Marta ma kochającego męża i dwóch nastoletnich synów. W życiu kieruje się żelaznymi zasadami, które wyznaczają kurs jej karierze, rodzinie i miłości. Czy przygoda na jedną noc przekreśli jej szczęście czy... pomoże je docenić?
„Zawsze miałam zasady i to imponowało mojemu mężowi. Zasady i siła przebicia. W moim rodzinnym Sławkowie trzeba było walczyć. Mama mówiła: „Zrób wszystko, żeby się stąd wyrwać”. Wychowawczyni wzruszała ramionami: „Handel zagraniczny? Nie za wysokie progi?”. Walczyłam. Średnia pięć zero na maturze, szósta na liście przyjętych na Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Pierwsza praca w sieci supermarketów, szybko stanowisko szefa sprzedaży, potem własna firma. Nie musiałam chodzić na manify. Moje życie było manifą. Oskara poznałam w klubie. On był barmanem, choć najpierw udawał, że współwłaścicielem. Chyba chciał błysnąć. Nie musiał akurat tym, i tak mi się podobał: dobrze wychowany, dowcipny, oczytany. Polubiłam go. Zaczęliśmy razem grać w squasha. On czasem kupował bilet do kina, ja zabrałam go raz na weekend do Pragi.
Wkrótce Oskar został przedstawicielem sieci komórkowej, kupił małe mieszkanie. Po parapetówce kochaliśmy się pierwszy raz. Wcześniej nic z tych rzeczy. Wzięliśmy ślub kościelny, mieliśmy wesele na 150 osób. Synów urodziłam rok po roku. Mąż bardzo chciał mieć córkę, więc nie wykluczaliśmy, że rodzina jeszcze się powiększy. Z czasem było coraz trudniej biec przez życie w tym tempie. Przyszedł kryzys i handel ubraniami, czym zajmowała się moja firma, przestawał się opłacać. Musiałam zmienić branżę, otworzyłam biuro nieruchomości. Praca zabierała mi dużo czasu, potrzebowaliśmy pieniędzy. Zdecydowaliśmy się posłać synów do prywatnego przedszkola. Oskar też się starał, jednak w jego zawodzie, wiadomo, kokosów się nie zarobi. Nadrabialiśmy optymizmem. „Martuś, w razie czego zawsze coś wymyślisz”, śmiał się on. A ja coraz mniej lubiłam fakt, że jestem w tym domu liderem.
Nie opowiadamy dowcipów o Żydach, nie bierzemy kredytów większych niż 20 tysięcy, reagujemy, gdy sąsiedzi biją dzieci, nie zdradzamy się. Święte zasady, z których byłam dumna. Szliśmy dobrym kursem. Żyliśmy na przyzwoitym poziomie, zmienialiśmy auto co dwa lata. Chwaliliśmy się, że chłopcy są wolontariuszami. Przyjemna stabilizacja. Lubiłam myśl, że jestem dobrze zorganizowana, kontroluję sytuację. Aż zdarzył się pochmurny dzień w lipcu ubiegłego roku. Byłam służbowo w Pradze. Pojechałam tam z dwiema koleżankami z firmy. Przywitało nas troje biznesowych partnerów. Po spotkaniach służbowych oprowadzał nas po mieście Jan – najmłodszy z czeskiego teamu. Pewny siebie, wyluzowany, trochę denerwujący. I bardzo przystojny. Miał olbrzymią wiedzę historyczną, wcześniej pokazał, co potrafi w biznesie. Spodobał mi się jako partner do interesów. W restauracji broniłam się przed myślą, że podoba mi się także jako facet. Kiedy podawał mi piwo, przytrzymał lekko moją dłoń w swojej i spojrzał zuchwale w oczy. Zrobiło mi się gorąco. Poszliśmy na spacer. Zaczęło padać. Miałam na sobie lekką sukienkę, szybko zmarzłam. Wtedy Jan zdjął marynarkę i narzucił mi na ramiona. Moje koleżanki mokły również, a on wybrał mnie! Bez pytania, bez komentarza. Był władczy, to mi się podobało. Gdy oparłam się o balustradę mostu Karola, poczułam, że on stoi za mną, blisko. Ewidentnie prowokował. Po kolacji powiedział stanowczo: „Odwiozę cię do hotelu”. W holu wziął mnie za rękę i zaprowadził do windy. Tam tylko na mnie patrzył, oddychał szybko. Było mi duszno, dobrze. Potem Jan wyjął klucz z mojej dłoni, otworzył drzwi i wciągnął mnie do pokoju. Stało się.
W samolocie miałam kaca. Kiedy weszłam do domu, byłam pewna, że Oskar zaraz mnie rozszyfruje, uciekłam z prezentami do pokoju dzieci. Wszystko w domu wydawało mi się inne. Oni inni, ja inna. Czy zła? Nie umiałam tego ocenić. Po pierwszym szoku wpadłam w dziwny, ale przyjemny stan. Czułam się rozwibrowana od środka. Każdy przystojny mężczyzna budził miły dreszcz, wydawało mi się, że wszystkie osoby, które kogoś zdradziły lub robią jakieś nieprzyzwoite rzeczy, wyłapują się w tłumie, mają swój kod spojrzeń, uśmiechów. Kupiłam kolorowe ubrania, pierwszy w życiu kapelusz. I holenderski rower. Zrobiłam się bardziej, bo ja wiem... sensualna. I więcej rzeczy mnie cieszyło. Znów śmiałam się ze starych dowcipów męża. Całkiem fajny z niego facet. Pogodny, życzliwy i zna się świetnie na rzeczach, których ja nie ogarniam – samochód, ogród, naprawy w domu. Jakbym zobaczyła go na nowo. Gryzło mnie tylko, że złamałam jedno z moich żelaznych przykazań. Uległam pokusie. Ale przecież wciąż sortuję śmieci i nie robię debetu na koncie. I to akurat się nie zmieni. Nigdy więcej nie widziałam Jana. Zamknęłam go w oddzielnej szufladce wspomnień. Czasem ją otwieram. Widzę jego ciemnobrązowe oczy i dwuznaczny uśmiech. I lubię myśl, że ten piękny mężczyzna był dwanaście lat młodszy ode mnie”.