Społeczeństwo

"Wyjechałam dla niego za granicę. On znalazł tam spełnienie, a ja patrzyłam, jak nasza miłość umiera"

"Wyjechałam dla niego za granicę. On znalazł tam spełnienie, a ja patrzyłam, jak nasza miłość umiera"
Fot. 123RF

Mówi się, że dom jest tam, gdzie nasi najbliżsi. I choć w teorii brzmi to dobrze, w praktyce nie jest już tak łatwe do przyswojenia. Czy tęsknota za ojczyzną może więc stanowić zagrożenie dla związku? Historia naszej bohaterki pokazuje jeden z możliwych scenariuszy. 

Miłość jak z bajki 

Patrzę im w oczy, skupiając się na badaniu. Leczenie to mój zawód, bez względu na miejsce jego wykonywania. Nie sądziłam jednak, że zostaniemy tu aż dziesięć lat. Ani że będę tak tęsknić, choć z początku nie wiedziałam, jak nazwać to narastające z roku na rok uczucie. Aż zrozumiałam. Coraz dłuższa rozłąka ciągnęła za sobą tren tęsknoty, ciążący mi na ramionach, plecach, duszy. Nostalgia stała się moim cieniem, więcej, stała się towarzyszem wierniejszym niż cień, bo obecnym dzień czy noc, słońce czy deszcz. 

Chciałam wrócić, ale jak miałam mu o tym powiedzieć? Jak namówić, by wrócił ze mną, skoro właśnie rozważał sprzedaż naszego domu w Polsce i kupno jakiegoś duńskiego drewnianego domku, w którym będzie kultywował filozofię hygge? O ironio, to był mój pomysł, żebyśmy tu przyjechali…

Iwona i Szymon. Szymon i Iwona. Para od pierwszego roku studiów, od pierwszej imprezy. Odtąd zawsze razem, w jednej przestrzeni, w jednym zdaniu, w jednej myśli. Boże, jak myśmy się kochali! Niby spokojnie, bez fajerwerków, ale z perspektywy czasu widzę, że nasza miłość nie była czymś zwyczajnym. Kończyliśmy za siebie zdania, bawiło nas i nudziło to samo, mieliśmy podobne skojarzenia w danych sytuacjach. Łączyły nas bliźniacze cele i plany na przyszłość. Nie każdy ma takie szczęście, by odnaleźć swoją drugą połówkę duszy w ciele innego człowieka. A gdy się dotykaliśmy, stawaliśmy się jednym ciałem. 

Naszą pasją była nauka, bo oboje marzyliśmy, by zostać lekarzami. I obojgu nam się udało. Ja skupiałam się na pracy w klinice okulistycznej oraz na moich ambicjach naukowych. Szymon dzielił czas między przychodnię, prywatną praktykę i szpital. Lubiłam nasze pełne zajęć i odpowiedzialności życie, naszą rutynę, w której nie było miejsca na kłótnie o głupstwa, a o priorytety nie musieliśmy się spierać. Naszym wspólnym wyborem była bezdzietność. Poświęcaliśmy się temu, co kochamy, i zwyczajnie nie mieliśmy już wolnej przestrzeni na dzieci. 

Doktorat tak mnie pochłaniał, że jako matka kompletnie bym zawiodła. Nie popisałam się także jako żona, bo dopiero po obronie zauważałam zmianę w Szymonie. Gdy świętowaliśmy mój sukces, niby się uśmiechał, niby czułam, że jest ze mnie dumny, gdy wznosił toast francuskim szampanem, ale w oczach miał smutek i jakąś łamiącą mi serce bezradność.

– Kochanie, co się dzieje? – Wyciągnęłam rękę i przykryłam jego dłoń moją.

Pokręcił głową.

– Coś w pracy?

– Ty rozkwitasz, a ja… – Znowu pokręcił głową. – Przepraszam… – Ze zdumieniem i lękiem patrzyłam, jak po jego policzkach płyną łzy.

Podeszłam i przytuliłam jego głowę do piersi.

I tak stałam, czując, jak jego ciałem wstrząsają spazmy, a gorące łzy moczą mi dekolt. 

To nie była choroba ciała, czego bałam się najbardziej, co nie znaczy, że problem nie był poważny. Szymon kochał leczyć, ale męczyły go realia pracy lekarza w Polsce. Czuł się niedoceniany, przeciążony, sfrustrowany. Bał się, że zgorzknieje, zobojętnieje, że będzie traktował pacjentów nie jak sens naszego zawodu, ale zło konieczne. Nie chciał stać się cynkiem albo alkoholikiem, jak wielu spośród naszych kolegów. 

– Chcę… sam już nie wiem, czego chcę, czego potrzebuję. Jakiejś spektakularnej zmiany może, ale nic innego nie umiem poza leczeniem.

Decyzja była prosta: wyjazd 

Rozwiązanie znalazłam przypadkiem, w ogłoszeniu. Poprzez prasę medyczną agencja zajmująca się tego typu pośrednictwem szukała w Polsce lekarzy z drugim stopniem specjalizacji i doświadczeniem klinicznym. Oferowali: kurs języka duńskiego, wysokie zarobki, nawet 200 000 Euro rocznie, autoryzację zawodu, pomoc przy zakwaterowaniu i podróży, opiekę na miejscu, mieszkanie, wsparcie przy nauce języka, zaaklimatyzowaniu…

– Szukają między innymi okulisty i neurologa, co można by uznać za znak. – Uśmiechnęłam się do Szymona.

Pomysł mu się spodobał, wyraźnie odżył. Martwił się tylko o mnie, o moją karierę.

– Zrobiłabyś to dla mnie? Rzuciłabyś wszystko i wyjechała?

– To niemal za miedzą, a nie koniec świata. Zresztą publikować i wyjeżdżać na konferencje mogę też z Danii. Nasz dom jest tam, gdzie my. – Wtedy naprawdę w to wierzyłam. 

Procedura ruszyła w ruch. My mieliśmy tylko jeden warunek. Jako małżeństwo chcieliśmy dostać pracę oboje, w tym samym szpitalu albo przynajmniej w tym mieście, co zostało uwzględnione jeszcze na etapie rekrutacji. Osiem miesięcy później mieszkaliśmy już w Kopenhadze… 

Szymon był zachwycony Danią, szpitalem, pracą, obowiązującymi w niej zasadami, kolegami, pacjentami, niemal wszystkim, poza wietrzną i deszczową pogodą, wysokimi cenami, horrendalnymi podatkami oraz tym dziwnym, „bulgoczącym” językiem. Jednak i do tego szybko przywykł. 

Ja przyzwyczajałam się wolniej, ale po roku mówiłam znajomym i rodzinie, że czujemy się w Danii jak u siebie.

– Duńczycy to mili ludzie. Żadnego szoku kulturowego. A praca tu jest wręcz przyjemnością. Trafiliśmy do narodu ponoć najszczęśliwszych ludzi na ziemi, grzech narzekać, prawda? – reklamowałam, próbując przekonać także siebie. 

Lata mijały, mój mąż coraz bardziej wsiąkał w ten kraj, a ja – choć niby się zadomowiłam – zaczęłam dostrzegać to, co czaiło się głębiej, co dostrzegłam w oczach moich pacjentów, gdy kończyłam badanie i zdawało mi się, że przez chwilę zaglądam do ich duszy. 

Jesteś obca. Inna. Niedopasowana do powszechnie propagowanego wzorca. Nigdy nas w pełni nie poznasz, a my nie chcemy zgłębiać ciebie. Wystarczy, że się dostosujesz. 

Duński uchodzi za jeden za najtrudniejszych języków świata, nie ze względu na gramatykę, która jest stosunkowo prosta, ale z racji na wymowę. Jego gardłowość jest obca dla naszego aparatu mowy. Co więcej, Duńczycy nie tylko uważają na to, jak mówią, ale też co mówią. Jakby zakładali pancerz leksykalno-społeczny, przez który ciężko się przebić. Mnie się przynajmniej nie udawało. 

– Nie dopuszczają nas do swojego kręgu. Po tylu latach czuję się, jakbym wciąż stała jedną nogą za drzwiami…

– Jesteś przewrażliwiona – kwitował moje żale Szymon – Nie doszukuj się problemów, gdzie ich nie ma. Nie bądź taka polska. Więcej dobrej chęci i cierpliwości. Rozwiązuj problemy, zamiast je tworzyć. Tutaj tak się robi.

– Ale naprawdę nie widzisz, że oni trzymają się głównie z ludźmi, których poznali w dzieciństwie? 

– A co w tym złego? 

Nic. Właściwie… nic. Ja też czułam się bardziej związana z moją przyjaciółką ze studiów, z którą miałam teraz kontakt tylko internetowy, niż z moim obecnymi znajomymi. 

Tęsknota za domem była silniejsza, niż mogło się wydawać

Wszechobecna kultura hygge też mnie już drażniła. Może Polacy to wieczni malkontenci, ale Duńczycy przesadzali w drugą stronę. Skoro żyjemy w raju, nie wypada się skarżyć albo mieć gorszego nastroju? Włączał mi się cynizm na sam widok miękkiego koca, świec i kakao. Hygge – duński odpowiednik polskiego „jakoś to będzie”. Ja nie chciałam, żeby było jakoś. I nie chciałam być wiecznie na widoku.

– Proszę cię, zasuń firany.

– Sąsiedzi pomyślą, że mamy coś do ukrycia – oponował Szymon. 

– Tak, ja mam. Jak chcą, niech paradują nago po domu przy otwartych oknach, ja nie zamierzam. Potrzebuję prywatności. Nie tylko do seksu.

Nie rozumiał. Coraz bardziej przypominał Duńczyka, nawet poczucie humoru tracił. Mówił, że komplikuję najprostsze rzeczy i jestem głupio uparta. Bo na przykład zawsze zapinałam rower na kłódkę, gdy zostawiałam go pod sklepem, choć tutaj ludzie nie kradną. 

Tak, jasne, dziwne, że w ogóle mieli policję. Dla mnie ta kłódka była formą buntu. Moim liberum veto przeciw temu wspaniałemu krajowi, w którym nawet piękno było zaprojektowane. Przeciw tym miłym ludziom, skrupulatnym, praktycznym, uczciwym, skupiającym się na pozytywnych aspektach życia, którym nie umiałam wybaczyć sztywniactwa i absolutnego braku spontaniczności. Przeciw Szymonowi, który się ode mnie oddalał, który dzień za dniem coraz bardziej odklejał ode mnie swoją połówkę duszy. Bo Szymonowi się tutaj podobało. Szymon tu awansował. Szymon chciał tu zostać na stałe. 

Niepostrzeżenie się oddalaliśmy, ja przestałam mu się żalić, on mnie pocieszać. Niby się kochaliśmy, w każdym razie nie unikaliśmy kontaktów cielesnych, ale w Danii oddzielanie miłości od seksu nie należało do rzadkości, więc…

– Iwona, co się z tobą dzieje? – Szymon w końcu zauważył chmurę na niebieskim niebie swego duńskiego szczęścia. 

Westchnęłam. Jak mu miałam wytłumaczyć, za czym tęsknię? Tak, żeby zrozumiał. Za dużo tego było. Nie brakowało mi jedynie pozostawionych w Polsce bliskich mi osób. Tęskniłam za naszym poczuciem humoru, jedynym w swoim rodzaju, za naszą cudowną autoironią, za organizowanymi w biegu imprezami czy wypadami. Za zróżnicowaną polską naturą, pogodą, krajobrazem. Za nieoczywistością i oryginalnością. Za naszym bogatym w smaki, zapachy i faktury jedzeniem. Nawet za kłótniami, bo gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie na jeden temat. Miałam dość praktycznego i strategicznego podejścia. Czułam się jak wystający z żywopłotu pęd, niedający się ułożyć ani przyciąć. A tutaj odmienność od przyjętego wzorca nie była atutem. 

– Coś w pracy? – dopytywał Szymon.

– Nie, nie chodzi o pracę. Ja… – odchrząknęłam, poczuwszy ucisk w gardle. – Chodzi o to, że… ja zobaczyłam dziś bociana i… 

Łzy płynęły mi po policzkach. Szymon patrzył na mnie ze współczuciem, ale nie podszedł, nie przytulił, nie pozwolił, by moje łzy przesiąkły przez jego koszulę i dotarły do serca. Oderwał się ode mnie ostatecznie.

Wtedy zrozumiałam, że nasza niezwykła miłość dobiegła końca. Jak każda podróż, nawet najpiękniejsza. Nie byłam już dla Szymona najważniejsza, choć on dla mnie tak. Dlatego zostałam w Danii tyle lat. Może znalazł już nowe uczucie, a ze mną był z powodu lojalności i przywiązania? Nie zamierzałam w to wnikać. Teraz mogłam zrobić dla niego już tylko jedno:

– Rozwiedźmy się. Chcę wrócić do domu.

Pokiwał głową i dopiero wtedy wstał, by mnie mocno przytulić.

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również