Robert Janowski to wokalista, kompozytor, poeta, aktor, prezenter telewizyjny, dziennikarz, pisarz i... weterynarz z dyplomem. Nigdy nie bał się zaczynać od nowa. "Bo najważniejsze to wstać rano – wtedy możesz wszystko".
Spis treści
PANI: Wokalista, kompozytor, poeta, aktor, prezenter telewizyjny, dziennikarz radiowy, pisarz, lektor, weterynarz… Dużo tego jak na jednego człowieka! Kiedy dziś rano spojrzał pan do lustra, kogo pan tam zobaczył?
ROBERT JANOWSKI: Kiedy patrzysz swoimi oczami na siebie, nic nie widać. W lustrze jest odwrócony obraz, dlatego patrzę na siebie od środka. Tak naprawdę nie wiem, kogo widzę. To jest oparte bardziej na odczuciach, wrażeniach, intuicji. Na wyobrażeniu samego siebie. Wokalista, kompozytor… To tylko słowa. Wszystkie można zamknąć w jednym - odwaga. Odwaga, żeby nie bać się pokazać, jak myślisz, jaki jesteś. Ale też nie bać się spróbować czegoś nowego, innego. Strach przed nowym nas paraliżuje. Nowe może być gorsze, trudne, ryzykowne. Nie wiadomo, co nas tam czeka. Zamiast igrać z losem, wolimy zostać w miejscu: bezpiecznym, oswojonym. Tu jest moja droga do pracy, mój fotel, stół i pilot do telewizora. Nagle pstryk, mija 30 lat. Przerażenie, że już jest za późno na zmianę.
To zróbmy „pstryk” i wróćmy na chwilę do Sochaczewa. Do tego małego chłopca wychowywanego przez mamę i starszą siostrę w mieszkanku na osiedlu wojskowym.
Nie pamiętam normalnego domu. Chyba nigdy nie zjedliśmy z ojcem obiadu. Nie pamiętam też, żebyśmy zjedli posiłek w trójkę, kiedy odszedł. Z siostrą stołowaliśmy się w kasynie wojskowym, rzadko razem, raczej osobno. Wkładałem jej palec do kompotu, strasznie się wkurzała. Moja matka była non stop w pracy. Obraz mojego dzieciństwa to pobyty u babci, jednej lub drugiej. Jakbym nie miał normalnego domu, gdzie chodzę do szkoły, biegam po podwórku, chociaż pamiętam jedno i drugie. A mimo to czuję, że byłem syneczkiem mamusi.
O…?!
Myślę nawet, że jestem do teraz, jako siwy, dojrzały pan. To miało przełożenie na moje wybory partnerek. Mama albo je akceptowała, albo nie. Próbowała mi podsuwać dziewczyny, które potrafiły zrobić czterodaniowy obiad z niczego, świetnie froterowały podłogę, piekły, prały, jednym słowem dbały o to, żeby jej synek mógł się rozwijać intelektualnie, artystycznie, jakkolwiek by chciał. Marzenie wielu matek z tamtego pokolenia. To się wiąże również z wyborem studiów. Nie ja je wybrałem, tylko mama. Nie byłem w stanie się postawić… Ale „synek mamusi” to nie tylko przywileje. Może przede wszystkim samotność, jeśli nie spełniasz jej oczekiwań.
Celne! Ale skąd mamie przyszła do głowy weterynaria, wiedziała przecież, że ma pan skłonności artystyczne?
No właśnie dlatego! Sama zajmowała się kulturą i całe życie biedowała. Znała konsekwencje. Pytała: „A z czego będziesz żył? Za co kupisz codziennie żółty ser, mleko i bułki? Jak wychowasz dzieci? Bądź odpowiedzialny!”. Chodziło też o spełnienie ambicji rodziców. Miałem być profesorem, najlepiej od razu, bez asystentury i docentury. Z tak wybitnym umysłem po co tracić czas. (śmiech) Ewentualnie inżynierem, oczywiście od razu na świetnej posadzie. Lub uznanym lekarzem. Stereotyp, klasyka tradycji.
No tak… Intrygują mnie te lata, które spędził pan na weterynarii.
To historia na książkę. W skrócie. Na trzecim roku weterynarii poznałem pana, który z jednej strony miał bokobrody, z drugiej nie. Pił koniaczek, czytając „Przegląd Kulturalny”, i nazywał się Jonasz Kofta. Pił ten koniaczek obok miejsca, gdzie miałem próby muzyczne z moim zespołem, który nie mógł nazywać się inaczej niż Sekcja Zwłok. Puenta jest taka, że zrobiliśmy razem rock-musical „Kompot” o narkomanach, gdzie zagrałem główną rolę. To nie był przypadek, że Jonasz Kofta napisał 28 piosenek, dał te teksty młodemu, długowłosemu, zbuntowanemu gościowi i powiedział: „Pisz muzykę”. Zagraliśmy w Fabryce Norblina w Warszawie, ludzie tłumnie kupowali bilety. Moje pierwsze spotkanie ze sztuką. Pamiętam wizytę u Jonasza w domu na Mokotowskiej, żyła jeszcze jego mamusia, robiła nam kanapki, piliśmy wino i rozmawialiśmy o sztuce. Po tym winku zebrałem się na odwagę: „Boże, jakim ty jesteś wybitnym poetą, ja bym nigdy tak nie napisał jak ty, zazdroszczę ci bardzo, ale wiesz... ja też piszę”. Wyciągnąłem swój najlepszy wiersz - przygotowałem się na tę okoliczność - podsunąłem mu ten zmięty karteluszek i Jonasz, po chwili milczenia, tym swoim głębokim głosem mówi: „No, ja też bym nigdy tak nie napisał”. (śmiech) Po takich doświadczeniach nie mogłem studiować weterynarii. Wziąłem dziekankę, zacząłem grać w teatrze, w jakichś zespołach rockowych. Po roku wyrzucili mnie z akademika, nie mogłem liczyć na kolejną dziekankę, więc „rozchorowałem się” na nerki. W sumie studiowałem osiem lat. Egzamin końcowy zdałem za czternastym razem, gdy nie było profesora, tylko jego asystentka: „Panie Robercie, nie sądzę, żeby po tylu dodatkowych terminach jeszcze czegoś pan nie wiedział, proszę dać indeks”.
Ma pan sentyment do tego zawodu?
Ogromny. Muszę przyznać, że zostało mi dużo wiedzy internistycznej, manualnej. Do dziś świetnie robię zastrzyki. W „Metrze” kolegom i koleżankom tancerkom robiłem codziennie zastrzyki z witamin w tyłek, bardzo bolesne. Nie chciały nikogo innego, tylko mnie. Nic ich nie bolało, bo ja umiem. Nauczyłem się na bulterierach. Pamiętam, że odbierałem mnóstwo porodów psów, świnek, krówek, robiłem cesarki, odebrałem dwa ciężkie porody u konia. Traktowałem to jako przygodę. Bezpośredni kontakt z naturą. To było nowe, niesamowite. Szlachetne. Te świnki rodziły się bezbronne, czyste. Brało się wiązkę słomy, przecierało noski całej ósemki i takie różowiutkie leciały do cycka mamy, patrzyłeś na to i płakać ci się chciało, to było takie piękne, atawistyczne.
Przyznam, że aż się wzruszyłam! Pamięta pan ostatni dzień w karierze weterynarza?
Oczywiście. To było tuż po tym, jak z szefem wróciliśmy z interwencji, ponad sto owiec zostało poszarpanych przez stado dzikich psów. Kończyłem pracę, zbliżała się godzina 16, w lecznicy mieliśmy mały, turystyczny telewizorek. Z ekranu przemówił do mnie Janusz Józefowicz, informując, że jutro jest ostatni dzień castingu do „Metra”. Przypadek? Nie sądzę. Telewizor rzadko był włączony. Akurat odwieszałem kitel, kiedy to zobaczyłem. Gdybym zrobił to minutę później, nie miałbym pojęcia, że coś takiego w ogóle się odbyło. Powiedziałem: „Szefie, spróbuję…”. Poszedłem i...…
to był pana ostatni dzień w lecznicy. Znak!
Wierzę w znaki. Przychodzę na casting, śpiewam: „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój” z piosenki „Jest taki samotny dom” Budki Suflera, gram sobie na pianinie, Stokłosa zbliża swoją twarz do mojej, Józefowicz podobnie i mówią: „Świetnie, dziękujemy, super. Prosimy na salę B”. Na sali B czekało… 50 facetów w rajtuzach. Nawet dla mnie był to widok wstrząsający. W spontanicznym zauroczeniu samym sobą wydawało mi się, że jestem trochę Jimem Morrisonem, miałem długie włosy, paliłem extra mocne, mieszkałem na poddaszu, pisałem wiersze, spotykałem się z Jonaszem Koftą... Bohema w chmurach, a tu faceci w rajtkach, którzy robią pas de bourrée. Myślę: „Nie. Wracam do domu. Trudno, nie udało się. Ale przynajmniej spróbowałem, to najważniejsze”. À propos odwagi, o której rozmawiamy. Trzeba próbować, żeby nie żałować. Mieszkałem na 29 metrach kwadratowych na Ursynowie i po kilku dniach – młodym pokoleniom przypominam, że nie było wtedy komórek ani internetu - znalazłem kartkę w drzwiach: „Proszę o spotkanie tu i tu, Janusz Józefowicz”.
Wciąż ma pan tę kartkę na pamiątkę?
Cholera, zgubiłem! I tak to się zaczęło. Z weterynarii zrezygnowałem bez bólu. Zresztą tuż po studiach poszedłem do szkoły aktorskiej, Andrzej Łapicki był wówczas rektorem i błagałem go, żeby pozwolił mi podejść do egzaminów wstępnych. „Chłopie, masz już 26 lat, jesteś poza limitem, nie mogę”. „O Jezu, panie rektorze…” „A co ty skończyłeś?”. „Weterynarię”. „Chłopie, masz wspaniały zawód w rękach! Czy ty wiesz, co cię tutaj czeka?!”. „Wiem, panie rektorze, wiem i bardzo chcę to robić”. Przyjął mnie jako wolnego słuchacza, chodziłem na zajęcia, a egzamin zdałem eksternistycznie lata poźniej.
Siedem lat spędził pan w kultowym „Metrze” – to wyjątkowa przygoda i doświadczenie.
Dwa lata przygotowań do musicalu. Zajęcia od rana do drugiej w nocy. Szkoła życia. Byliśmy amatorami, nie umieliśmy oszukiwać. Nie graliśmy, byliśmy sobą. Długo czułem się tak, jakbym występował w kreskówce Disneya. Nagle otworzyły się jakieś drzwi i ktoś mi powiedział: „Chodź, pokażę ci bajkę”. I ja w tej bajce grałem główną rolę. Tłumy ludzi, szaleństwo, wariactwo, miłosne wyznania na murach, piski, wrzaski, kwiaty, uwielbienie. Na początku Józefowicz powiedział, że zaprasza nas w podróż, ale nie wie, jak ona się skończy. Dokąd dojedziemy… Jestem mu dziś bardzo wdzięczny za tę szkołę życia, ponieważ nauczyłem się szacunku do sceny. Zawsze gram na dwieście procent, bo na sto to za mało. Zawsze mam radość z grania. I zawsze gram tak, jakbym robił to po raz ostatni.
Dla niektórych z pana kolegów i koleżanek „Metro”, a raczej ten emocjonalny rollercoaster, w którym funkcjonowaliście, miał destrukcyjny wpływ na życie osobiste.
Ja się uchroniłem. Kiedy na Broadwayu grasz główną rolę, jesteś superstar. Była nią Kasia Groniec, Edyta Górniak i byłem nią ja. Natychmiast pojawili się odpowiedni ludzie z branży, żeby zaprosić nas do swojej stajni i obiecać sukces na rynku amerykańskim. Od agenta, który reprezentował między innymi Roberta De Niro dostałem propozycję, żeby zostać i zagrać na Broadwayu główną rolę w musicalu „Hair”. Dla kontekstu - mam świra na punkcie „Hair”. Nie tylko tatuaż na przedramieniu, ale też wszystkie płyty ze wszystkich przedstawień w każdym języku. Kocham George’a Bergera, a film Miloša Formana znam na pamięć. Więc pada propozycja, a ja mówię: „Nie. Dziękuję”. Konsternacja. „Chyba się przesłyszałem”, mówi agent. „Przepraszam, dlaczego?! To główna rola w »Hair« na Broadwayu!”. „Wracam do Polski, syn mi się urodził, proszę pana”. Może i to była taka polska husaria, skrzydła na plecach i huzia! Ale niczego nie żałuję. Tak miało być. Nawet kiedy dostaję w dupę i jest mi przykro, to raczej myślę: czego ma mnie to nauczyć? Jaki wniosek z tego wyciągnąć? Szukam światła. Wtedy robiłem to intuicyjnie, dziś świadomie.
Program „Jaka to melodia” współtworzył pan przez 20 lat. Dla kilku milionów Polaków ten program i Robert Janowski to jeden organizm.
Przyznam, że na początku, 26 lat temu, traktowałem to niepoważnie. Tu „Jim Morrison”, który gra trasy koncertowe z Oddziałem Zamkniętym, a tu quiz telewizyjny. Najpierw było: „No, nieee!” A potem pomyślałem: „Ale ja nie muszę robić tego źle”. Cokolwiek robię na scenie, występując przed drugim człowiekiem, to bardziej jestem nim niż sobą. Patrzę na siebie z metapozycji, wiem, co jest żenujące, nieprawdziwe. Bo sam widzę w sobie te ułomności. Program był naturalny, przez 20 lat nikt nie napisał mi tekstu, nie było prompterów, przemówień ze scenariusza. Wszystko szło z głowy, z serca. Nigdy nie oszukiwałem, popełniałem błędy, przejęzyczałem się, to było ludzkie. Nikogo nie udawałem. Kamera włączona, są ludzie, jedziemy. Jestem dobrym słuchaczem, empatycznym z natury. Lubię gadać z ludźmi, ciekawią mnie ich historie, cele, pasje, szanuję ich i im kibicuję. Te cechy bardzo mi się przydają w budowaniu relacji. Ludzie czasami przyjeżdżali do programu tylko po to, żebyśmy się poznali, pogadali, uścisnęli rękę. Panie – w wieku od 20 do 60 lat - przywoziły mi barszczyk, pomidorową, grzybki w occie. (śmiech) Pamiętam dziewczynę ze wsi, która pożyczyła pieniądze, żeby przyjechać do programu. Nie udało się, zawzięła się, po pół roku znowu przyjechała. Była kilka razy, aż wygrała finał. Pieniądze zainwestowała w studia, napisała książkę, została wójtem wsi. Przyjechała szara myszka bez wiedzy o własnych możliwościach i na naszych oczach rozkwitła. Nie ona jedna. To było fantastyczne. Prawda życia jest mięsem każdego programu.
Prawda. 30 lat temu w utworze „W nas i wokół nas” śpiewał pan: „Cała rzecz w tym, żeby żyć. W tym cała rzecz”. Pan żyje pełną parą.
Miałem kilkanaście lat, jeździłem do babci na wieś. Z połową wsi byłem spokrewniony. Pamiętam, jak zazdrościłem tym wszystkim wiejskim chłopakom, że oni potrafią jeździć na traktorze. Wuj to wyczuł, widział, jak tęsknym wzrokiem patrzę, gdy Józio czy Staszek, młodsi ode mnie, wchodzą na traktor, odpalają, fa, fa, dum, dum i jadą. Ciągną różne urządzenia: brony, pługi, sadzarki. Pewnego dnia wuj mnie zawołał: „Chodź”. Podeszliśmy do traktora, a on mówi: „Wsiadaj i jedź”. Chciałem, ale… ogarnął mnie strach. Bałem się, że sobie nie poradzę. Wsiądę, nie uruchomię, ruszę, ale stanę, zepsuję, chłopaki będą się śmiać, że jestem nieudacznikiem. Miałem niską samoocenę. Byłem chłopakiem bez ojca, nie wiem nawet, co to znaczy mieć ojca… (milczenie) Ale nic, w końcu wsiadłem i ruszyłem. Wołam: „Gdzie mam jechać?”. A wuj na to: „Widzisz tam tę brzózkę?”. Widzę. „To jedź na brzózkę”. Pojechałem. To było pierwsze i chyba największe zwycięstwo mojego życia. Wuj nie wiedział, że mi otworzył świat. Sam wtedy tego jeszcze nie rozumiałem. Czułem, że musi być w tym coś więcej. W życiu musi być coś więcej niż zwykłe chodzenie do pracy, do sklepu i kupowanie żółtego sera na kanapki. „Brzózka” jest miejscem, do którego dążę. Nigdy nie dojdę. Ale kompletnie nie o to chodzi. Znam kierunek. Całe życie „idę na brzózkę”.
Piękne. Często się mówi, że za mężczyzną, który odniósł sukces, stoi wyjątkowa kobieta. Długo szukał pan tej kobiety...
Gdybyśmy rozmawiali 20 lat temu, nie powiedziałbym połowy z tego, o czym rozmawialiśmy. Byłem niedojrzały, nieświadomy. Wielu rzeczy nie wiedziałem. Popełniałem proste błędy. Miałem wysoko rozwinięte ego, które często władało moim życiem. Nie dziwię się, że moje pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Drugie również. Była to też moja wina, bo nie potrafiłem się w nich umiejscowić. Myślę, że to były modele, w których szukałem partnerki na podobieństwo matki. Z jednej strony silna osobowość, a z drugiej nieznosząca sprzeciwu, dumna, skupiona na sobie. Może podświadomie chciałem, żeby siła osobowości moich żon mnie zmiażdżyła. I dokładnie tak było. Dziś uważam, że był kawałek drogi, który musiałem przejść, żeby coś zrozumieć. Inaczej nigdy nie odnalazłbym siebie.
Ani miłości. W jednej z książek przeczytałam niedawno: „Zawsze wszystko można zacząć od nowa. Jutro jest wolne od błędów”.
Genialne! Wstajesz rano i możesz wszystko. Jest w tym moc, sprawczość. Uderzenie z wczoraj było po to, żeby cię czegoś nauczyć, żebyś wyciągnął wnioski. Nigdy nie bałem się zaczynać od nowa. Trzecia przystań, z Moniką, okazała się ostateczna. Każda komórka mojego ciała wyciąga kolorową flagę i woła: „Tak, tak, tak! To jest to!”. (śmiech) A mogło być inaczej… Monika mnie odnalazła w nie najlepszej formie psychofizycznej. Nie musiała sklejać tego potłuczonego dzbanuszka. Mogła pomyśleć: „W telewizji fajnie wygląda, ale w realu, panie, to bieda. Uciekam! Po co mi to?!”. Będę szczery. Gdybym wtedy był po drugiej stronie, nie zrobiłbym czegoś takiego. Pomyślałbym: „Babka po rozwodzie, z trójką dzieci, pokiereszowana psychicznie?! No, nie! Nie mam czasu, nie mam siły, nie poświęcę życia, kariery”.
A Monika została.
To nie było powierzchowne uczucie, tylko prawdziwe, głębokie. Druga osoba to natychmiast czuje i aż się do tego uczucia wyrywa, bo nagle zdaje sobie sprawę, że jest ktoś obok, jesteśmy razem. Cokolwiek się zdarzy, damy radę, nic nas nie złamie. Będziemy mogli budować swoją rzeczywistość, swoje szczęście, swoje poczucie bezpieczeństwa. Dlatego kiedy myślę o Moni, czuję szacunek, podziw, wdzięczność. Oddać całą swoją przyszłość komuś takiemu jak ja wtedy – to wymaga odwagi. Odwagi, która ciągle powraca w tej rozmowie. Monika nie wiedziała, jaki będzie efekt, mogliśmy się rozstać po dwóch latach, a jednak wszystko, co mogła poświęcić dla siebie, zainwestowała we mnie i w moje córki. Zaczęliśmy rozmowę od rodzinnych obiadów. Świadomość tego, czym jest rodzina, czym jest miłość i jak powinna wyglądać, mam od 50. roku życia. Dzięki Moni. Zasypiając, zawsze dziękuję swoim aniołom, że są, że się opiekują, że szepczą mi do ucha różne rozwiązania, strzegą przed niebezpieczeństwem. Kiedy kończę z nimi gadać, uśmiecham się do jednego aniołka, który jest podobny do mojej żony, i mówię: „A ciebie kocham najbardziej”.