jak wygrać wybory.

Czasem można odnieść wrażenie, że demokracja w Ameryce to całkiem inny ustrój.

Nam się często wydaje, że jesteśmy wyjątkowi. Ale bardzo wiele zdań, które padają w polskiej polityce, pada też w polityce amerykańskiej. Ostatni moment, gdy Amerykanie potrafili się naprawdę zgodzić co do faktów, był… prawie 50 lat temu. W czasie afery Watergate w pewnym momencie zebrane dowody przeciwko prezydentowi Nixonowi wydawały się tak przekonujące, że poszła do Białego Domu grupa republikańskich i demokratycznych senatorów i powiedziała: „Panie prezydencie, już wystarczy! Albo pan się sam poda do dymisji, albo my usuniemy pana z urzędu, ale stanie się to w bolesny, przykry, upokarzający dla pana sposób!”. I Nixon następnego dnia ustąpił. Nigdy później nie doszło do takiego porozumienia pomiędzy republikanami i demokratami w Kongresie w żadnej sprawie. Poza atakiem 11 września, ale to była Ameryka w czasie wojny, to jednak zupełnie co innego. My jesteśmy podzieleni w podobny sposób.

I wygląda na to, że podobnie ogłupiani przez media społecznościowe.

Niestety, my tak naprawdę nie wiemy, co się dzieje, nie wiemy, dokąd zmierzamy, i nie wiemy, jak poważne będą tego konsekwencje. Niedawno patrzyłem na dane Agencji Reutera, która przeprowadziła ogromne badania prawie na całym świecie, bo chciała się dowiedzieć, skąd ludzie czerpią wiedzę o pandemii. Okazało się, że w grupie wiekowej 18–24 – ja nie mówię o dzieciach, mówię o dorosłych ludziach – ponad połowa czerpie wiedzę z mediów społecznościowych, w tym bardzo duża grupa z TikToka.

Naprawdę?

Mówię poważnie. Jeżeli ktoś czerpie wiedzę o pandemii z TikToka, to daleko nie zajedziemy. Jak często zdarza nam się powielać coś w mediach społecznościowych, coś, co wydaje nam się ciekawe, wartościowe, ważne, a nie tylko nie sprawdzamy dokładnie źródła informacji, ale też kto to napisał. Bo jeżeli ktoś napisał: „Prof. Johnson z kliniki w Edynburgu po przeprowadzeniu wnikliwych badań stwierdził, że szczepionka AstraZeneca tak naprawdę jest dla kogoś, kto nie skończył 40 lat”, ilu z nas sprawdzi, czy w Edynburgu jest taka klinika, czy w tej klinice pracuje prof. Johnson, czy ten profesor Johnson prowadził takie badania i czy są wiarygodne? To jest nasze zadanie w „Faktach” TVN, odpowiedzialnych ludzi w mediach, którzy zajmują się informacjami, żeby je weryfikować. Jest takie bardzo dobre powiedzenie w dziennikarstwie amerykańskim: „Jeżeli matka ci mówi, że cię kocha, sprawdź to, bo to może być fake”. Bo źródło każdej informacji należy wielokrotnie sprawdzić. A jeśli będziemy czerpać wiedzę o świecie z mediów społecznościowych, to jesteśmy na krawędzi wielkiego nieznanego. Wyruszamy w podróż, nie mając żadnego kompasu, i nie wiemy, po jakim oceanie płyniemy. Z czymś takim nie mieliśmy nigdy do czynienia.

Wiele jest dziś niewiadomych. Niektórzy uważają, że świat się kończy.

Mamy krótką pamięć generalnie jako ludzie. Epidemia cholery dziesiątkowała świat w połowie XIX w. w przerażający sposób. Ta choroba miała dużo straszniejsze objawy, niż ma dzisiaj koronawirus, którego konsekwencje są oczywiście dramatyczne, ale cholera to była naprawdę przerażająca epidemia. Aczkolwiek to znowu jest coś, z czym nigdy wcześniej ludzkość nie miała do czynienia. Cholera rozpoczęła się od tego, że Anglicy podbili Azję Południową i minęło trochę czasu, zanim ten wirus stamtąd na statkach przedostał się do Europy albo do Ameryki. A teraz to zajmuje osiem godzin – tyle, ile lot z Pekinu do Europy, albo trochę więcej, jeżeli to jest lot do Stanów Zjednoczonych. Także możliwość rozprzestrzeniania się epidemii jest w ogóle nieporównywalna z niczym, czego doświadczyliśmy wcześniej. Z drugiej strony, możliwości techniczne, naukowe ludzkości są też nieporównywalne z tym, co znaliśmy wcześniej. Naprawdę szczepionkę wyprodukowano dziesięć, albo jeszcze więcej razy szybciej niż kiedykolwiek wcześniej w historii! To jest niesamowite. Pewnie, że możemy narzekać, bo chcielibyśmy, żeby wszyscy byli już zaszczepieni, ale nasze kłopoty to było marzenie nieosiągalne dla poprzednich pokoleń. W czasach, gdy zmagały się na przykład z epidemią grypy hiszpanki 102 lata temu. A z drugiej strony to jest przerażające, że tak szybko oswoiliśmy się z covidowymi statystykami. Przecież w normalnej sytuacji, gdyby z jednego powodu w Polsce zmarło 600 osób, na przykład w katastrofie kolejowej, to mielibyśmy natychmiast ogłoszoną żałobę narodową.

Jakie momenty kryzysowe najbardziej pana ukształtowały jako reportera, ale też człowieka?

Dla mnie takim bardzo ważnym wydarzeniem był wyjazd do Rwandy. To był mój pierwszy wyjazd służbowy, miałem 25 lat, a tam trwała jedna z najstraszniejszych wojen po II wojnie światowej. W ciągu trzech miesięcy wymordowano milion ludzi i to głównie maczetami, co robiło różnicę, bo zabijano po prostu z bliska w straszny, przerażający sposób. Jak w średniowieczu. Zobaczyłem wtedy świat, którego istnienie przeczuwałem, bo oczywiście, że możemy czytać, zobaczyć coś w telewizji, ale jednak zupełnie inaczej doświadczyć tego z bliska. Wtedy w Rwandzie byłem z bardzo doświadczonym operatorem, niestety już śp. Marcinem Krogulskim. On mi bardzo pomagał i myśmy opowiedzieli historię jednego chłopca, który miał na imię Kimdżu, a przeżył, bo leżał pod stertą ciał zabitych członków swojej rodziny. Po wielu godzinach wyczołgał się spod stery tych ciał, gdzieś się błąkał, ktoś go odnalazł, przenosił z jednego do drugiego, trzeciego, czwartego obozu dla uchodźców, w końcu myśmy na niego natrafili, poznaliśmy jego historię i trochę odtworzyliśmy jego drogę. To była opowieść o wojnie oczami tego chłopca. Bo mam wrażenie, nie jesteśmy w stanie się identyfikować z dramatem 20 tys. ludzi, którzy zginęli w trzęsieniu ziemi. Ale jeżeli powie pani, że zginęła mała dziewczynka z warkoczykami, która na czerwonym rowerku jechała do swojego dziadka, to już pani widzi ten obraz.

Odkrył pan wtedy, że świat nie jest bezpiecznym miejscem?

W większości miejsc, gdzie jeździłem jako reporter, nie było tak, że odkręcaliśmy kran i leciała woda. W większości miejsc nie leci woda. Gdy byłem dwa lata temu w Iraku, na północy, czyli tam, gdzie niedawno było państwo islamskie, w Kurdystanie, to tam – ja już odkładam na bok Państwo Islamskie i to, że zmuszano matki, żeby zjadały ciała swoich dzieci – ale na przykład sam fakt, że tam było w ciągu dnia 48 stopni, w nocy 42 i spało się w namiocie, na pustyni, który musiał być zawiązany na noc, żeby nic tam nie weszło. Wody nie ma, jest kran niedaleko, ale woda będzie tylko od godziny 10.00 do 14.00. I to wszystko. A ona cieknie małym strumyczkiem. Ileś osób z iluś namiotów będzie chciało nalać tej wody do garnków, do butelek, do manierek, do czego się da, i jak się da, trochę umyć. To jest doświadczenie codzienne bardzo wielu ludzi. Z jednej strony uważam oczywiście, że jest masa rzeczy w Polsce – odkładam na bok teraz politykę – które należy poprawić, ulepszyć, wiele osób po 1989 r. czuło się porzuconych przez proces zmian, ale generalnie to jest bardzo dobre miejsce do życia na Ziemi, stokroć lepsze niż wiele tych, w których byłem. Byłem na przykład w Peru po trzęsieniu ziemi, gdzie w ciągu kilkunastu sekund zniknęło miasto. Więc powinniśmy być szczęśliwi, że nie mamy trzęsień ziemi, nie mamy huraganów, nie mamy tornad, nie mamy tsunami. To jest naprawdę bardzo spokojny kawałek świata.

Trudno się wracało z takiego świata do rzeczywistości?

Każdy przechodzi przez to inaczej, dla mnie powroty były trudne, bo w takich miejscach, w Bejrucie, w strefie Gazy, na zachodnim brzegu, życie jest nieprawdopodobnie intensywne. Relacje z ludźmi są bardzo intensywne. Jeżeli jedzie się małą ekipą, a ja zazwyczaj jeździłem tylko z operatorem, to naprawdę tego drugiego człowieka dobrze się poznaje i przechodzi się przez różne sytuacje. I czasem w ciągu 24 godzin poznaje się ludzi, których zna się lepiej niż znajomych z pracy, z Polski od 10 lat. Nigdy nie byliśmy przetestowani w takiej sytuacji, kiedy oni wiedzą, na ile mogą nam ułatwić życie, i odwrotnie oczywiście. A czasem spotykasz po drugiej stronie świata kogoś, z kim nawet ciężko nam się porozumieć, a nagle się okazuje, że ta osoba staje nam się niebywale bliska, my ją rozumiemy, podziwiamy, szanujemy i czujemy. I w końcu wracamy, a wszystko się wydaje takie zwyczajne.

Piotr Kraśko o rodzinie i pracy reportera: "Na narodziny swojego pierwszego syna się spóźniłem"

Ciężko było powiedzieć sobie: „Stop, teraz zakładam rodzinę”?

Mam kolegów, którzy mieli z tym ogromny problem. Jest taki świetny fotoreporter, któremu życie się teraz bardzo dobrze ułożyło. Pracował za granicą, ale zapłacił za to bardzo wysoką cenę, rozpadło się małżeństwo, rodzina, bo w pewnym momencie można się zatracić w tej adrenalinie, chęci niebywale intensywnych, bardzo granicznych przeżyć. Granicznych w odniesieniu do mnie, kiedy tam jestem, ale przede wszystkim w odniesieniu do tych ludzi, którzy są dookoła. Bo my mamy takie poczucie, że za nami stoi stacja, że ta stacja zrobi wszystko, co będzie mogła, żebyśmy my mogli wrócić. Moim dzieciom, mojej żonie, mojej rodzinie nic się złego w Polsce nie dzieje. A ci ludzie, którzy są dookoła mnie, właśnie stracili bliskich, właśnie stracili dom albo możliwość utrzymania rodziny. Więc skala niepokoju, emocji reportera i ludzi, o których opowiada, jest absolutnie nieporównywalna.

Pan potrafił nawet z Waszyngtonu przylecieć do przyszłej żony, bo było jej po prostu smutno.

Ale to nigdy nie było łatwe i na narodziny swojego pierwszego syna się spóźniłem, bo miał się urodzić pięć dni później. Zaczął przychodzić na świat wcześniej, a wtedy przełożyć bilet było trudno. I przyleciałem dzień po urodzinach. Do dzisiaj mam do siebie o to żal. Potem już zdążałem na narodziny kolejnych dzieci. Jeżeli ktoś powie, że wspaniale godzi rodzinę i pracę, to patrzę na to z podziwem, bo to jest wyzwanie każdego kolejnego dnia. I oczywiście w pewnym momencie człowiek dużo lepiej rozumie, co jest dla niego najważniejsze, co jest największą wartością. I to lepiej rozumiemy, mając pewnie lat 40 niż 20. Mnie się wydaje, że moje dzieci mają ze mnie lepszego tatę teraz, niż jak byłem dużo młodszy.

Trema przed występami też jest coraz mniejsza?

Niestety nie. Teraz mamy cztery dni pracy, cztery dni wolnego, tak żeby zespoły się nie mieszały na wypadek zakażenia. Kiedy mam cztery dni „Fakty”, potem cztery dni wolne, to już tego pierwszego dnia wolnego przeżywam, co będziemy robić w „Faktach po Faktach”. Czy na pewno dobrze się przygotuję do rozmowy, czy zadam właściwe pytania, czy dobrze zareaguję na to, co powie gość, czy nagle nie okaże się w trakcie rozmowy, że coś przeoczyłem. Gdy pracowałem w Tok FM i poranki tam się zaczynały o 7.00 rano w środę, to praktycznie całą noc nie spałem. Cały czas myślałem, jak z tą rozmową, jak ją ułożyć, a może coś się jeszcze wydarzyło w nocy, a może zaśpię… Budziłem się o 2.00, 3.00, 4.00, żebym nie zaspał. Człowiek się przejmuje potwornie i mam wrażenie, z wiekiem coraz bardziej, a nie odwrotnie.

Piotr Kraśko o wywiadzie z kardynałem Dziwiszem

Do rozmowy z kardynałem Dziwiszem był pan świetnie przygotowany. Ale nie miał pan poczucia, że rozmawia z człowiekiem z innej planety?

To ksiądz kardynał miał wrażenie, że rozmawia z kimś z innej planety. Pamiętam księdza kardynała jeszcze z Watykanu, z czasów Jana Pawła II. To jest człowiek, który był blisko najważniejszych na świecie rozmów przez ponad ćwierć wieku. Nie ma drugiego takiego świadka historii, no może poza Gorbaczowem. Gdy Zbigniew Brzeziński w grudniu ’80 dzwonił do Jana Pawła II z informacją, że z danych amerykańskiego wywiadu wynika, że sowieckie czołgi się zbliżają do granicy z Polską, ten telefon prawdopodobnie odebrał ksiądz wtedy jeszcze Stanisław Dziwisz, dopiero podał tę słuchawkę papieżowi. Myślę, że w głowie kardynała są takie wydarzenia historyczne, że dla niego to, że ktoś go pyta: „No dobrze, ale księże kardynale, czy ksiądz miał dać ten list, czy nie dał tego listu, czytał czy nie czytał, dlaczego ksiądz nie zareagował? Dlaczego do Watykanu docierały te listy, a wy nic nie robiliście?”, to była pierwsza taka sytuacja, kiedy ksiądz kardynał publicznie odpowiadał na te pytania, może nie odpowiadał, ale publicznie mu je zadano.

Piotr Kraśko o wartościowym dziennikarstwie

Nie ma pan czasem dość tej wielkiej historii, nie ma pan chęci, żeby ukryć się trochę przed światem i odpocząć?

Kiedyś po wyborach w Stanach Zjednoczonych, po pomarańczowej rewolucji w Kijowie, po śmierci Jasira Arafata miałem już trochę dość rewolucji. Pomyślałem, że pojedziemy z żoną odpocząć do Tajlandii, bo nawet jak upadnie rząd Tajlandii, to kogo to będzie interesowało w Europie? Nikt nie będzie chciał, żebym coś robił. Ale gdy wylądowałem, to od razu odebrałem telefon z redakcji, żeby jednak zapomnieć o wakacjach i pojechać tam, gdzie był akurat wóz transmisyjny i przygotować relacje z tsunami. I tak było. Dziś wiele się zmieniło. Kiedyś, mam wrażenie, najważniejsze było to, żeby być gdzieś pierwszym. Teraz, moim zdaniem, najważniejsze jest, żeby mieć najbardziej wiarygodne informacje. Nie musi to być idealny obraz, ale żeby widz miał pewność, że to, co usłyszy u nas na antenie, jest wiarygodną informacją. Nie szkodzi, że my ją podamy pięć sekund później. Najważniejsze, żebyśmy nie popełnili żadnego błędu. 

PIOTR KRAŚKO – pracę w telewizji zaczynał w TVP, były korespondent w Brukseli, Rzymie i Waszyngtonie, w latach 2015–20 w Radiu TokFM, od 2016 roku w TVN, obecnie jeden z prowadzących „Fakty” i „Fakty po Faktach”. Z żoną Karoliną Ferenstein-Kraśko, właścicielką stadniny koni w Gałkowie, wychowują troje dzieci: Konstantego (14 l.), Aleksandra (12 l.) i Larę (5 l.). Ma 49 lat.

Wywiad ukazał się pierwotnie w wydaniu papierowym PANI 04/2021.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 04/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również