Marek Kotański nigdy nie przeszedł obojętnie obok potrzebującego. Nowo poznane osoby pytał: "Kochasz mnie?". O życiu założyciela Monaru, opowiada autorka jego biografii, Anna Kamińska.
Marek Kotański - jak wyglądały początki pracy społecznika?
PANI: Pod koniec ubiegłego roku ukazała się twoja opowieść o legendarnym twórcy Monaru „Kotański. Bóg. Ojciec. Konfrontacja”. Dlaczego postanowiłaś przypomnieć Marka Kotańskiego?
Anna Kamińska: Szukałam postaci społecznika. Kogoś, kto robił coś ważnego dla innych. Czułam, że dzisiaj, w czasach skupienia na sobie i na własnych problemach, podjęcie takiego tematu jest istotne. Chciałam opisać kogoś, kto pokazuje, że można żyć inaczej. Nie miałam dużej wiedzy o Marku Kotańskim, ale trochę wiedziałam o Monarze – przez jakiś czas w jednym z ośrodków uczyłam języka polskiego. Wcześniej jako dziennikarka rozmawiałam z osobami, które leczyły się w domach Monaru. Kiedy zaczynałam pisać, nie przewidywałam, że wydarzenia na polsko-białoruskiej granicy uczynią pomoc potrzebującym tematem tak ważnym dla nas wszystkich.
Na początku skupił się na narkomanii. Dlaczego zajął się uzależnionymi?
Kotański, z wykształcenia psycholog, szukał miejsca dla siebie. Pracował w izbie wytrzeźwień, gdzie zetknął się z problemem uzależnienia od alkoholu. Potem w szpitalu dla psychicznie chorych. Tam okazało się, że to nie jest dla niego dobre miejsce – dla osób o tak dużej empatii praca z osobami w psychozie może być niebezpieczna dla ich równowagi psychicznej. Kotańskiego ciągnęło do młodych ludzi. Zdecydował się na szpital w Garwolinie z oddziałem dla osób uzależnionych. Jednym z niewielu takich miejsc w Polsce. W latach 70. władze komunistyczne uznawały, że narkomania w Polsce nie istnieje.
Udało mu się z tą niełatwą grupą nawiązać kontakt.
Wcześniej nikt sobie z nimi nie radził. Może dlatego Kotański postanowił, że jemu się uda do nich dotrzeć. Miał wiele cech, które zbliżały go do jego pacjentów. Był kreatywny, podobnie jak osoby uzależnione, które muszą kombinować, jak zdobyć narkotyki. Otwarty na eksperymenty i odważny, co niewątpliwie można powiedzieć o osobach używających środków zmieniających świadomość. Był też ekstrawagancki - gość w skórzanych spodniach, ze srebrnym medalionem na piersi wydawał się odmienny od reszty pracowników szpitala. Zaakceptowali go.
Poszukiwanie akceptacji wydaje się kluczem do osobowości Marka Kotańskiego. Szukał ludzi i grup, które nie tylko go akceptowały, ale także podziwiały czy nawet wynosiły na piedestał.
Wszystko prawdopodobnie z powodu emocjonalnych deficytów, które miały początek w jego dzieciństwie. Tata, intelektualista, japonista, wybitny naukowiec i nauczyciel akademicki, był ojcem nieobecnym. Wojciech Eichelberger w swoich książkach pisał o pokoleniu ojców, którzy przeżyli wojnę i którzy nie bardzo chcieli czy umieli porozumiewać się ze swoimi dziećmi. Więc relacja Kotańskiego ojca i Kotańskiego syna nie jest odosobnionym przypadkiem. Profesor Kotański był trochę przedwojenny - surowy, nierozczulający się, wymagający. Na dodatek mama była wiecznie niezadowolona i pełna oczekiwań, a jednocześnie zapatrzona w swojego męża i stawiająca go Markowi za wzór do naśladowania. Nie dawała synowi poczucia, że może być sobą, nie akceptowała jego wyborów. Wzmacniała w nim poczucie, że musi aspirować do bycia takim jak ojciec. Jednocześnie przesadnie chuchała na jedynaka – nawet bieliznę kładła mu na kaloryfer, żeby wkładał ciepłą. Kiedy rozmawiałam z jego pacjentami, mówili, że Kotański wiecznie szukał potwierdzenia, czy dobrze robi, czy podjął właściwą decyzję, czy dobrze wygląda. Miał wizerunek osoby silnej, która poradzi sobie ze wszystkim, kopniakiem otworzy drzwi każdego gabinetu, a jednocześnie był kimś, komu brakowało wiary w siebie i w to, że może pokonać swoje demony.
Byli pacjenci Monaru w twojej książce mówią, że słabości Marka Kotańskiego – próżność, zamiłowanie do ubrań, jedzenia, przedmiotów czy zbyt emocjonalne reakcje sprawiały, że wydawał się bardziej ludzki, nie tracąc niczego jako guru.
Jako psycholog miał świadomość, że autentyczność jest jego siłą. Wiedział, że jeśli będzie szczery wobec pacjentów, zdobędzie ich zaufanie. Na tym budował swoją metodę polegającą często na brutalnych konfrontacjach, obnażaniu wad i słabości pacjentów podczas grupowych sesji terapeutycznych, a potem wspierania ich w odbudowywaniu się na nowo. Nie tylko dzięki opiece terapeutycznej, ale także dzięki pracy, obowiązkom, odpowiedzialności. Musiał być w tym autentyczny. Powtarzał każdemu ze swoich pacjentów: nie bój się być sobą. W czasach komuny, kiedy indywidualność nie była cenioną wartością, to było niezwykle wyzwalające. Dawał przykład - nie bał się być ekstrawagancki, niekonwencjonalny i zarażał tym innych.
Wyprowadzenie uzależnionych pacjentów z garwolińskiego szpitala i stworzenie eksperymentalnej społeczności terapeutycznej w domu we wsi Głosków było odważnym krokiem.
Zainspirowała go książka Kazimierza Jankowskiego „Mój Sambhala” opisująca działanie takiej zamkniętej społeczności terapeutycznej w USA. Kotański uwierzył w tę metodę i postanowił ją zastosować. Z tym że amerykańskie wspólnoty zakładały, że członkowie zostają w nich na zawsze, wybierając taki styl życia, a Kotański chciał swoich wychowanków leczyć i wypuszczać w świat. Stworzenie Głoskowa było ryzykowną decyzją, ale warto pamiętać, że Kotański nie był sam. Byli z nim Małgorzata Geysmer-Porter, żona Johna Portera, lekarka z dużym doświadczeniem, czy terapeuci Jacek Pieńkosz i Wojciech Koehne. Byli kompetentni i mocno stali na ziemi. Kotański miał za to niezwykłą fantazję, wizję i odwagę, żeby podejmować wyzwania. Ale decyzja o założeniu ośrodka gdzieś w głuszy, z dala od źródeł narkotyków, gdzie trzeba będzie pracować na roli i hodować zwierzęta, żeby przeżyć, była zespołowa. Gdyby oni za nim nie poszli, pewnie to by się nie udało. Umieli ściągać go na ziemię i studzić jego żywiołowe zapędy. Sprawiali też, że Kotański mógł czuć się bezpiecznie. I stali za nim murem – kiedy do Monaru przyjeżdżali dziennikarze, nigdy nie mówili o trudnościach czy awanturach, które się tam notorycznie zdarzały.
Ostatecznie metoda wypracowana w Monarze okazała się sukcesem – pomogła pierwszym grupom pacjentów. A Kotański mógł zostawić ośrodek w Głoskowie i zająć się budowaniem sieci podobnych miejsc w całej Polsce.
Ogromnym sukcesem Monaru, oprócz wypracowania skutecznej metody pomocy uzależnionym, stała się zmiana postrzegania narkomanii. Wcześniej uważano ją za rodzaj patologii czy wybryku młodych ludzi. Dzięki Kotańskiemu i Monarowi wzrosła nie tylko świadomość, że to choroba, ale także empatia wobec osób uzależnionych, które – żeby się z uzależnienia wydostać – potrzebują długoterminowej terapii. Kotański nie tyko zdobywał miejsca i pieniądze na kolejne ośrodki, ale sprawił, że Ministerstwo Zdrowia zobowiązało się otwierać detoksy, czyli miejsca, gdzie odtruwa się osoby uzależnione. Wcześniej warszawski detoks był jedynym w Polsce. Udało się też zdobyć środki na punkty konsultacyjne, do których mogli się zgłaszać ci, którzy chcą się leczyć, i rodzice lub rodzeństwo osób uzależnionych szukający pomocy dla swoich bliskich.
Żeby uzyskać pomoc, był gotów wejść w układ z każdym, a dzięki charyzmie i niezbędnej w tej sytuacji bezczelności był w stanie wkroczyć do każdego gabinetu. Później tę umiejętność poruszania się w komunistycznych strukturach wykorzystywano przeciwko niemu – był krytykowany za współpracę z reżimem.
W rzeczywistości polityka go nie interesowała, chciał tylko załatwić to, co było potrzebne. I już zawsze działał w ten sposób. Widzę swojego bohatera jako osobę z krwi i kości i trzeba przyznać, że miał też wady. Jedną z nich był upór i przywiązanie do raz wypracowanych metod. Do końca uznawał tylko leczenie uzależnionych w ośrodkach długoterminowych. Nie chciał poznawać nowych sposobów leczenia. Tak jak nie chciał uczyć się języków obcych czy nowych bardziej profesjonalnych metod organizowania pomocy. Zamknął się na zdobywanie wiedzy, kiedy już to stało się konieczne – zmieniały się narkotyki, wiedza o pracy z uzależnieniami, zmieniał się świat. Ale trzeba pamiętać, że w czasie kiedy nikt nie zajmował się narkomanią, Kotański stworzył nie jeden ośrodek, lecz sieć takich miejsc i systemową pomoc. I ten zbudowany przez niego system przetrwał, nadal działa. To wielkie osiągnięcie, przy którym bledną jego wady.
Kiedy sieć ośrodków Monaru działała sprawnie, Kotański zajął się osobami z wirusem HIV. Próba organizowania domów pomocy dla zarażonych dzieci najpierw w podwarszawskim Józefowie, a potem w Laskach pod Warszawą stała się najdramatyczniejszym momentem w jego działalności.
To wtedy Kotański zobaczył, że jego patent na komunikację czy w ogóle rozwiązywanie problemów przez konfrontację nie działa na ludzi zdrowych. Kiedy zaczęły się protesty w miejscowościach, w których chciał te domy zakładać, jego współpracownicy po raz pierwszy widzieli go złamanego. Uświadomił sobie, że nie wygra z brakiem tolerancji i otwartości wobec chorych. Jego starania, żeby odczarować paniczny lęk przed HIV i AIDS, doraźnie nie przyniosły skutku. Choć jak mówi w mojej książce Janina Ochojska, jego działania ostatecznie odegrały ogromną rolę w oswajaniu tej choroby, zrozumieniu chorych i ich dramatu.
Ten paniczny lęk spowodował nie tylko protesty, ale także brutalne ataki, również osobiste na Kotańskiego.
To, co się wydarzyło w Józefowie, a przede wszystkim w Laskach, pokazywało, że jesteśmy społeczeństwem zaskakująco zabobonnym. Kukły symbolizujące narkomana, odprawianie śpiewów, palenie ognisk, wycie syren strażackich niemal jak bicie dzwonów w średniowieczu... Dochodziło do przepychanek, rzucania kamieniami. Kotańskiemu grożono śmiercią, a kilka razy był fizycznie atakowany przez protestujących. Kiedy przeglądałam archiwalne gazety z początku lat 90., nie mogłam w to uwierzyć. Poruszająca jest informacja, że kiedy Kotański i Monar poddali się i wyjechali z Lasek, ktoś podpalił budynek, w którym miał być dom dla dzieci z wirusem HIV. Tak jak w średniowieczu palono całe wsie po dżumie. Kotańskiego, wychowanego na inteligenckim Żoliborzu i pełnego tak głęboko humanistycznych idei, to przeraziło.
Pewnie gdybyśmy jako społeczeństwo wiedzieli wtedy więcej o AIDS, byłoby mu łatwiej.
Wszystko wynikało z braku edukacji i informacji. Zawiniły Ministerstwo Zdrowia i media, które nie informowały wystarczająco o stanie wiedzy na temat tej strasznej choroby. Na świecie również na początku budziła strach. Kiedy Matka Teresa chciała otworzyć w Nowym Jorku hospicjum dla chorych na AIDS, została przegoniona. Ale Kotański próbował otwierać swoje ośrodki w 1992 roku – drogi przenoszenia wirusa były już wtedy znane. Zagraniczni obserwatorzy, lekarze i aktywiści, którzy śledzili przebieg wypadków, mówili, że wtedy już nigdzie na świecie nie było takich protestów. Wiedza, że można bezpiecznie żyć w sąsiedztwie osób z wirusem, była powszechna. Niektórzy współpracownicy niepokoili się, czy Kotański po tych wydarzeniach się podniesie, ale okazało się, że powstał jak feniks z popiołów i ruszył dalej. Zajął się problemem bezdomności.
Wydaje się, że intuicyjnie wyczuwał aktualnie najbardziej palący, a jednocześnie pomijany problem społeczny.
Jego współpracownicy śmieją się, że wyczuwał trendy w problemach społecznych. Ale on po prostu miał oczy szeroko otwarte na polską ulicę. Pewnego dnia wybrał się w podróż nie samochodem jak zazwyczaj, ale pociągiem, i wracając, wysiadł na Dworcu Centralnym w Warszawie. Wielu ludzi również wysiadło z tego pociągu i zobaczyło to samo, co on. Ale jego bezdomni koczujący na dworcu głęboko poruszyli. Postanowił natychmiast coś zrobić. Uznał, że pierwsze potrzeby to coś do jedzenia i miejsce, gdzie można się umyć. Zorganizował na dworcu łaźnię i wydawanie zupy. Podczas rozmów z osobami, które go znały, wielokrotnie słyszałam o tym, że Kotański nie umiał przejść obojętnie obok człowieka znajdującego się na ulicy. Nie ważne, czy pijany, czy brudny. Brał za rękę i mówił: „Chodź do nas do Monaru na Hożą, napijesz się czegoś ciepłego, coś zjesz, a potem zobaczymy”. Często wyruszał w miasto, żeby wyciągać bezdomnych z kanałów i kartonów.
Część pracowników Monaru nie chciała się zajmować osobami bezdomnymi.
Nie byli gotowi na tak ekstremalny eksperyment i nie chcieli wchodzić w zupełnie nowy obszar. Część terapeutów z Monaru była ozdrowieńcami, którzy mieli za sobą trudne doświadczenia z narkotykami i teraz chcieli mieć pracę, budować rodzinę, skupić się na swoim życiu. Dlatego Kotański coraz częściej działał sam, a porywał się na coraz większe przedsięwzięcia, jak Markot, ośrodek dla bezdomnych na warszawskiej Białołęce. Przyjmował tam wszystkich, nikogo nie sprawdzał, oddał go w zarządzanie jego mieszkańcom. W konsekwencji panował tam chaos organizacyjny i finansowy oraz działy się niepokojące rzeczy. Kotański pozbawiony wsparcia coraz bardziej odrywał się od ziemi. Nie stawiał granic. I nie było nikogo, kto by jego żywiołowość hamował. Był też coraz bardziej sfrustrowany: tym, że nie ma odpowiedniej ilości pieniędzy, żeby zapewnić wszystkim pomoc, że nie ma wsparcia państwa i że brakuje mu współpracowników fachowców. Ale decydował się na kolejne eksperymenty – do swojego prywatnego domu w Pomiechówku przygarniał osoby wyrzucone z własnego ośrodka za niesubordynację.
Jaką cenę płaci się za takie życie, które wybrał Marek Kotański?
Płaci się zdrowiem i relacjami z rodziną. Kotański kompletnie o siebie nie dbał – ani o dietę, ani o ruch. Pracował bez wytchnienia i nigdy nie jeździł na wakacje. Poświęcił swoje małżeństwo i był nieobecnym ojcem, co sprawiało, że miał wyrzuty sumienia. Mimo to, kiedy rozmawiałam z jego córką Joanną i żoną Wandą, obie mówiły o nim z ogromną dozą czułości. Są osobami wrażliwymi i prospołecznymi, chętnymi pomagać innym. Córka pracuje jako psychoterapeutka. Żona przez lata akceptowała to, że ich dom był otwarty dla ludzi w kryzysie. Obie też doskonale zdają sobie sprawę, że Kotański nie zrobiłby tylu wielkich rzeczy, gdyby siedział w fotelu w kapciach. Poza tym jest coś takiego w Marku Kotańskim, co sprawia, że nie da się go nie lubić – ta dziecięca naiwność, idealizm, przebojowość. I co ważne, wszyscy mają pewność, że to, co robił, zawsze wynikało z dobrych intencji.
W twojej opowieści kilkakrotnie powtarza się podobny schemat – Marek Kotański związuje się ze swoją asystentką.
Potrzebował poczucia, że jest dla kogoś osobą niezwykłą. I dla tych kobiet był. Znamienne, że wszystkie one znajdowały się w kryzysie, kiedy się z nim związały. Zawsze musiał być ratunkiem. Opowiadały mi, jak się przy nim rozwijały, uczyły mówić otwarcie o swoich problemach. To były związki oparte na wzajemnym dawaniu: on im dawał siłę, by radzić sobie z własnymi problemami, one mu poczucie, że jest dla nich całym światem. We wszystkich tych związkach dominowała wzajemna troska. Kotańskiego nie opuszczał głód miłości, był nienasycony. Nie wystarczała m miłość od żony, od pierwszych pacjentów, od kolejnych pacjentów... Potrzebował więcej i więcej, żeby żyć, dobrze się czuć ze sobą i działać. Ale mimo że był otoczony ludźmi, prawdopodobnie czuł się pod koniec życia ogromnie samotny.
Dlaczego?
Nie tylko dlatego, że miał mało czasu na budowanie głębokich więzi, ale także dlatego, że jego chaotyczne, żywiołowe działanie sprawiło, że coraz częściej znajdował się w sytuacji bez wyjścia. W Markocie na Białołęce działo się coraz gorzej, a on nie miał do kogo zwrócić się o pomoc. Nie mógł pójść na policję, żeby donieść na nieuczciwych, nierzetelnych czy nawet niebezpiecznych mieszkańców swojego ośrodka. Wsadzanie do więzienia ludzi, którym chciał bezwarunkowo pomagać, kłóciło się z jego ideami. Zaprzeczyłby sam sobie. Przyznałby się do klęski. W pewnym momencie, kiedy już sobie nie radził, miał zwyczaj wychodzić przed ośrodek i głośno krzyczeć z bezradności. Krzyk przynosił mu ulgę. Jego nawrócenie i umieszczenie przed ośrodkiem postaci Chrystusa zdaje się wołaniem o pomoc. Szukaniem oparcia w sile wyższej.
Zginął w wypadku samochodowym, mając 60 lat. Na jego pogrzeb przyszły tłumy.
Z wieloma pacjentami i terapeutami do końca utrzymywał kontakty, pomagali sobie wzajemnie. Często wspomagali finansowo jego działalność. Na pogrzebie pojawiły się różne osoby – trzeźwe, nietrzeźwe, uzależnione i wyleczone z uzależnienia, z wirusem HIV i zdrowe. Dla wielu z nich ten tłum był zaskoczeniem, bo nie wszyscy zdawali sobie sprawę, że Kotański był ważny nie tylko dla nich. Te tysiące ludzi zaświadczało, jak wielką pracę wykonał w czasie swojego życia.
Trochę zapomnieliśmy i o nim, i o wartościach, które usiłował wprowadzać w życie.
W jednym z domów Monaru usłyszałam: „Jego zdjęcie wisi u nas w ośrodku na ścianie. Ludzie przychodzą i czasem zapytają, kto to był, a czasem nie. Nie mają pojęcia, jaki to był kiedyś popularny facet”. Niektórzy mówią, że był zalęknionym wiecznym chłopcem z ogromną potrzebą miłości, który w pięć sekund potrafi zmienić się w herosa walczącego jak lew o jakąś sprawę. To pokazuje, że mając świadomość swoich deficytów, też możemy zbudować wartościowe życie, jeśli swoje wady przekujemy w coś pozytywnego. Marek Kotański nauczył się wykorzystywać swój potencjał, intuicję, zdolności organizacyjne i wykorzystał je, by pomagać innym. Był jednocześnie wielkim i małym Markiem Kotańskim.