Wywiad

Zbigniew Wodecki. Jak zapamiętał go wieloletni przyjaciel, Krzysztof Materna.

Zbigniew Wodecki. Jak zapamiętał go wieloletni przyjaciel, Krzysztof Materna.
Zbigniew Wodecki
Fot. akpa

Wraz z długoletnim przyjacielem Zbigniewa Wodeckiego, Krzysztofem Materną, wybieramy się w podróż w czasie, by dowiedzieć się, co artysta kochał, co go cieszyło, a co napawało lękiem.

Kiedy widział pan ostatni raz Zbigniewa Wodeckiego?

Krzysztof Materna: Ostatni raz ze Zbyszkiem widzieliśmy się jakieś dwa miesiące temu… A właściwie nie widzieliśmy się, tylko rozmawialiśmy przez telefon. Opowiadał mi, że wyjeżdża do Stanów, a potem, że będzie miał operację. Rozmawialiśmy długo, bo nosiłem się z pomysłem, w którym jego udział był niezbędny.

Słyszałem, że Zbigniew Wodecki lubił rozmawiać przez telefon.

On był wręcz nałogowym „telefonistą”. Dzwonił bez przerwy. Nie potrafiłbym zliczyć tych wszystkich godzin, przez które rozmawiał ze swoją żoną i z każdym ze swoich dzieci. Wiedział o każdym ich kroku, chociaż był w tym czasie na przykład w Słupsku. Ale ja go znam z czasów, kiedy jeszcze nie było komórek. Jak sobie wtedy radził? Pewnie też jakoś dzwonił, bo to lubił.

Wiedział pan, że jest chory?

Nie. Wiedziałem o nim bardzo dużo, ale zawsze uważałem, że jest okazem zdrowia. A znałem go przecież od lat 70., choć najintensywniejszy dla naszej przyjaźni okres przypadał na czas przed stanem wojennym, kiedy wyreżyserowałem jego pierwszy solowy recital. Potem długo jeździliśmy z nim po całej Polsce.

Zacznijmy jednak od początku. Jest rok 1967. Ucznia krakowskiej szkoły muzycznej do swojego zespołu Anawa werbuje Marek Grechuta. Jak można przeczytać, Zbigniew Wodecki był wtedy młodzieńcem „bladym, chudym, melancholijnym”.

Nie wiem, jak długo cieszył się tą współpracą Marek Grechuta, bo Zbyszek szybko zaczął występować z Ewą Demarczyk. I wtedy, chyba w 1969 roku, zobaczyłem go na scenie krakowskiego Teatru Słowackiego. Trzeba powiedzieć, że recital Ewy to było zjawiskowe wydarzenie. Właściwie to oglądaliśmy rodzaj spektaklu teatralnego z konferansjerką, którą we wspaniałym nastroju prowadził Piotr Skrzynecki. Nie dało się nie zauważyć dwóch pięknych, wspaniałych skrzypków. Jednym z nich był Zbyszek Paleta, a drugim Zbyszek Wodecki. Byli nie tylko skrzypkami, ale też śpiewali chórki, na przykład w „Wierszach wojennych” Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Wiem, że Zbyszek z Ewą Demarczyk występowali w najbardziej prestiżowych salach koncertowych Europy i świata. 

Mam tu stosowny cytat z wywiadu, którego Zbigniew Wodecki udzielił PANI: „Ta kobieta w czarnej sukni stała i na nich wrzeszczała. To powodowało, że oni pół godziny bili nam brawa na stojąco. Ja się tam nauczyłem grać, nazwijmy to – czarować dźwiękami”.

Może nauczył się czarować dźwiękami, ale grać potrafił jak nikt wcześniej.

Zbyszek przeszedł katorżniczą edukację muzyczną. Miał też surowego ojca muzyka, który za najmniejszy błąd czy nieposłuszeństwo po prostu dawał mu w łeb.

Wróćmy jednak do naszej znajomości. Osobiście spotkaliśmy się w Piwnicy Pod Baranami. Nadworny zespół muzyczny Piwnicy, którym kierowali Zygmunt Konieczny, Andrzej Zarycki i Staszek Radwan, oczekiwał co tydzień, jaki program na wieczór wybierze Piotr Skrzynecki. Grało tam wielu wybitnych muzyków, wśród nich Zbyszek Wodecki. To miejsce okazało się dla niego wyjątkowo ważne. Barmanką w Piwnicy była bowiem jego przyszła żona Krystyna. To było wielkie uczucie. W wieku 25 lat był już ojcem trójki dzieci.

Zbigniew Wodecki uczestniczył w życiu krakowskiej bohemy? Wsiadał nad ranem do zaczarowanej dorożki z wiersza Gałczyńskiego?

Dokładnie tak. Piotr Skrzynecki wymachiwał swoim dzwonkiem. Na chętnych czekała zaczarowana dorożka Jana Kaczary. Ale my chętniej jeździliśmy dookoła rynku polewaczką. Zresztą, ile się wtedy działo w Krakowie! Jaszczury, bohema muzyczna, do której należał Marek Grechuta, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Anawa, a potem Osjan, Dżamble. Ale to były czasy nie tylko awangardy muzycznej, lecz także teatralnej. Obok Piwnicy był Tadeusz Kantor, a obok Kantora – wielcy reżyserzy: Konrad Swinarski, Jerzy Jarocki i po prostu genialni aktorzy. Kraków dyktował wtedy mody i warunki, był prawdziwą stolicą kulturalną Europy. Warszawa co jakiś czas tylko zasysała z niego kolejnych artystów. Konkurencją dla Krakowa mógł być wyłącznie Wrocław, gdzie byli Jerzy Grotowski i Henryk Tomaszewski ze swoim Teatrem Pantomimy. Jak mnie pytają, skąd mój gust, to odpowiadam, że właśnie z tamtych czasów w Krakowie. Wychowałem się na Ewie Demarczyk, przedwojennej poezji, Baczyńskim… Przeszliśmy ze Zbyszkiem podobną edukację artystyczno-środowiskową.

Jego też jednak „wessał” inny świat.

Chyba w 1972 roku zdumiony dowiedziałem się, że Zbyszek Wodecki, którego znałem z Piwnicy Pod Baranami, zadebiutuje jako wokalista na festiwalu w Opolu piosenką „Znajdziesz mnie znowu”, z muzyką Piotra Figla i słowami Wojtka Manna. Wiele lat później tę samą piosenkę ze słynnym refrenem „na na na na na” pozwoliłem obie wykonać osobiście na benefisie Zbyszka w krakowskim Teatrze Stu. I to jest taka zabawna klamra spinająca naszą znajomość. Natomiast moje prawdziwe spotkanie ze Zbyszkiem, które nas do siebie zbliżyło, nastąpiło w dość niezwykłych okolicznościach. To był początek lat 80., czasy potwornej biedy, także estradowej. Zadzwoniła do mnie Danka Rinn z prośbą, żebym rzucił wszystko i w zastępstwie za Zenona Laskowika poprowadził „rozrywkową składankę”, z którą wyruszali w trasę po województwie białostockim. 

Brzmi nie najlepiej.

Nie brałem udziału w podobnych przedsięwzięciach, ale gdy prosił ktoś taki jak Danka Rinn, to się nie odmawiało. Na miejscu zastałem nieprawdopodobny zestaw, który tworzyli wokaliści: Zbyszek Wodecki, Zosia Kamińska i Danka. Oprócz nich w składzie znajdował się wielki, lecz już emerytowany tancerz Stanisław Szymański ze swoją partnerką, też starszą panią. I osobna kategoria – Tadeusz Chyła – w różnej formie w zależności od stopnia trzeźwości. Do tego trio muzyczne. Perkusista był wielofunkcyjny, bo zajmował się organizowaniem całości. Naprawdę trudno było ugryźć ten skład od strony – że tak powiem – przekazu artystycznego, choć przecież znajdowały się w nim wybitne osobowości. Aha, perkusista przy wypłacie zażądał ode mnie haraczu w wysokości 10 procent za swoje usługi organizacyjne. A polegały one na tym, że znał on różne panie Krysie i Basie w radach zakładowych, które rządziły funduszami socjalnymi i kupowały, załóżmy, 300 biletów. I czy pan lubił Marylę Rodowicz czy Wodeckiego, nie miało znaczenia, dostawał pan bilet. Opowiadam o tym, by uzmysłowić, jak biedne i zgrzebne były to lata.

Jak się żyło w takiej trasie?

Żyło się. Punktem stałym były wspólne kolacyjki, bo zawsze się przecież znalazła dla znanych artystów jakaś hotelowa restauracja. Danka Rinn niczego nie zamawiała, bo się wiecznie odchudzała. Kończyło się to tak, że zbierała na swój talerz rzeczy, których inni nie chcieli. Na przykład ja nie jadam skórki z golonki, więc ona ją brała. W ten sposób powstawało danie największe ze wszystkich. Nie muszę mówić, że było bardzo wesoło. Zbyszek wciągnął mnie wtedy w kości. Namiętnie w nie graliśmy, czasem do czwartej rano. Na drobne sumy, ale jednak sumy. Pamiętam, że czasem z rozliczeniem musieliśmy czekać do wypłaty. Kości to była taka nasza dawka pokoncertowej adrenaliny.

I w czasie jednego z takich wieczorów zapytałem Zbyszka – który był już wówczas autorem takich przebojów, jak „Izolda” czy „Zacznij od Bacha” – „Stary, jak to możliwe, że ktoś taki jak ty występuje z triem, w którym co najmniej dwie osoby się do niczego nie nadają?”. 

Rezultatem tej rozmowy był pierwszy profesjonalny recital Zbigniewa Wodeckiego, który pan wyreżyserował.

Od szefa Estrady, która nas wtedy zatrudniała, udało mi się załatwić pieniądze na próby, a Zbyszek skompletował zespół muzyczny, prawie big-band. Z tym recitalem – w którym jako wokalistka występowała też Zosia Kamińska – objechaliśmy całą Polskę. Program oczywiście kończył się „Pszczółką” i nieustającymi bisami. Wyszło po prostu fantastycznie!

Z tym recitalem byliście również w Bułgarii, gdzie panowie odwiedzili „nagą” plażę, jak ta w Chałupach.

Pojechaliśmy tam na prośbę naszego przyjaciela Eugeniusza Mielcarka, współtwórcy potęgi kultury studenckiej. Potem, jak już został ministrem odpowiedzialnym za kinematografię, pozwolił, żeby do Cannes pojechał „Człowiek z żelaza” Wajdy. Za to poszedł w odstawkę i został szefem ośrodka kultury polskiej w Sofii. 

Mogło być gorzej.

Tak czy owak, to była degradacja. Ale po jego zaproszeniu wystąpiliśmy z naszym recitalem, uzupełnionym o udział Haliny Frąckowiak, dla polskich robotników pracujących w Bułgarii. Nasza słynna przygoda plażowa nie była jednak zbyt udana. Straszliwie się poparzyłem, opalając się nago, i bardzo cierpiałem następnego dnia, wkładając strój estradowy.

Zbigniew Wodecki lubił życie w trasie?

Tak, ale nigdy nie stawiał na pierwszym miejscu swojego gwiazdorstwa czy popularności. Zbyszek był przede wszystkim muzykiem i to muzyka była dla niego najważniejsza. Znaczenie miało, jak kto gra, jak wypełnia, nazwijmy to, swoje zadania muzyczne. W tym miejscu mogę dodać osobiste wspomnienie, bardzo dla mnie przykre. Właściwie pierwszy raz mówię o tym publicznie. Na pewnym etapie na fenderze (Fender – legendarna marka produkująca gitary elektryczne – red.) w tym zespole grał mój świętej pamięci brat. Był genialnym muzykiem, ale też alkoholikiem. Mieliśmy takie momenty, że nie wiedzieliśmy, czy on jest w stanie zagrać. Wielokrotnie rozmawiałem z moim Markiem na temat odpowiedzialności i tak dalej. A Zbyszek? Bronił go i mówił, że go zwolni, jeśli zagra jedną fałszywą nutę. Nigdy nie zagrał. Nawet dla mnie taka postawa była czymś nie do końca zrozumiałym. Brałem przecież pod uwagę wizerunek zespołu: czy ktoś się spóźnia na koncerty,  w jakim przychodzi stanie. A dla Zbyszka znaczenie miały tylko nuty. 

We wspomnieniach o nim powtarza się opinia, że był wyjątkowo dobrym człowiekiem. I, co rzadkie w show-biznesie, nie miał żadnych wrogów.

Zbyszek był wyjątkowy. Ale z tego powodu również cierpiał. Był pracoholikiem estradowym, chciał cały czas być w trasie, występować. Ale wszystko powinno mieć swoje granice. A on nie potrafił odmawiać. Nikomu. Dlatego mógłby być wieczorem w Teatrze Słowackiego w Krakowie, a później zaśpiewać na czyichś urodzinach.

Proszę sobie wyobrazić, że jemy kolację z jedną z naszych znanych piosenkarek w bocznej sali restauracji, w której jednocześnie odbywa się wesele. Nagle przychodzi pan młody i prosi, żeby zaśpiewała z czwartorzędnym zespołem dla pijanych gości. Nigdy w życiu! Natomiast gdy następowała taka sytuacja ze Zbyszkiem, odkładał sztućce, brał skrzypce i po prostu wykonywał „Pszczółkę”. Bo skrzypce i trąbkę miał zawsze przy sobie w swojej sławnej walizeczce. Do szczęścia potrzebny był mu jeszcze dobry samochód, który szybko mógłby go dowieźć z Przemyśla do Szczecina. 

Nie był jednak najlepszym kierowcą.

Miał słaby wzrok, astygmatyzm! Jazda z nim była więc zawsze sporym przeżyciem. Ale co poradzić, kochał prowadzić!

Za czym tak gnał Zbigniew Wodecki? Można odnieść wrażenie, że nie chciał się zatrzymać.

Wydaje mi się, że kierował nim również strach. Zbyszek nigdy nie chciał dopuścić do publicznej wiadomości istnienia jakiejś skazy na swoim wizerunku. Na przykład przyznać się, że jest chory albo że coś mu dolega. Być może nie dopuszczał takich myśli również do siebie. To jest jedna sprawa. A drugą sprawą jest to, że genialność Zbyszka jako instrumentalisty i wokalisty z niepowtarzalnym głosem, jeśli obiektywnie byśmy na to spojrzeli, była rozdrobniona. 

W jakim sensie?

W takim, że Zbyszek miał olbrzymi potencjał, a zostawił nam raptem pięć czy sześć albumów. Ile tam jest jego piosenek? Artyści tej klasy powinni nagrywać nową płytę przynajmniej raz na dwa lata. Dlaczego tak się nie działo? Zbyszek był facetem krakowskim, starodawnym, wychowanym na klasyce, brzmieniach swingowych, amerykańskich standardach, Franku Sinatrze. Widziałem, że więdnie jako kompozytor, słysząc, jak jego ukochane tradycje są we współczesnej muzyce rozrywkowej lekceważone. Maestria i gust przestały się nagle liczyć, zastąpił je komputer. Moim zdaniem Zbyszek bał się nowych utworów, bo myślał, że aby się podobały i sprzedawały, będzie musiał zejść poniżej swojego poziomu. 

To smutne, ale chyba nie do końca prawdziwe przekonanie. W Stanach Zjednoczonych płyty z klasycznymi piosenkami wciąż świetnie się sprzedają. Coraz silniejsza jest też w Polsce moda na brzmienia retro.

To również moje spostrzeżenia, ale wydaje mi się, że Zbyszek nie do końca rozumiał, dlaczego płyta, którą nagrał z zespołem Mitch & Mitch („1976: A Space Odyssey” – red.), odniosła tak wielki sukces. A co najmniej był zdumiony, że tak jest. Na początku myślał wręcz, że propozycja Miczów, by nagrać ponownie z orkiestrą i chórem materiał z jego debiutanckiej płyty z 1976 roku, jest rodzajem jakiegoś żartu. Może dopiero występ z Mitch & Mitch przed wielotysięczną publicznością na festiwalu Open’er jakoś go uspokoił.

Czy pracował nad nowymi utworami?

Część z nich już była gotowa. A ja miałem związany z nimi pomysł. Chciałem zorganizować wielkie wydarzenie, w którym piosenkarki z mojego pokolenia – Zbyszek z nimi występował i się przyjaźnił – takie jak Zdzisława Sośnicka czy Alicja Majewska, śpiewałyby najsłynniejsze polskie szlagiery. A Zbyszek ten program uzupełnia swoim półrecitalem z utworami z nowej płyty. Byliśmy już umówieni, ale nie zdążyliśmy się spotkać i porządnie porozmawiać.

Dlaczego?

Przecież jego nigdy nie było! Zawsze jednak znalazł czas, by opowiedzieć mi przez telefon nowy dowcip. To właśnie jego wyjątkowe, abstrakcyjne, często skierowane we własną stronę poczucie humoru tak nas do siebie zbliżyło. Wie pan na przykład, że moją konferansjerkę podczas recitalu Zbyszka stanowiła bajka w odcinkach, którą napisałem na jego temat?

Estrada zmieniła się od tamtego czasu. A może w ogóle nie istnieje?

Przetrwała wyłącznie w najprymitywniejszym wydaniu jako fabryka kabaretów. Albo jako imprezy darmowe organizowane przez różne radiostacje, na których młody człowiek krzyczy ze sceny: „Hallo, Ustka! Jak się bawicie?!”… Ale to już zupełnie inna historia.

Kogo straciliśmy wraz z odejściem Zbigniewa Wodeckiego?

Straciliśmy wielkiego artystę. Jednocześnie najbardziej wyrafinowanego w sensie muzycznym i najbardziej masowego. To był po prostu nasz Frank Sinatra. Zresztą śpiewał pięknie „My Way” i pewnie myślał o nim i o sobie. 

 

Krzysztof Materna – aktor, satyryk, konferansjer, reżyser i producent telewizyjny. Był reżyserem oraz dyrektorem artystycznym festiwali opolskich i sopockich. Współtworzył programy radiowe i telewizyjne, m.in. „Spotkania z balladą”, „Za chwilę dalszy ciąg programu”, „MdM”. Wystąpił m.in. w filmach „Historia niemoralna” Barbary Sass i „Uprowadzenie Agaty” Marka Piwowskiego. W 2009 r. został odznaczony Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 07/2017
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również