Portret

Zbigniew Wodecki z ojcostwa wystawiał sobie trójkę. Dla dzieci chciał być przyjacielem

Zbigniew Wodecki z ojcostwa wystawiał sobie trójkę. Dla dzieci chciał być przyjacielem
Zbigniew Wodecki zmarł 22 maja 2017 roku.
Fot. AKPA

Zbigniew Wodecki miał troje dzieci i doczekał się pięciorga wnucząt. Właśnie mija sześć lat od śmierci artysty. Jak odnajdował się w roli ojca oraz dziadka i jak dziś wspominają go bliscy? 

Żona i dzieci Zbigniewa Wodeckiego

Młodo zacząłem – tak Zbigniew Wodecki podsumowywał fakt, że jako 25-latek był już ojcem trójki dzieci. Jego najstarsza córka, Joanna Wodecka, przyszła na świat w grudniu 1971 r. Dwa lata później urodziła się Katarzyna Wodecka, a w 1975 r. Paweł Wodecki. To dzieci były dla niego największą motywacją do tego, by ciągle doskonalić się artystycznie, dzięki czemu mógł zapewnić rodzinie utrzymanie. 

Dla pierwszej córki, Joanny, zrezygnował ze stypendium w Leningradzie. Jak sam potem mówił, uratowała go ona przed byciem koncertmistrzem jakiejś orkiestry. Ponieważ to w tym okresie Zbigniew Wodecki zdecydował, że zajmie się muzyką rozrywkową. Jednak to też miało swoją cenę - w domu był tylko gościem. – Jakby policzyć wszystkie moje nieobecności, to wychodzi, że spędzałem w nim mniej więcej jedną trzecią roku. Ale naprawdę z tego domu nie uciekałem. Wręcz za nim tęskniłem. Zresztą codziennie dzwoniłem. Nawet z Kuby słałem telegramy, bo tam nie było telefonu – wyjaśniał potem artysta. Często wspominał też pewną historię. – Wróciłem po dwóch tygodniach do domu. Drzwi otworzył mi Paweł, miał wtedy z pięć, może sześć lat. Spojrzał na mnie, zakręcił się na pięcie, poleciał do kuchni, a ja usłyszałem „Mamo, przyjechał ten pan, co śpiewa „Pszczółkę Maję” – opowiadał Wodecki.

 

Dzieci Zbigniewa Wodeckiego wiedziały, że muszą "dzielić się" sławnym ojcem 

Jako ojciec-artysta w domu był stawiany na piedestale. Żona Krystyna Wodecka karmiła go najlepszymi kąskami, a gdy komponował, w domu musiała panować idealna cisza. Dzieci szybko nauczyły się dostosowywać do takiego trybu życia. Ponieważ w domu bywał gościnnie, to lekcjami trójki dzieci się nie interesował, nie śpiewał im też kołysanek do poduszki. Dzieci Zbigniewa Wodeckiego lubiły, gdy z odbiornika Rubin płynęła do nich wieczorem melodia „Pszczółki Mai”. Cieszyły się też, gdy tata wracał po długich nieobecnościach. Zawsze starał się im je zrekompensować ciekawymi prezentami, jednak nie zawsze mu to wychodziło. Raz, gdy miał koncertować w Australii, obiecał synowi Pawłowi, że przywiezie mu prawdziwy bumerang. Po powrocie pojechał z prezentem do syna na letnie kolonie, gdzie otoczyły go inne dzieci, które chciały zobaczyć, jak pan od Pszczółki Mai rzuca bumerangiem. – Rzuciłem, ile sił, bumerang poleciał i – tyleśmy go widzieli. Myślałem, że się zapadnę pod ziemię – wspominał potem tę wpadkę. W niedzielne poranki, gdy artysta akurat przebywał w domu, lubił wylegiwać się z dziećmi w łóżku, oglądając filmy historyczne. Cenili bardzo te chwile, bo gdy wychodzili z domu, wiedzieli, że sławnym ojcem muszą się dzielić – każdy spacer z nim kończył się rozdawaniem fanom autografów.

Dzieci Zbigniewa Wodeckiego chodziły do szkół muzycznych

Joanna grała na skrzypcach, jej młodsza siostra Katarzyna na oboju, a najmłodszy Paweł na pianinie. Starali się jednak nie ćwiczyć przy ojcu, ponieważ posiadał on słuch absolutny i denerwował się, wyłapując fałszywą nutę. Przyznał nawet, że raz zdarzyło mu się uderzyć Pawła, gdy ten grał na pianinie. – Strasznie to przeżyłem. W młodości sam nieraz oberwałem od ojca i obiecałem sobie, że swojego dziecka nigdy nie tknę. Nie udało mi się. Za co syna do dziś przepraszam – wyznał ze wstydem. Jednak w pewnym momencie muzyk zrozumiał, że nie ma sensu na siłę namawiać dzieci, by poszły w jego ślady, oczekując, że będą kontynuować rodzinną tradycję i zostaną muzykami.

 

Zbigniew Wodecki krytycznie oceniał siebie w roli ojca

Artysta z dużą tolerancją podchodził też do oznak buntu, gdy córki i syn weszli w okres dojrzewania. Wiedział, że trzeba dać im popełniać błędy i uczyć się na nich. Natomiast najgorsze, co można zrobić, to odwrócić się od dzieci w tym momencie. Dlatego gdy najstarsza Joanna zaczęła po kryjomu palić, nie zabronił jej tego, tylko kupił papierosy lepszego gatunku. Nie narzucał również dzieciom życiowej drogi i był dumny z ich osiągnięć zawodowych – Joanna skończyła szkołę charakteryzacji, Katarzyna zajęła się produkowaniem filmów i aranżacją wnętrz, a Paweł postanowił zostać fizjoterapeutą. Zbigniew Wodecki był wobec siebie krytyczny – kiedyś stwierdził, że z ojcostwa w skali od 1 do 10 wystawiłby sobie tylko trójkę. Po latach złagodził jednak swoją ocenę, wystawiając sobie piątkę. – Udało mi się ich utrzymać, mieli w co się ubrać, co zjeść – i jakoś to wszystko wyśpiewałem, mimo że nigdy nie miałem głowy do interesów. Bogu dziękować, udało się. A że się nimi mało zajmowałem – za to, właśnie, myślę, mnie kochają. Przy moim cholerycznym usposobieniu... – podsumowywał.

Zbigniew Wodecki dbał o relacje z dziećmi
Zbigniew Wodecki z córkami 
Akpa

Zbigniew Wodecki słuchał opinii swoich dzieci 

Starał się być typem kumpla, dobrego przyjaciela − wspominała potem jego córka Katarzyna Wodecka - Stubbs. Opowiadała, że nagrywał filmiki z życzeniami dla jej koleżanek. − Nie wymigiwał się. Dla ludzi był taki sam, jak dla nas w domu. Naturalny i szczery − podkreślała. A Zbigniew Wodecki bardzo doceniał to, że dzieci odwdzięczają mu się taką samą szczerością i ufał ich osądom. Opowiadał, że gdy czasem za bardzo zastanawiał się nad tym, jak zabawnie skomentować występ danej gwiazdy w „Tańcu z gwiazdami”, jego dorosłe dzieci od razu to zauważały. – Tato, znowu się czuło, że nie byłeś sobą, ty mów spontanicznie. Nawet dwa słowa. Jak mówisz długo, silisz się na jakieś riposty, to jesteś sztuczny – tłumaczyły mu, a on się nie buntował i nie wykłócał, tylko przyjmował krytykę i przyznawał im rację. Dzięki temu, mimo błędów, które popełnił jako ojciec, był przez dzieci kochany i szanowany. 

Zbigniew Wodecki doczekał się pięciorga wnucząt

Krakowskie ulice. Środkiem kroczy uśmiechnięty Zbigniew Wodecki z rozwianym włosem, a wokół niego krążą roześmiane wnuki. Najmłodsze z nich siada dziadkowi na barana i z bezpiecznej wysokości obserwuje świat. Reszta zajada watę cukrową albo lody. Taki obrazek często widywali przechodnie mijający artystę, gdy, korzystając z wolnych chwil, zabierał swoje wnuki na spacer. – Przy wnukach zrozumiałem, że facet, przynajmniej ja, dorasta po czterdziestce i wtedy dopiero powinien zakładać rodzinę – powiedział pół żartem, pół serio. Jak sam przyznawał, mimo upływu lat wciąż nie udało mu się jednak nauczyć cierpliwości do dzieci. – Po półgodzinie przebywania z moimi maluszkami, które robią ze mną, co chcą, pragnę spokoju. Chętnie bym sobie nagrał wnuki i oglądał na wideo. Taki ze mnie dziadek – mówił o sobie krytycznie. Miał do siebie pretensje, że rzadko zdarza mu się pomagać swoim dzieciom w opiece nad ich pociechami, chociaż planował inaczej. O wiele łagodniej podchodziła do niego w tej roli córka, Katarzyna Wodecka-Stubbs. – Biło od niego światło. Było wesoło, głośno i fajnie. Nawet, gdy był zmęczony i kładł się na kanapę, obsiadały go wnuki i życie kręciło się wokół niego – opowiadała o tacie. Pracownicy szkół i przedszkoli, do których chodziły maluchy, byli już przyzwyczajeni do widoku Zbigniewa Wodeckiego obwieszonego workami z butami dzieci. A gdy razem wyjeżdżali do wiejskiego domu w Winiarach, wnuki zrywały się z łóżek, żeby posłuchać dziadka grającego na trąbce, gdy tylko wschodziło słońce. A on cieszył się, że może sprawić im radość swoją muzyką. Tak, jak w przypadku swoich dzieci, uwielbiał też obsypywać wnuki prezentami. – Nie mam hamulców. Jestem w stanie kupić i dać im wszystko. Odrabiam stracony czas – mówił szczerze.

 

Wnuki Zbigniewa Wodeckiego - Leo Stubbs zadebiutował na kinowym ekranie

Wbrew temu, co można było podejrzewać, Zbigniew Wodecki nie śpiewał wnukom „Pszczółki Mai”. Cieszył się, że znają i chętnie oglądają tę bajkę, bo uważał, że jest o wiele ładniejsza i spokojniejsza od nowoczesnych filmów animowanych, od których tylko bolą oczy. Nie próbował jednak narzucać ich rodzicom, co dzieci powinny śledzić w telewizji, ponieważ starał się nie wtrącać w ich metody wychowawcze. Podobnie było z muzyką. O ile przy swoich dzieciach upierał się, żeby kontynuowały jego ścieżkę artystyczną i uczyły się gry na instrumentach, to inaczej podchodził do tego tematu, gdy do szkoły muzycznej poszli jego wnukowie. – Tak, chodzą tam Leo i Dawid. I powiem szczerzę, że im współczuję. Nie zdziwię się, gdy kiedyś przyjdą i powiedzą, że nie chcą dalej grać, bo nie mogą bawić się iPodem, oglądać kreskówek, czy surfować po Internecie. Zawód muzyka wymaga ciągłej pracy i wyrzeczeń – tłumaczył. I nie mógł się nadziwić, gdy chłopcy twierdzili, że lubią lekcje gry na pianinie, czego efekty miał okazję sam zauważyć. – Myślę, że Dawidek jest utalentowany, ale z tym talentem różnie bywa – mówił ostrożnie. – Czasem dziecko dopiero w wieku 11 czy 12 lat załapuje i przegania kolegów, którzy wcześniej już grali trudne utwory. Czasem pomarzę sobie, żeby byli artystami, ale z drugiej strony wolałbym, żeby mieli porządne zawody, bo bycie artystą jest niebezpieczne. Czasem można przymierać głodem – mówił.

Nie potrafił jednak ukryć dumy z wnuka Leo, syna Katarzyny. Chłopiec jako siedmiolatek zadebiutował na scenie, grając w musicalu „Mały lord” w Operetce Krakowskiej. Z widowni oklaskiwał go uszczęśliwiony dziadek. – Leo uwielbia to robić. Widziałem go na scenie i jest bardzo fajny. Czuję, że on pójdzie w tym kierunku. Jest urodzony do tego, bo wchodzi na plan i nie trzeba go ustawiać. Jest skromny, cichy i małomówny. W ogóle wszystkie moje wnuki są inteligentne, oczywiście po dziadku – chwalił chłopca. Potem udało mu się jeszcze zobaczyć wnuka w sztuce „Tajemniczy ogród” w Teatrze Bagatela, u boku Magdaleny Walach. Niestety, nie doczekał już jego debiutu na dużym ekranie. W maju 2019 r., dwa lata po śmierci muzyka, do kin wszedł bowiem film „Dzień czekolady”, w którym zagrał Leo. Ta przygodowa produkcja dla dzieci spotkała się z pozytywnym odbiorem widzów i recenzentów, którzy zwracali uwagę na niewątpliwy talent nastoletniego Leo Stubbsa. Trudno było także nie zauważyć jego fizycznego podobieństwa do Zbigniewa Wodeckiego. Podejrzewano, że to muzyk doradzał chłopcu spróbowania swoich sił w aktorstwie, jednak on odparł, że dziadek nigdy nie próbował wpływać na jego artystyczne pasje. – Kiedy miałem około siedmiu lat, lubiłem odtwarzać role z filmów. Robiłem to w pokoju – opowiadał chłopiec w wywiadzie.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Dzień Dobry TVN (@dziendobrytvn)

 

Z kolei Julia, córka Pawła Wodeckiego, postanowiła kontynuować dzieło dziadka, który był znany z tego, że nigdy nie odmawiał pomocy potrzebującym. W 2019 r. prowadziła licytację plakatu podpisanego przez artystę – pieniądze z niego postanowiła przekazać na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Udało jej się zebrać 5800 zł. – To bardzo duża suma. Choć Julia nie ma na razie sprecyzowanych planów na przyszłość, to widać, że obycie ze sceną ma we krwi. Świetnie sprawdziła się w tej roli i dalej bardzo prężnie będzie z nami działać – zdradził pracownik fundacji im. Zbigniewa Wodeckiego. 

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Wodecki Twist Festiwal (@wodeckitwistfestiwal)

 

Śmierć Zbigniewa Wodeckiego 

Zbigniew Wodecki zmarł nagle 22 maja 2017, w wyniku powikłań po wszczepieniu bajpasów. – Chciał wyjść ze szpitala tydzień po operacji. Mówił, że da radę i zagra koncert. Dlatego niczego nie odwoływał – opowiadała potem jego córka Katarzyna Wodecka - Stubbs. Kilka miesięcy po śmierci artysty to właśnie Katarzyna powołała do życia Fundację im. Zbigniewa Wodeckiego, która czuwa nad artystycznym dorobkiem artysty. Co roku organizuje wydarzenie ku czci muzyka "Wodecki Twist Festiwal". W tym roku rozpocznie się 3 czerwca w Krakowie. 

 

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Wodecki Twist Festiwal (@wodeckitwistfestiwal)

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również