Wiele kobiet nie chce, by ciężar utrzymania domu spoczywał głównie na ich barkach. Ale czy stawianie partnerowi warunków nie jest ryzykowne?
Związałam się z Robertem prawie dwa lata temu. Oboje byliśmy rozwiedzeni, z odchowanymi dziećmi i dość sprecyzowanymi oczekiwaniami. Po roku regularnych spotkań, wspólnych wyjazdów i okazjonalnego pomieszkiwania razem, Robert wprowadził się do mnie.
To rozwiązanie wydawało się najbardziej optymalne – w moim domu było znacznie więcej miejsca, a jego rezygnacja z wynajmu oznaczała więcej pieniędzy w naszym teraz już wspólnym budżecie. Ale po kilku miesiącach życia pod jednym dachem uświadomiłam sobie, że ten układ nie jest dla mnie do końca satysfakcjonujący.
Zanim zaczęliśmy ze sobą mieszkać, każde z nas płaciło za siebie. Rachunki w restauracji dzieliliśmy na pół, oddzielnie kupowaliśmy bilety do kina czy do teatru. Spodziewałam się, że to się zmieni, gdy zamieszkamy razem. Ale dopiero wtedy zorientowałam się, jak duże są różnice w naszych zarobkach.
Pracuję na stanowisku menadżerskim w międzynarodowej korporacji, tymczasem Robert uczy angielskiego w szkole językowej. Jego pensja w dużej mierze zależy od liczby przepracowanych godzin i zazwyczaj jest prawie dwa razy niższa niż moja.
Gdyby chodziło o samą tylko wysokość pensji, pewnie łatwiej byłoby mi przyjąć taki stan rzeczy. Ale niskie zarobki Roberta to jego wybór. Mógłby pracować więcej lub zmienić pracę na lepiej płatną, ale on – jak sam przyznaje – woli mieć więcej wolnego czasu. I faktycznie go ma.
Czterodniowy tydzień pracy to u niego norma, tymczasem ja, żeby podołać wszystkim moim zobowiązaniom, muszę czasami pracować także w weekend. Nie czuję się pokrzywdzona ilością pracy, bo jestem za nią naprawdę dobrze wynagradzana. Co w takim razie jest dla mnie problemem? Wspólne życie z partnerem, który zostawia mi płacenie wyższych rachunków.
Niskie zarobki Roberta oznaczają, że wszelkie niespodziewane wydatki spadają na mnie. Gdy zepsuła się zmywarka w domu, w którym w końcu razem mieszkamy, to ja musiałam zapłacić za jej wymianę, bo on pod koniec miesiąca nie miał już "wolnych środków".
Od zasobności mojego portfela zależy też sprawianie sobie większych i mniejszych przyjemności. Marzyłam o wspólnej wyprawie do Indonezji, ale żeby spełnić to marzenie w towarzystwie mojego partnera, musiałam zapłacić i za siebie, i za niego.
Sugerowałam, że gdyby chciał, mógłby więcej zarabiać, ale on nie rozumie, dlaczego miałby to robić. Robert twierdzi, że ma dość ograniczone potrzeby i nie rozumie, dlaczego miałby więcej pracować, skoro może się obejść bez drogich rzeczy czy kosztownych wycieczek.
A nie przeszkadza ci, że to ja płacę za remont tarasu, nasze weekendowe wyjazdy czy wieczór w operze?! – wybuchłam po jednej z naszych rozmów o pieniądzach.
Robert z miną niewiniątka odpowiedział, że według niego taras jest w dobrym stanie, a on chętnie będzie spędzał wieczory i weekendy ze mną w domu. – Nadal będzie miło, ale zdecydowanie mniej kosztownie – tłumaczył.
Tylko, że ja nie chcę spędzać życia na sofie, oglądając seriale na Netflixie! Chcę korzystać z życia, robić rzeczy, które są przyjemne, kolekcjonować niezwykłe doświadczenia. I chcę robić to wszystko w towarzystwie ukochanego faceta! Nie wiem jednak, czy jestem gotowa za to wszystko płacić.
Muszę też przyznać, że pasywność i finansowa niezaradność Roberta czynią go dla mnie mniej atrakcyjnym. Chciałabym, żeby mężczyzna, z którym dzielę życie, był finansowo zabezpieczony, żeby nie żył od wypłaty do wypłaty, żeby planował z wyprzedzeniem większe wydatki i miał środki, żeby je pokryć.
Ważne są też wartości, jakie wyniosłam z domu. Zostałam wychowana w poczuciu, że praca i pieniądze są bardzo ważnym elementem życia. Jestem dumna z moich zawodowych osiągnięć, a moja wysoka pensja jest dla mnie dowodem odniesionego sukcesu.
Tym bardziej ciężko jest mi pogodzić się z tym, jak stosunek do pracy i zarobków ma Robert. Coraz częściej myślę, że jego – jak sam o sobie mówi – "zdrowy stosunek do pieniędzy", to tak naprawdę zasłona dymna dla lenistwa i braku ambicji.
Nierówność finansowa w naszym związku stała się dla mnie w pewnym momencie poważnym problemem. Czarę goryczy przelały ostatecznie nasze wakacyjne plany. Marzyłam, żeby wygrzać się w tym roku na jakiejś pięknej plaży. Wiedziałam, że taki wyjazd dla dwóch osób będzie dość kosztowny, dlatego z dużym wyprzedzeniem zaczęłam rozmawiać z Robertem o naszym wspólnym urlopie.
Razem oglądaliśmy katalogi biur podróży i oferty w sieci. Wybraliśmy kilka opcji, które spełniały nasze oczekiwania i były dość przystępne cenowo. Ustaliliśmy też najbardziej dogodny i – co ważne – stosunkowo odległy termin wyjazdu. Miałam nadzieję, że wiedząc o naszym planowanym wspólnym wyjeździe, Robert przygotuje się na związane z nim wydatki.
Do naszego urlopu miał prawie cztery miesiące i w tym czasie spokojnie mógł oszczędzić trochę pieniędzy lub dorobić sobie do pensji. Wystarczyłoby, żeby wziął dodatkowe lekcje – weekendowe konwersacje z uczniami z jego szkoły językowej lub indywidualne konsultacje dla osób przygotowujących się do egzaminu. Sam mówił mi, że jego kolega z pracy jest w stanie zarobić w ten sposób dodatkowo pół swojej standardowej pensji.
Kiedy przyszedł czas opłacenia naszego wyjazdu, okazało się, że Robert oczekuje, że to ja się tym zajmę. – Wiesz przecież, ile zarabiam! – tłumaczył, kiedy powiedziałam mu, że powinien zapłacić za siebie. – W końcu to tobie zależało na takim drogim wyjeździe. Jak dla mnie, spokojnie możemy pojechać pod namiot na Mazury.
Po tym oświadczeniu Roberta, wzięłam kluczyki do samochodu i pojechałam do mojej siostry. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby z nim rozmawiać, ale potrzebowałam się wygadać.
Jedź bez niego! – poradziła mi siostra, po uważnym wysłuchaniu mojej relacji. – Dlaczego masz rezygnować z zasłużonego wypoczynku?! Nie możesz też stale płacić za tego faceta! Czas postawić mu jakieś warunki...
Tydzień później siedziałam w samolocie lecącym na Malediwy. Sama. Pobyt w luksusowym kurorcie okazał się mniej przyjemny niż tego oczekiwałam. Brakowało mi Roberta, z którym chciałam dzielić to doświadczenie. Równocześnie uzmysłowiłam sobie, jak znacząca była dla mnie finansowa nierówność panująca w naszym związku.
Płacąc za Roberta, regularnie zmniejszałam swoje oszczędności. A ta budowana przez lata "poduszka finansowa" miała zapewnić mi w przyszłości komfortową starość. Nie chciałam tak jak moi rodzice spędzać emerytury przed telewizorem, zastanawiając się, czy starczy mi pieniędzy na leki.
Marzyłam o podróżach, kursach, regularnych wyprawach do kina i do teatru. Uświadomiłam sobie, że – jeśli nic się nie zmieni – starzenie się z Robertem wykluczało prowadzenie życia na takim poziomie, na jakim chciałam.
Po powrocie z urlopu przeprowadziłam z Robertem poważną rozmowę. Powiedziałam mu o swoich marzeniach, planach i lękach. Postawiłam mu też ultimatum.
Kocham cię, ale też kocham życie i chcę mieć z niego jak najwięcej przyjemności. Chciałabym te przyjemności dzielić z tobą, ale przy twoich aktualnych zarobkach nie będzie to możliwe. Wiem, że stać cię na więcej. Możesz lepiej zarabiać. Nie oczekuję od ciebie nie wiadomo jak wysokiej pensji. Wystarczy, żebyś przynosił do domu 2/3 mojej pensji – powiedziałam Robertowi.
Dałam mu trzy miesiące na poprawienie swojej sytuacji finansowej. Oznajmiłam mu, że jeżeli po tym czasie nie zauważę jakiejkolwiek zmiany w jego stosunku do pieniędzy i naszego wspólnego budżetu, będziemy musieli się rozstać.
Wiem, że dla wielu moje ultimatum brzmi okrutnie, a ja wydaję się być koszmarną materialistką. Ale pieniądze są w życiu ważne, komfort życia jest ważny, a nierówne finansowe obciążenie partnerów w związku może doprowadzić do jego rozpadu.