Jego życie koncentrowało się wokół słów zaczynających się na literę "M". Muzyki, miłości i oczywiście Marii. Nazywanego przez bliskich Zającem wybitnego jazzmana Wojciecha Karolaka wspominają jego przyjaciele: Violetta Ozminkowska i Artur Andrus.
Spis treści
PANI: Miał pan z Wojciechem Karolakiem kontakt codzienny?
ARTUR ANDRUS: Nie, z Wojtkiem nie rozmawialiśmy codziennie, bo albo nie odbierał telefonu, albo o nim zapominał. Lubił sobie odłożyć telefon, wyłączyć go i wrócić do niego za parę dni. Potem oczywiście użalał się: „Boże, mam 40 nagranych wiadomości” i 60 SMS-ów. (śmiech) Ale siedział i godzinami oddzwaniał, odpisywał.
VIOLETTA OZMINKOWSKI: Czasem dwa tygodnie trzeba było poczekać…
A.A.: …a czasami jakimś cudem wstrzeliło się, że akurat ma włączony telefon i odebrał albo oddzwonił następnego dnia. To wtedy była duża radość. W ogóle był…
V.O.: Marysia mówiła o nim „mędliwy taki”. Ciągle narzekał i nie wiadomo było, czy naprawdę źle się czuje, czy doskwiera mu tylko zwykły katar. (śmiech) A jak naprawdę było źle, to nic nie mówił.
A.A.: Był hipochondrykiem. Jakakolwiek przypadłość typu katarek, kaszelek urastała do rangi wielkiego problemu. Miał witaminy i suplementy diety na każdą część ciała na zewnątrz człowieka i każdy organ wewnętrzny. (uśmiech)
V.O.: Ja czasami straszyłam go Arturem, że on się pojawi i dowie się, dlaczego milczy jak zaklęty. Wtedy reagował szybciej. Mam do dziś zachowane maile straszące z dopiskiem „do publicznej wiadomości – Wojtku robię to i to”. Wydawało się, że Wojtek będzie wiecznie żył, że on tak się bał śmierci…
A.A.: …że śmierć się zacznie jego bać… i odpuści. (uśmiech)
Pamiętacie wasze ostatnie spotkanie z Wojtkiem?
V.O.: Spotykaliśmy się często, bo pisałam książkę o Marysi. Kiedy szłam do niego, traciłam kompletnie poczucie kierunku. Wchodziłam nie do tego budynku, Wojtek mnie naprowadzał. W końcu znajdowałam wejście i wchodziłam do mieszkania, które było całe w półmroku. To był inny świat, poza jakąkolwiek rzeczywistością. Witał mnie Wojtek, zawsze szalenie czysty, w tych swoich futbolowych koszulkach z numerami i nazwiskami jazzmanów (pojęcia nie mam, skąd je brał). Troszkę zawsze za mocno skropiony wodą kolońską Aramis. Mówił, że nie ma węchu ani smaku i nic nie czuje, może dlatego tak intensywnie się nimi zlewał. Pamiętam, że przy jakimś kawałku gospel popłakaliśmy się oboje. Zadzwoniłam do niego, co to było, bo chciałam to opisać w książce. Odpowiedział: „Napisz po prostu, że gospel, ja przy każdym takim kawałku płaczę”.
A.A.: Jedno z moich ostatnich spotkań z Wojtkiem miało miejsce w kawiarni. Wojtek jak zwykle poprosił o herbatę. Pani kelnerka już wiedziała, że pije taką zaparzaną z czterech torebek. Zawsze zaczynał od czterech, ale za moment już dopraszał kolejne dwie, (uśmiech) bo jakaś taka za słaba. Powiedziałem mu, że Piotr Trzaskalski chciałby nakręcić film o Tomaszu Szukalskim (przyp. red. – wybitny polski saksofonista jazzowy, zmarł w 2012). Trzaskalski wie, że Wojtek przyjaźnił się z Szukalskim, i pyta przeze mnie, czy Wojtek miałby ochotę na rozmowę. Natychmiast zaczął wpadać w zachwyty, że jasne, że koniecznie opowie o Tomku. Umówiliśmy się z Piotrem, że dowiozę mu Karolaka. Bo wiadomo, umawianie się z Wojtkiem nie było proste. Odwoływał, przekładał, zwlekał. Więc zawiozłem go do Piotra z przekazem: „Masz tu Karolaka, gadajcie sobie, jak się nagadacie, to zadzwoń, przyjadę po niego”. I tak było. Wojtek wyszedł zachwycony. Powiedział: „Słuchaj, oni więcej wiedzą o tym jazzie ode mnie. Ja właściwie od nich mogłem się dowiedzieć wielu rzeczy”. Był po tym spotkaniu w znakomitym nastroju.
Po śmierci żony Marii Czubaszek w 2016 roku powiedział pan: „Boję się o Wojtka”.
A.A.: Wszyscy mu bliscy chyba się bali, bo wiedzieliśmy, jaki to będzie dla niego cios. Oni wystarczali sobie w stu procentach. To znaczy, gdyby dało się żyć tak, że się siedzi w domu i tylko gada, i jest się ze sobą, to oni by tak żyli. Byli dla siebie całym światem. Więc wiedzieliśmy, że jak nagle Marysi zabraknie, tego najważniejszego powodu bycia, to jaki był sens życia dalej? No i oczywiście wszyscy baliśmy się, żeby znowu w jego życiu nie pojawił się alkohol. Że po tych trzydziestu latach niepicia wróci do nałogu. On wiedział, że się tego boimy, więc sam nas uspokajał: „że nie może tego zrobić Marysi”.
Wystarczali sobie w stu procentach, ale tyle ich dzieliło. Wojtek pracował w nocy, a kładł się rano. Marysia wstawała wcześniej i funkcjonowała w ciągu dnia. Marysia nic nie jadła, Wojtek miał tylko swoje ulubione smaki ze słoików i puszek i niczego ponad to nie jadł. W domu nie mieli nawet stołu. On nie załatwiał spraw urzędowych, bo urzędy nie były czynne po 19, gdy Wojtek się budził…
V.O.: Z tym jedzeniem to było dużo zabawy. Wkurzał się, gdy przynosiliśmy mu obiad. Zostawialiśmy panu z ochrony, a on potem mnie ochrzaniał, kto to przyniósł i po co. On tego jeść nie będzie.
A.A.: Czasem podrzucałem mu coś do spróbowania. Nie pytałem, czy zjadł, czy wyrzucił, bo takich pytań się Wojtkowi nie zadawało. Raz na próbę zawiozłem mu w wekach leczo mojej mamy. Nagle dzwoni: „Słuchaj, daj mi telefon do twojej mamy, bo ja jej muszę podziękować, bo ja czegoś tak dobrego to nie jadłem”. I stał się cud. Wojtek, który nie jadał żadnych warzyw, pokochał leczo, które stało się żelaznym punktem w jego odżywianiu. Jak jechałem do mojej mamy, zamawiałem od razu kilka słoików dla Karolaka. I on był szalenie wdzięczny. Wszyscy myśleli, że te opowieści o parówkach zjadanych przez Marysię czy mikroskopijnym mięsku opalanym nad palnikiem to były jakieś dowcipy opowiadane przez Marysię, a to była prawda. Mijali się, jeśli chodzi o tryb życia, ale nieustannie o siebie dbali. Teraz, gdy porządkuję mieszkanie Wojtka, znajduję dziesiątki karteczek, które pisali do siebie. Marysia, która była ostatnią osobą, która wie, jak cokolwiek podgrzać, pisała na takiej karteczce swojemu Zającowi: „Jak wstaniesz, to podgrzej sobie to i to. Jest w lodówce, połóż sobie to na patelni…”. (śmiech) A skąd ona niby wiedziała, jak to się robi? Przecież niczego w życiu nie ugotowała, nie upiekła. A to, co próbowała zrobić, zawsze przypaliła. Tym bardziej wzruszające są te karteczki, bo wynikają z ogromnej troski, by Zając się nie pogubił i nie zagłodził.
Jeśli tyle ich dzieliło, to właściwie – co ich łączyło?
V.O.: Serce.
A.A.: Tak, miłość. Bezwarunkowa.
V.O.: Oboje byli bardzo dobrymi ludźmi.
A.A.: To prawda…
V.O.: …nie z tego świata kompletnie.
A.A.: Okazuje się, że te rzeczy, które ich dzieliły, nie mają żadnego znaczenia…
V.O.: …to, co ich różniło, to były jakieś didaskalia, zupełnie nieistotne.
A.A.: Mówiłem to wielokrotnie, ale warto powiedzieć w tym wywiadzie raz jeszcze: to była jedna z najpiękniejszych par, jakie spotkałem w życiu. Ile w nich było takiej czułości, takiego zaufania do siebie, mimo tej całej życiowej nieporadności.
V.O.: Byli jak dzieci we mgle, ale oboje wierzyli, że jeśli w tej niezaradności są razem, to zawsze dadzą radę. Wojtek zawsze mówił, przynajmniej przy mnie, o Marysi, jak jeszcze żyła, „pani redaktor”, był z niej ogromnie dumny. A Marysia zawsze zaczynała rozmowę od tego, co Wojtek robi. Pamiętam, że jak pisał muzykę do filmu Janusza Majewskiego, to była taka dumna z niego. Martwiła się, że dużo pracuje, ale rozpierało ją szczęście.
A.A.: Tak, choć zawsze podkreślała, że ona tej muzyki do końca nie rozumie i się nie zna. Ale jak Wojtek wychodził na scenę i zaczynał grać, to widzieliśmy w jej oczach czyste uwielbienie. A on mówił: „Całe życie chciałem zaimponować Marysi”…
V.O.: Jak pracował, nuty rozkładał po całym domu, żeby ona widziała, a wcale nie musiał tego robić. On chciał w jej oczach po prostu błyszczeć. Pamiętasz, co powiedziałeś na mowie pożegnalnej na pogrzebie Wojtka? On był taki, że człowiek od razu się w nim zakochiwał albo go nie akceptował. Ale najczęściej się zakochiwał.
A.A.: Ja nie znam takich, którzy go nie akceptowali. Raczej znam takich, którzy się w nim natychmiast zakochiwali. Wojtek to było poczucie humoru i styl, elegancja i takie podejście do człowieka, w którym nie ma żadnego uprzedzenia. To znaczy nie ma czegoś takiego, że on sobie kogoś obserwuje i myśli: „o tego to ja nie lubię, bo…”.
V.O.: On nikogo nie oceniał.
A.A.: Wojtek właściwie wszystkich akceptował. Ale to nie był brat łata, co do każdego podchodził i chciał się od razu zaprzyjaźniać, poklepać po ramieniu. U niego wszystko było naturalne. Z kimś mu się dobrze gadało, z kimś innym dobrze mu się grało, z kimś innym dobrze się po prostu było. Marysia miała rezerwę do ludzi. Obserwowała, miała tych, z którymi było jej po drodze, z innymi nie.
V.O.: Kochałam Wojtka za jego abstrakcyjny humor. Kiedyś zapytał mnie, jaką mam wadę wzroku. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nigdy nie pamiętam. Zaśmiał się, że on ma tak samo i za to też mnie kocha. Artur, a gdzieś wyczytałam, że Wojtek na początku był o ciebie zazdrosny.
A.A.: Ja myślę, że to raczej były takie zazdrości, żeby podgrzewać atmosferkę między nimi.
V.O.: A wiesz, że on o tobie mówił za twoimi plecami „moja dobrota”? Jak to z Krzysiem słyszeliśmy, to od razu było wiadomo, że chodzi o Artura. (śmiech) Ta „dobrota” wzięła się stąd, że Wojtek w mieszkaniu wszystko trzymał, nic nie wyrzucał. Jeden ze znajomych zerwał mu z karnisza kawałek zasłony. Ja od razu chciałam wejść i zawiesić tę zasłonę z powrotem, ale Wojtek kategorycznie zaprotestował. Miał całą listę argumentów, dlaczego nie powinnam tego robić. W końcu, chyba gdzieś po miesiącu, zapytałam: „Co z tą zasłoną, ona dalej tak wisi ?” i wtedy Wojtek powiedział: „Nie, była moja dobrota i mi pomogła”.
Ponoć chcieli pana usynowić?
A.A.: To było przedmiotem nieustannych żartów. Oboje przeciwnicy posiadania potomstwa, snuli opowieści, że teraz to właściwie mogliby mnie usynowić. „Jesteś już duży, wychowany i jeszcze wiedzie ci się finansowo. Taki syn teraz by nam się przydał”, śmiała się Marysia. Między nami nikt nie mówił o uczuciach. To nie było potrzebne. Ale wiem, że czuli, że zawsze mogą na mnie liczyć.
Ale z proszeniem o pomoc mieli duży kłopot.
V.O.: Właściwie robili wszystko, by nie prosić o nic. Żeby, broń Boże, nikomu nie sprawić kłopotu. Oczywiście, bywały takie sytuacje, że naprawdę potrzebowali czegoś. Wtedy Marysia dzwoniła, cała się zwijając, przepraszając, że zawraca głowę, że najmocniej przeprasza.
A.A.: Nie umieli zadbać o swoje sprawy. Za Wojtka ktoś zawsze załatwiał koncerty, rozmawiał za niego o pieniądzach. Marysia nie rozmawiała o nich wcale. Była zapraszana do różnych telewizji, na przeglądy prasy, na komentowanie bieżącego życia. Nawet do głowy by jej nie przyszło, że trzeba zapytać o honorarium.
V.O.: Potem okazywało się, że nakupowała za własne pieniądze gazet, zapłaciła za taksówkę w obie strony.
A.A.: Jak ja się o tym dowiedziałem, a znałem szefową tego programu, zadzwoniłem, mówię: „Słuchaj, błagam cię. Marysia mieszka cztery ulice dalej, płaci za taksówki. Może wyślecie po nią chociaż samochód, jak jej nie płacicie. Tam nikomu nie wpadło do głowy, bo „przecież to Czubaszek”. A potem okazywało się, że Marysia nie ma jak zapłacić za mieszkanie. Czasem w podbramkowej sytuacji dzwoniła, by pożyczyć pieniądze. Zawsze oddawała, dokładnie w tym dniu, na jaki się umówiła. Była niezwykle honorowa.
Dwoje uznanych artystów. Wybitny muzyk jazzowy i świetna autorka skeczy, słuchowisk radiowych, piosenek, a bywało, że nie starczało im na życie. To jest jednak tragiczna opowieść o naszym kraju. O tym, że artyści muszą pracować do końca życia.
A.A.: Uważałem, że ludzie z takimi nazwiskami, z takim dorobkiem – płyta Wojtka „Time Killers” została okrzyknięta jazzową płytą dekady, Marysia, która była ikoną polskiej rozrywki – powinni na stare lata normalnie, dobrze żyć…
V.O.: A im często nie starczało do pierwszego.
A.A.: Pamiętam, jak zadzwoniłem do Tomasza Stańki z pytaniem, czy nie zagrałby na pogrzebie jej ulubionego „The Man I Love”. Powiedział, że oczywiście, że by zagrał, ale był akurat wtedy gdzieś za granicą i nie mógł przyjechać. Ale kończąc tę rozmowę, powiedział: „Ale wie pan, to jest wielkie szczęście, że przez ostatnie lata Marysia tak zawodowo odżyła, tak jej się wiodło”. Rzeczywiście tak było. Na spotkania z nią w całej Polsce przychodziły tłumy. Ludzie byli jej ciekawi, żywo reagowali na to, co mówi. Zresztą z Wojtkiem było tak samo. Wybitny muzyk, który lata świetności miał w komunie, ale w tej komunie niczego się nie dorobił, bo zarabiało się tyle, że żyło się wygodnie, ale jak już trzeba było kupić instrument, trzeba było jechać za granicę. Dorabiał na statkach, w barach w Szwecji czy Szwajcarii. Za te pieniądze kupił organy Hammonda. Ale żeby odłożyć na emeryturę? To nie był Wojtek. Wokół takich artystów jak on działają na świecie profesjonalne impresariaty, managementy, które dbają także o to, by zabezpieczyć artystów, jak przyjdzie w karierze słabszy moment albo bo prostu nie wystarczy już siły. Wojtek, jak wielu polskich artystów, był zawsze pozostawiony sam sobie.
V.O.: Prawda jest też taka, że Marysia, która sama niczego nie potrzebowała, wszystkie swoje honoraria oddawała Wojtkowi. Kiedy kilkadziesiąt lat wcześniej przestał pić, psycholog powiedział im, że Wojtek musi coś sobie znaleźć w zamian. Po koncercie, gdy muzycy szli do baru i chcieli się napić, Wojtek wracał do pokoju i siadał przed komputerem. Lubił kupować jakieś gadżety, cieszył się nimi. Zawsze wszystko kupował w dwóch egzemplarzach, bo coś się może zniszczyć. Miał więc podwójne płyty, podwójne koszulki, nawet sprzęt grający w dwóch egzemplarzach. Stumetrowe mieszkanie zagracił bardzo szybko, bo niczego nie wyrzucał. Zawsze się śmiał, że jak wprowadził się do Marysi w latach 70., to w kawalerce na Świętokrzyskiej były dwie pary jej dżinsów, dwie bluzeczki i kilka kalkomanii na drzwiach łazienki. I modne wtedy meble Puchały. Ale nie dlatego, że modne, tylko dlatego, że pewnie takie dostała w sklepie. (śmiech) Kiedy wyjeżdżał na zagraniczne trasy koncertowe, zawsze przywoził Marysi szpilki. Miała ich pewnie z kilkadziesiąt par. Szłyśmy kiedyś ulicą i prowadziłyśmy jakiś absurdalny dialog. Ja zachwycałam się jej skórzanym płaszczem, odpowiedziała, że z Wenecji. „Och, Wenecja”, westchnęłam rozmarzona. „Wiesz nigdy tam nie byłam, a chciałabym tam pojechać”. Na co Marysia: „Też nie byłam. Płaszcz jest ze sklepu Wenecja”. (śmiech)
A.A.: Podejrzewanie Marysi, że była w Wenecji, to dopiero objaw szaleństwa. (śmiech) Nigdzie nie wyjeżdżała. Raz ponoć była w Bułgarii albo Rumunii, nigdy nie byłem w stanie tego precyzyjnie ustalić. Ona jakby mogła, nie ruszałaby się z rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, bo to było jej ulubione miejsce. Gdy przeprowadzili się na Mokotów, na początku była załamana, że to koniec świata, wypominała to Karolakowi. A potem się przyzwyczaiła. Wyjazdy po Polsce to był dla niej dramat. Cieszyła się na spotkanie z publicznością, ale nienawidziła hoteli, pociągów bez wagonów dla palących. Jakby mogła, to wszystkie spotkania odbyłaby w kawiarni na Starościńskiej w Warszawie. Zeszłaby z mieszkania, zapaliła papieroska. A potem szybko do Karolaka.
Oboje urodzili się w 1939. Ich rodziny były wypędzone po Powstaniu Warszawskim z Warszawy. Wojtek wylądował z ojcem po wielomiesięcznej tułaczce w Krakowie, Marysia z rodzicami przeżyła koniec wojny w Rawie Mazowieckiej. Oboje mieli mocno kontrolujące matki, z którymi mieli dość chłodne relacje. Opowiadali o wojnie?
V.O.: Bardzo rzadko. Myślę, że wojna wpłynęła na ich rodziców, ale nie na nich. Wojna nie była żadnym tematem do rozmów. Marysia czasem mówiła, że nie lubi jeść, bo w czasie powstania dostawała do jedzenia samą wodę. Ale dziś myślę, że było to jakieś smutne tłumaczenie anoreksji, na którą chorowała.
Wojciech Karolak opowiadał w jednym z wywiadów, że jego rodzice byli wyjątkowo niedobraną parą. Matka była apodyktyczna, kontrolująca. Z ojcem, wykładowcą na krakowskiej ASP, miał dużo lepsze relacje. Kochał go, mimo że ojciec był alkoholikiem, zawodził, znikał. Matki chyba nigdy nie kochał. Jak bardzo oddalił się od niej, niech świadczy fakt, że gdy w połowie lat 70. wrócił z saksów ze Szwecji do Polski, zerwał z nią kontakty.
A.A.: Nie chcę bawić się w psychologa, ale temat wojny odsuwali od siebie. Marysia nie znosiła wspomnień. Ale to, że oboje wyszli z dość skomplikowanych emocjonalnie domów, z zimnymi, wymagającymi matkami, na pewno wpłynęło na to, że „rodziny szukali na zewnątrz”. Dla Wojtka rodziną była np. Piwnica pod Baranami. To o niej mówił bez przerwy, lubił wspominać ludzi, historie, anegdoty. Dla nich nie były ważne więzy krwi, lecz więzy towarzyskie. Dla Marysi najważniejsze były więzi z Jonaszem Koftą, Jackiem Janczarskim, Adamem Kreczmarem, z Jurkiem Dobrowolskim. Dla Wojtka najważniejsi byli Michał Urbaniak, Tomek Szukalski, Zbyszek Namysłowski, Krzysztof Komeda, Ptaszyn, Andrzej Dąbrowski. Oni oboje czuli, że życia trzeba szukać gdzie indziej. Ciekawe, bo i Wojtek, i Marysia mieli lepsze relacje z ojcami. Ale ojcowie byli nieobecni, wiecznie wychodzący z domu.
To było małżeństwo wierne sobie. Wojtek z Marysią byli razem 40 lat. Rzadko w tzw. show-biznesie zdarzają się takie pary.
V.O.: Spędziłam z Wojtkiem wiele tygodni, pisząc książkę o Marysi. Kiedyś zapytałam go, czy na tych statkach jej nie zdradził. Był przecież superprzystojnym, młodym facetem. Patrząc mi w oczy, odpowiedział, że nigdy. Te oczy nie kłamały.
A.A.: Mówił też, że erotyczna strona życia bez uczuciowej, bez miłości w ogóle go nie interesuje.
V.O.: A pamiętasz, że Wojtek dzwonił zawsze i szczebiotał do Marysi te swoje: „cip, cip, cip”?
A.A.: No bo według nich tak się witały zające.
V.O.: Zawsze dzwonił, czy dojechała, czy wszystko dobrze. Otaczał ją nieustanną troską.
A.A.: Jak sobie pomyślę, że jest mnóstwo tzw. normalnych domów, gdzie ludzie siadają do stołu, jedzą mielonego z ziemniakami i marchewką, śpią razem, widzą się w domu regularnie od 17, ale nie ma w tych ludziach za grosz czułości, zaufania, to myślę, że ja bym wolał jeść przypalone parówki przez całe życie, ale żyć z kimś takim jak Marysia i Wojtek.
V.O.: To Wojtek mnie nauczył szacunku do osoby, którą się kocha i żyje obok.
Ale też potrafili się epicko pokłócić.
V.O.: I to jak. Najczęściej o Powstanie Warszawskie, politykę albo poglądy na świat. Kiedyś tak się pokłócili w hotelu, że chciano ich wymeldować. (śmiech) Wojtek mówił, że ktoś, kto byłby świadkiem ich kłótni, natychmiast pomyślałby, że oni się rozwodzą. A oni za chwilę już byli pogodzeni.
A.A.: Wojtek nienawidził rozmów o śmierci, a Marysia uwielbiała rozmawiać o samobójstwie. Lubiła go prowokować. Jej prowokacje nie miały zadawać bólu, raczej miało się coś dziać między nimi. Marysia czasem uwielbiała prowokować, rozkwitała wtedy, cieszyła się, że wrze, że włożyła szpileczkę.
Ojciec Wojtka Karolaka był na tyle postacią ekscentryczną, że kiedyś do Marysi powiedział: „Bardzo żałuję, że Wojtek przestał pić. On powinien dalej pić”. Jak rozumiecie tę przedziwną opinię ojca, który też był alkoholikiem.
A.A.: Ale Wojtek sam też powiedział, że „żałuje, że przestał pić”. W tym sensie, że uważa, że to picie dawało mu jakiś taki rodzaj życia, które mu się najbardziej podobało. On wiedział, że nie może pić, bo to będzie już koniec życia i związku z Marysią. Dlatego przestał. Ale sam też parę razy słyszałem, jak powiedział: „Najlepsze, co mógłbym robić w życiu, to pić”.
Miał świadomość, że Marysia jest chora na anoreksję?
V.O.: Absolutnie miał, bo często do niej mówił: „Wisi na tobie wszystko”. Widział, że nie je nic. Wypalała 30–40 papierosów dziennie, wypijała kawę, 8–10 red bulli, to wszystko. W hotelach nigdy nie schodziła na śniadanie. Ale Marysia nie była osobą, którą można zaciągnąć do lekarza. Oni oboje wyznawali zasadę, że jeśli się kochamy i szanujemy, akceptujemy siebie w stu procentach. Nie majstrujemy przy sobie.
A.A.: Mówiła: „Przed ślubem trzeba mieć oczy szeroko otwarte, a potem trzeba je przymykać”. Ja myślę, że ona już przed ślubem przymykała. (śmiech) Ich początki związku też nie były łatwe. Na pierwszej randce ostro się pokłócili. (śmiech)
Wojtek słynął z elegancji. W szafie wisiało ponoć ponad 80 marynarek.
V.O.: Myślę, że przez to jego wymuskanie wielu uważało, że jest gejem. Na pewno był jednym z najlepiej ubranych jazzmanów.
A.A.: Rzeczywiście uwielbiał marynarki. Zakładał je głównie na scenę. Ale to nie było tak, że kupował najdroższe, śledził trendy. Jak porządkowałem szafę Wojtka, okazało się, że wśród wielu dobrych marynarek wisi taka jedna z metką za 29 zł. Ja bym w tym modelu wyglądał dość cudacznie, on – znakomicie. Ale na co dzień Karolak zakładał T-shirty i dżinsy. I ten obłok perfum, który roztaczał wokół siebie.
Wojtek był wymagający w pracy?
A.A.: Napisałem z Marysią i Wojtkiem dwie książki. Pierwszą „Każdy szczyt ma swój Czubaszek” z Marysią. Chciałem przed wysyłką do druku, by ją przeczytała. Nie chciała. „Przecież nie będę czytała tych głupot, które naopowiadałam”, skwitowała w swoim stylu. W drugiej książce „Boks na ptaku” było dużo więcej o Wojtku. No i się zaczęło. Wojtek każde słówko poprawiał. Wysyłał mi maile, że: „On by to powiedział inaczej”. Jak już wydawca zaczął popędzać, że musimy już oddać, to zaczął rwać włosy z głowy, „że on by tutaj dodał coś, a tam coś…”. Skończyło się awanturą. Marysia wkroczyła do akcji i powiedziała, że ma w końcu przestać poprawiać. Książka ukazała się szczęśliwie na rynku. (śmiech)
Mieli w stosunku do siebie tyle czułości. Bali się, kto odejdzie pierwszy?
V.O.: Myślę, że największą obawą było to, że któreś z nich stanie się ciężarem dla tej drugiej osoby, że jedno z nich zostanie przykute do łóżka i będzie wymagało stałej opieki. Marysia często mówiła: „Jak sobie Wojtek poradzi? Co zrobi, jak ja umrę?”. Potem stwierdzała: „Przecież jakoś sobie radził, zanim mnie poznał, to jakoś to będzie”.
A.A.: Marysia odeszła w momencie, kiedy wiedziała, że Wojtek ma zapewniony byt na jakiś czas. Że nie będzie żadnych problemów z płaceniem za mieszkanie. Bardzo ją to uspokajało.
V.O.: A po śmierci Marysi Karolak właściwie tylko czekał, kiedy do niej dołączy. W mailu do mnie napisał: „Czasami myślę, że to już. Do nikogo nie dzwonię, nie dygam – czekam”.