Puste gniazdo to nie to samo, co syndrom pustego gniazda. A uczucie smutku, które towarzyszy nam po rozstaniu z dzieckiem, jest naturalne. Gorzej, jeśli czujemy się zbędne i odrzucone – mówi Marta Mauer-Włodarczyk, psychoterapeutka.
PANI: Kobiety bardziej przeżywają wyprowadzkę dzieci. Prawda czy mit?
MARTA MAUER-WŁODARCZAK: Zazwyczaj jest to prawda, bo kobiety przywiązują większą wagę do relacji niż mężczyźni. Jednocześnie relacja z dzieckiem jest dla nich często łatwiejsza niż z partnerem i właśnie to między innymi generuje problemy, gdy syn czy córka wyfruwa z gniazda.
Myślałam, że może chodzić o przekonanie, że główną rolą kobiety jest macierzyństwo.
To jest to samo. Matka bierze na siebie wszystko, co związane z wychowaniem, poświęca się, a potem dziecko ma spłacić dług. A tak naprawdę ona nie ma innego pomysłu na siebie niż macierzyństwo, nie odnajduje się w roli żony i potrzebuje się zatracać w roli matki. Specjalnie użyłam słów „poświęca się”, bo ono często pada z ust moich pacjentek: „Zrezygnowałam z pracy, bo poświęciłam się macierzyństwu”. Niejednokrotnie mówią to kobiety, które mają nie kilkoro, ale jedno dziecko. I mówią mi to, gdy syn czy córka ma 17 lat. One nigdy nie wróciły do pracy i mają pretensje do partnerów, że dla rodziny zrezygnowały z życia zawodowego. Często jest tak, że gdy proszą o pomoc w obowiązkach domowych, słyszą od partnera: „Chcesz, żebym więcej pomagał w domu, zarabiaj tyle, co ja”. Kobiety się wtedy wycofują i zostają w domu z poczuciem krzywdy. Ale to jest ich wybór. Unikają konfrontacji z partnerem, tłumacząc sobie, że nie będą zarabiały tyle co on, a przecież nie muszą. To może być też dobrą wymówką, by nie podejmować wyzwań życia zawodowego. Z kolei mężczyznom takie rozwiązanie może być na rękę, bo nie muszą zajmować się domem i dzieckiem.
Ale ojcowie są już dziś bardziej zaangażowani.
Nadal nie jest to aż tak powszechne. Oczywiście bywa nawet, że ojcowie gorzej niż matki znoszą rozstanie z dziećmi, ale to wciąż rzadsze niż duży smutek u kobiet. Dla mężczyzn wyprowadzka dziecka to często szansa na odzyskanie żony. W wielu rodzinach pojawienie się potomstwa oznacza, że mężczyzna zostaje odsunięty na drugi plan. Z tego rodzą się problemy takie jak zdrada, jednak wielu mężczyzn rezygnuje ze swoich potrzeb i czeka.
Podejrzewam, że najtrudniej jest matkom jedynaków. Troje dzieci raczej nie wyprowadzi się jednocześnie.
Jedynactwo w ogóle jest trudnym wyzwaniem i dla rodziców, i dla dziecka. Kiedy w rodzinie jest więcej niż jedno dziecko, rodzice łatwiej znajdują czas tylko dla siebie. Przy dwójce jest trochę więcej hałasu i problemów, więc włączają się automatyczne mechanizmy obronne, które powodują, że mówimy: „Mamy dość, idźcie się bawić sami”. Przy jedynaku rodzice mają wyrzuty sumienia – nie odeślemy go do pokoju, bo jest sam, nie ma rodzeństwa. Z jedynakiem żyje się poniekąd w trójkącie. Relacja partnerska przestaje funkcjonować bez niego, nawet bardzo kochający rodzice nieświadomie używają dziecka do rozwiązywania konfliktów. Na jedynaka cedujemy też więcej oczekiwań – widzę to sama po swoim najstarszym synu, od którego wymagałam więcej, musiał też dźwigać na swoich barkach wiele moich, często nieuzasadnionych, obaw. Przy pozostałej dwójce miałam już więcej DZA luzu. Nie mówię, że tak jest zawsze, bo oczywiście nie musi, ale często to właśnie rodzice jedynaków szczególnie utrudniają dzieciom usamodzielnienie się w obawie przed pustką w związku. A jedynak uważa, że jest odpowiedzialny za relację rodziców i nie stawia im granic. Oni więc jeszcze przeciągają to udawanie, że żyją we trójkę. Zamiast zaakceptować, że to koniec pewnego etapu, robią krok w przód, a potem dwa w tył. Rozdrapują ranę.
Może więc ratunkiem dla całej trójki będzie wyjazd dziecka do innego miasta – na studia lub do pracy?
Często ludzie wypuszczają dzieci na studia, licząc, że one wrócą i na przykład poprowadzą z nimi rodzinny biznes. Tu nie chodzi o liczbę kilometrów, które nas dzielą, tylko o gotowość do przecięcia pępowiny. Nieraz po studiach dzieci wracają do domu, zwłaszcza jeśli nie mają pretekstu, jakim jest pochodzenie z małej miejscowości, gdzie trudno znaleźć pracę.
Co zatem możemy zrobić, by pozwolić jedynakowi odejść?
Włożyć więcej wysiłku w relację małżeńską. Rozwijać ją. Myśleć o swoich potrzebach jako kobiety i mężczyzny. I przypominać sobie ciągle, że dziecko nie jest częścią małżeństwa i musimy dać mu wolność.
Porozmawiajmy o uczuciach, jakie towarzyszą nam, gdy ono się usamodzielnia.
Naturalne jest odczuwanie melancholii. Gdy jej nie ma, coś było nie tak w relacji z dziećmi. Po wyprowadzce rodzice przeżywają proces żałoby i to jest normalne.
A czy normalne jest, gdy czujemy się niepotrzebne?
Ale my nadal jesteśmy potrzebne! Faktycznie kiedy dziecko się wyprowadza, tracimy je na mniej więcej dwa lata, bo ono musi się zachłysnąć samodzielnością, wolnością, udowodnić sobie, na co je stać, potem jednak wraca po wsparcie i porady. Tak zachowują się dzieci, które miały dobre relacje z rodzicami i nie były obciążane ich problemami. Same dzwonią, chcą się spotkać. I tak naprawdę moment usamodzielnienia się może być najfajniejszy w rodzicielstwie, bo spada z nas odpowiedzialność, za to teraz możemy rozmawiać na równi. Wcześniej należało być przede wszystkim rodzicem, teraz można być przede wszystkim przyjacielem dziecka. A przyjaciele przecież są potrzebni. Córka pokłóciła się z chłopakiem? „Wpadnij, napijemy się herbaty, może poczujesz się lepiej”. Oczywiście powinniśmy unikać ingerowania w jej życie, oceny, krytykowania jej chłopaka.
Baliśmy się o nasze nastolatki, na przykład gdy wracały późno do domu. Jak teraz poradzić sobie z obawami o dziecko, kiedy ono już z nami nie mieszka?
Nastolatki nie są gotowe do brania za siebie w pełni odpowiedzialności i niepokój jest zrozumiały. Ale tutaj mówimy o dorosłym człowieku. Jeśli po wyprowadzce dziecka dzwonimy i dopytujemy, czy wró ciło do domu, zjadło kolację, znaczy, że nie tylko nie umiemy przeciąć pępowiny, ale nawet jej poluzować. I to nie jest dobry znak. Naturalne jest natomiast odczuwanie lęku przed tym, jak będzie wyglądało nasze nowe życie – czy to w związku, czy w pojedynkę.
Co więc możemy zrobić, żeby przetrwać ten trudny czas?
To jest etap kryzysowy. Od nas zależy, jak go wykorzystamy – czy będzie trampoliną do rozwoju, czy też czymś, co nas przytłoczy. Ale też muszę tu powiedzieć coś ważnego i może trudnego do przyjęcia: powinniśmy zacząć przygotowywać się do etapu pustego gniazda już wtedy, gdy dziecko pojawia się na świecie. Układać sobie to w głowie, starać się zrozumieć swoją rolę przewodnika i to, że miarą sukcesu jest jak najszybsza samodzielność dziecka. Jeśli wykonamy nad sobą taką pracę, wyprowadzka syna czy córki nie będzie dla nas aż tak trudna, bo będziemy mieli poczucie satysfakcji i spełnienia. Jednocześnie jeśli będziemy pamiętali, na czym polega bycie rodzicem, nie scedujemy na dziecko wszystkich swoich oczekiwań, bo ulokujemy je też w relacjach z partnerem i przyjaciółmi. I kiedy dziecko wyfrunie z gniazda, będziemy mieć bazę w postaci udanego związku i życia towarzyskiego, co pozwoli nam przetrwać moment kryzysowy. Oczywiście to dotyczy również osób, które nie żyją w związkach, one też, a może nawet one szczególnie powinny szukać w życiu celu innego niż wychowywanie dzieci.
A jeśli tego nie zrobiliśmy? Nie zadbaliśmy o te relacje? Skupiliśmy się na dziecku?
Będzie nam ciężko. Może nawet uznamy, że sobie radzimy, ale będziemy codziennie pukać do drzwi dziecka z torbą pełną pulpetów, zup i ciasta. Wiele kobiet wybiera też ciche cierpienie. Nie narzucają się dzieciom, w ciszy przełykają łzy. To oczywiście również nie jest dobre.
Może trzeba po prostu głośno mówić o swoich uczuciach?
Umiejętność nazywania uczuć zawsze jest krokiem do zmiany, ale to dotyczy osób zdrowych. Gdy nazywam swoje uczucia i adresuję ten przekaz do męża czy przyjaciół, nie do dzieci, to znaczy, że całkiem nieźle sobie radzę. Niestety, wielu ludzi nie umie mówić o problemie, tylko wygłasza kąśliwe uwagi. Zamiast stwierdzić: „Nie umiem się odnaleźć po wyprowadzce syna”, powie: „Ale mnie denerwuje ta moja synowa – jaka ona jest nieporządna, nie umie gotować ani zająć się dzieckiem”. Może też dojść do wtrącania się w sprawy dziecka. To bardzo częsty problem – w naszej poradni mamy zapisy na pół roku do przodu pacjentów wypalonych przez niezdrową relację z rodzicami. Ci nieraz 35-letni ludzie narzekają, że boją się coś powiedzieć rodzicom, bo zaraz jest drążenie tematu („Jak to? Dlaczego tak? Przecież ci mówiłam, co masz zrobić!”), krytyka partnera, narzucanie rozwiązań problemów. Tacy ludzie boją się sami jechać na wakacje, nie umieją cieszyć się życiem, bo przecież mama siedzi sama w domu. Chociaż są na cudownej randce, przerywają ją, by zadzwonić do mamy.
Co by pani powiedziała takiej mamie?
Że stosuje przemoc psychiczną. Ona może potem trafić do tego samego terapeuty, u którego wcześniej było jej dziecko, ale jej gotowość do pracy nad sobą zazwyczaj jest bliska zeru. Takie kobiety wmawiają terapeucie, że to z dzieckiem jest coś nie tak, szukają potwierdzenia, że są ofiarami. Reagują złością, wreszcie rezygnują z sesji, wolą wybrać poczucie krzywdy. Tu uruchamiają się problemy z ich relacji z rodzicami – poczucie odrzucenia, często nieuświadomione. One oczekują od dziecka, że im zrekompensuje te cierpienia z dzieciństwa, że nigdy nie odejdzie.
Myślałam, że to wszystko jest znacznie prostsze – że zaleci pani po prostu podróż życia i zapisanie się na kurs tańca.
Jasne, że warto coś ze sobą zrobić – rozwijać hobby, podróżować, spotykać się ze znajomymi, skupić się na rozwoju zawodowym. Ci, którzy skorzystają z naszych podpowiedzi, raczej nie mają problemu z syndromem opuszczonego gniazda i dobrze znoszą nową sytuację. Gorzej jeśli ktoś się zmusi choćby do wyjazdu, ale będzie to dla niego męczarnia, bo nie jest gotowy przestać żyć w poczuciu krzywdy, że został opuszczony. To jak z traumą – nie chcę pewnych rzeczy puścić, bo chcę wierzyć, że jeszcze mam na nie wpływ, a gdy puszczę, zgadzam się wejść w kolejny etap.
A ta normalna, zdrowa melancholia – jak długo trwa?
Bardziej intensywne emocje możemy odczuwać kilka miesięcy. A nowego życia bę dziemy się uczyć około roku. Inaczej spędzimy wakacje, nauczymy się robić inaczej zakupy – dla dwojga lub dla jednej osoby, będziemy się przyzwyczajać, że w domu jest ciszej. Czasem zresztą etap pustego gniazda zaczyna się jeszcze przed wyprowadzką. Przecież nie każde dziecko opuszcza dom w wieku 19–20 lat, bywa, że dzieci z nami mieszkają, mimo że mają już pracę. Często wtedy jest tak, że jedzą na mieście, po pracy idą się spotkać ze znajomymi i przychodzą tylko na noc, więc prawie ich nie widujemy. Można łatwiej przywyknąć do tego, że wkrótce syn czy córka pójdzie na swoje.
Znam sytuację, gdy dorosła pracująca córka oznajmiła: „Znalazłam fajne mieszkanie na wynajem, wyprowadzam się za kilka tygodni”. Jej mama miała pretensje, że to zbyt gwałtowne i że należało jej dać więcej czasu na oswojenie się z tą myślą.
To jest przerzucenie na dziecko odpowiedzialności za swoje emocje. Zachowanie agresywne. Rodzic jest zobowiązany do przygotowania dziecka do samodzielności i odpowiedzialny za wypchnięcie go z domu, gdy się ociąga. Oczekiwanie okresu przygotowawczego nie jest miarą dojrzałości rodzica. Ona chyba nie w pełni zrozumiała swoją rolę.
Zagospodarowywać pokój dziecka czy zostawiać, jak jest?
To zależy przede wszystkim od tego, jakie mamy warunki mieszkaniowe. Jeśli ktoś żyje w dużym domu, może nie mieć potrzeby zaadaptowania pomieszczeń po dzieciach, bo i tak wystarcza mu przestrzeni życiowej. Co innego, gdy kisimy się w salonie, byle nic nie ruszyć w pokoju dziecka.
Czy syndrom pustego gniazda może doprowadzić do depresji?
Tak. Ale podkreślmy: puste gniazdo nie musi oznaczać syndromu pustego gniazda. Najczęściej odczujemy tylko melancholię, zagubienie i po jakimś czasie przyzwyczaimy się do nowej sytuacji. Nawet bez specjalnych środków, bez podróży życia i kursu malarstwa. Jeśli jednak nie umiemy się pogodzić z wyprowadzką dziecka i nieustannie wydzwaniamy do niego, kontrolujemy, powinniśmy szukać pomocy. Trzeba to zrobić dla siebie, by właśnie uniknąć depresji, i dla dziecka, któremu mocno w ten sposób szkodzimy. Zdarza się, że dzieci nie są w stanie zamieszkać same, wracają do domu, bo tak boją się o nasz dobrostan. I wtedy potrzebny jest kolejny kryzys, jakim będzie np. nowa partnerka syna, która powie: „Dość tego, albo rodzice, albo ja!”. Nie wahajmy się skorzystać z terapii, również małżeńskiej, która pomoże odbudować relacje zaniedbane przez lata stawiania na pierwszym miejscu dzieci. Praca z terapeutą zawsze wiąże się z pewnym dyskomfortem, ale lepiej w niej wytrwać, by naprawić sytuację.
Marta Mauer-Włodarczyk - psychoterapeutka, właścicielka poradni Sensity w Warszawie. Od kilkunastu lat zajmuje się problematyką relacji w związkach i rodzinie.