Można całe życie realizować czyjeś plany. W moim przypadku, były to plany rodziców. Miałam mieć spokojną, bezpieczną pracę biurową. Tymczasem ja zawsze marzyłam, by zostać fryzjerką. "Taka zmiana w pani wieku?" usłyszałam w szkole fryzjerskiej.
Gdyby lata temu ktoś zapytał mnie, kim chcę być, gdy dorosnę… Ale nikt nie pytał, zwłaszcza moi rodzice. Oczekiwali, że pójdę do dobrego liceum, ukończę porządne studia, po których będę mogła przebierać w ofertach pracy, a gdy osiągnę ich wiek, będę miała godną pozazdroszczenia pozycję zawodową. Zaplanowali mi przyszłość niemal do emerytury, a ja nie byłam buntowniczką. Nie na tyle odważną, by stracić rodzinę i jej wsparcie.
Wybrałam ekonomię. Nauka przychodziła mi bez trudu, co roku dostawałam stypendium, a dyplom zdałam z wyróżnieniem. Nie sprawiało mi to jednak większej satysfakcji. Robiłam, co musiałam, by rodzice byli ze mnie zadowoleni i mogli odhaczyć kolejny etap z listy pod tytułem: idealne życie Natalii.
Ostatecznie osiadłam w dużej firmie ubezpieczeniowej, na intratnym stanowisku. Spełniałam oczekiwania rodziców, do których zaliczało się także małżeństwo z odpowiednim kandydatem i narodziny dwójki wnucząt. Mąż biznesmen pomagał mi w rozwoju kariery, choćby godząc się na nianie i opiekunki, bym ja mogła poświęcać czas obowiązkom zawodowym zamiast… własnym dzieciom.
Czułam, że rodzina nie powinna tak wyglądać, a ja nie powinnam czuć pustki w sercu, ale nie narzekałam, nie chcąc kusić losu. Może to spaczenie zawodowe, ale powtarzałam sobie, że bezpieczeństwo jest ważniejsze niż jakieś mrzonki. Kroczyłam prostą i wygodną ścieżką. Nuda nie wydawała się wysoką ceną. Szczęście zwykle jest nudne, dlatego w tasiemcowych serialach trzeba tworzyć przeszkody, by oglądalność nie malała.
Nie przewidziałam tylko, że coś we mnie pęknie. Psychologowie nazywają to wypaleniem zawodowym. Miałam poczucie bezpowrotnie traconego czasu. Niby byłam kobietą sukcesu, a prześladowały mnie myśli o zaprzepaszczonych szansach i porzuconych marzeniach. To był ostatni dzwonek, żeby coś zmienić.
– Będę fryzjerką – oznajmiłam przy niedzielnym obiedzie.
Syn parsknął śmiechem. Mąż uniósł brwi. A córka dopytała:
– To jakiś żart? Mocno spóźnione prima aprilis?
– Nie. Od zawsze chciałam być fryzjerką, mówiłam wam, jak uwielbiałam czesać lalki, jak robiłam koleżankom wymyślne fryzury…
– Mamo, nie osłabiaj mnie – przerwała mi Adrianna. – Ja chodziłam do przedszkola chciałam być księżniczką, a Misiek kowbojem.
– Właśnie – podchwyciłam. – Dlatego ty uczysz się kolejnego języka, by móc dogadać się z ewentualnym księciem, a twój brat chodzi na lekcje jazdy konnej.
Ada przewróciła oczami.
– Tato, powiesz coś? Mama chce dokonać deklasacji.
– Mam nadzieję, że ten kryzys tożsamości jest przejściowy – mądrzył się Misiek.
– Kochanie? – zwróciłam się do męża.
– Bez komentarza – skomentował.
Nie przejmując się ich reakcją, przystąpiłam do opracowania planu działania, pod tytułem: „jak sprawnie się przebranżowić i rozpocząć nowy etap życia”.
– Składam wypowiedzenie – poinformowałam męża kilka dni później przy porannej kawie.
– Ty naprawdę nie żartujesz… – Marcin dłuższą chwilę przyglądał mi się spod zmarszczonych brwi. Jakbym była dziwnym zjawiskiem, którego istoty jeszcze nie odkrył. – Zatem…? – pogonił mnie. – Powiesz coś więcej? To jakaś forma buntu?
Wzięłam głęboki wdech. I jeszcze jeden. Grunt to spokój. To moje życie i moja decyzja.
– Nie jestem nastolatką, żeby się buntować.
Odstawiłam filiżankę do zlewu. Za moimi plecami zaszurało krzesło.
– Oszalałaś? Po tylu latach pracy chcesz tak po prostu odejść?
Zacisnęłam palce na krawędzi zlewu. A miałam głupią nadzieję, że mnie zrozumie…
– No chyba że o czymś nie wiem i na przykład dostałaś lepszą propozycję.
– Nie dostałam.
– To o co ci właściwie chodzi? – Marcin spuścił z tonu.
Obróciłam się. Stał w progu kuchni i przyglądał mi się zaintrygowany. Był typem karierowicza. Piastował wysokie stanowisko w jednej z większych firm w mieście i to on nieustannie motywował mnie do pracy. W chwilach zwątpienia był moją ostrogą i ostoją. Gdyby teraz stanął po mojej stronie, bez wątpienia okazałby się cennym sojusznikiem.
– Chcę chodzić do pracy z przyjemnością. Chcę wreszcie kochać to, co robię. Kiedy, jeśli nie teraz? – spytałam retorycznie i ogarnęły mnie tak silne emocje, że mało się nie rozpłakałam.
– Myślałem, że lubisz swoją pracę. Osiągasz sukcesy, cenią cię…
– To nie moje życie – przerwałam mu.
– A niby czyje?
– To życie wymyślone dla mnie, dla kogoś, kim powinnam być. Dobre życie, znośne, ale ja chcę czegoś innego.
Marcin przeczesał palcami swoje szpakowate włosy, psując tym samym misternie ułożoną fryzurę. Był podenerwowany. Potrzebował czasu, żeby przyswoić sobie tę informację. Wyszedł z kuchni, a po chwili rozległ się warkot silnika i chrzęst wyrzucanego spod kół żwiru.
Pomysł z fryzjerstwem zapewne jawił mu się jako fanaberia. Trudno. Jeśli jakieś marzenie tli się w człowieku przez całe życie, to w sprzyjającym momencie buchnie płomieniem. Mieliśmy dobrą sytuację finansową, więc mogłam sobie pozwolić na rewolucję.
Zapisałam się do studium fryzjerskiego, gdzie chłonęłam wiedzę jak gąbka. Praktyka szła mi jeszcze lepiej.
– Gdzie ty się uchowałaś, dziewczyno? – śmiała się instruktorka, utytułowana mistrzyni fryzjerstwa. – Masz niesamowity talent!
Czyli go nie straciłam. Przeciwnie, dojrzał i błyszczał. Bez trudu znalazłam pracę w renomowanym salonie.
– Sądziłam, że ma pani większe doświadczenie. – Właścicielka studiowała moje CV. – To niespotykane, by w pani wieku dokonywać takiej roszady w życiu zawodowym.
– Ta praca to spełnienie moich marzeń.
– Mam nadzieję, że za pół roku nie zmieni pani zdania.
Nie zmieniłam, choć ciągle czegoś mi brakowało.
– Chcę otworzyć własny salon.
Znowu zaskoczyłam męża przy porannej kawie, ale tym razem pozytywnie. Usłyszawszy moją deklaracje, natychmiast się rozpromienił.
– To rozumiem! Nieważna branża. Byle ambicji nie brakowało, a sukces pewien. – Posłał mi pełen dumy uśmiech.
Przez ostatnie miesiące nie krytykował, ale i nie chwalił moich poczynań. Obserwował i czekał, co z tego mojego „szaleństwa” wyniknie. Widać kierunek zmian przypadł mu do gustu, bo zaczął mnie oficjalnie wspierać. Z perspektywy czasu sama widzę, jak bardzo ryzykowałam. Rzuciłam się na głęboką wodę, bez pewności, czy dam radę utrzymać się na falach.
– Mamy oszczędności, a jak będzie trzeba, to sprzedamy domek letniskowy – planował Marcin. – Otworzysz ten swój wymarzony salon.
Nie przypuszczałam, że aż tak się zaangażuje. Pierwszy raz doświadczałam pełnej akceptacji ze strony najbliższej mi osoby. Dzieci wciąż kpiły, rodzice załamywali ręce, a przyjaciele nie kryli sceptycyzmu. Tylko mąż we mnie wierzył. Nieraz jeszcze usłyszałam, że u mnie kryzys wieku średniego przybrał formę spóźnionego młodzieżowego buntu. Niech sobie gadają, myślałam.
Przestali, gdy kilka znanych osób zaczęło oznaczać mój salon na Instagramie.