Janusz Kondratiuk mówił barwnym, dosadnym językiem i tak samo żył. Reżyser kultowych "Dziewczyn do wzięcia" w autoironicznej konwencji czuł się najlepiej. Co starał się ukryć za żartem i anegdotą? Przeczytajcie ostatnią niepublikowaną rozmowę Moniki Stukonis z reżyserem.
Spis treści
Lipiec 2018 roku. Jadę na wywiad z reżyserem Januszem Kondratiukiem do jego domu pod Piasecznem. Jestem świeżo po pokazie prasowym jego ostatniego filmu „Jak pies z kotem”. Mocne, emocjonalne kino, w którym Kondratiuk podsumowuje swoje życie i trudne relacje z bratem Andrzejem. Słodko-gorzki. Zaskakująco szczery. Postać Janusza grana przez Roberta Więckiewicza dość przeraża. Szorstki, nieprzebierający w słowach reżyser budzi we mnie lekki niepokój. Czy dam radę zrobić wywiad? W Łosiu, gdzie mieszka, wita mnie z żoną Beatą i sforą psów. Po kilku minutach rozmowy czuję, że prywatnie Janusz odbiega od filmowego bohatera. Tak, na początku wydaje się nieco szorstki i opryskliwy, sadza mnie na tarasie, przygląda się bacznie zza okularów, skąpany w papierosowym dymie. Nie sposób zliczyć, ile wypala ich podczas naszej rozmowy – 20, 40, 60? Po krótkiej wymianie grzeczności mówi, że schudł 25 kilogramów, przeszedł dwie sepsy, ma podejrzenie raka trzustki. Po kilkunastu minutach rozmowa się rozkręca. Sarkazm miesza się z melancholią. W piątej godzinie rozmowy łapię się za głowę, że już 19, że muszę wracać. Janusz patrzy na mnie zza okularów. Pyta: „Musi już pani iść? (jesteśmy wtedy nadal na pan, pani) Nie mamy jeszcze puenty”. Wywiad ukazuje się w październikowym wydaniu PANI, a film „Jak pies z kotem” zgarnia dwie nagrody za drugoplanowe role dla Aleksandry Koniecznej (wciela się w postać Igi Cembrzyńskiej) i Olgierda Łukaszewicza (Andrzej Kondratiuk). Wracam do Łosia jeszcze kilka razy. W grudniu 2018 podejmujemy z Januszem decyzję, że zaczynamy pisać książkę. On czuje się coraz gorzej. Zaczyna brać chemioterapię. Moje wątpliwości, czy damy radę, czy pisanie książki nie będzie dla niego zbyt męczące, kwituje: „Nie pierd**, robimy to. Najwyżej ostatniego rozdziału nie będzie”. Pracujemy kilka miesięcy. Mamy przerwę. Janusz podróżuje. Jedzie do Moskwy, na festiwal Pol’and’Rock Jurka Owsiaka, gdzie ma wykład o filmie. Zostaje świetnie przyjęty, długo oklaskiwany. Czuje się źle, ale nic nie zapowiada najgorszego. Janusz Kondratiuk umiera w październiku 2019 roku. Jestem mu winna to wspomnienie. Tak, Janusz, ostatniego rozdziału nie będzie.
PANI: Pamiętasz Łódź swojego dzieciństwa, lata 40. i 50.?
JANUSZ KONDRATIUK: Z fotograficzną precyzją. Całym moim światem był ogródek w domu ciotki. Mnóstwo drzew: wiśnia szklanka, orzech laskowy, krzaki porzeczek, rabarbar. Ogródek nie był duży, może wielkości czterech pokoi, ale dla mnie był wielką przestrzenią. Całymi dniami siedzieliśmy na tych drzewach. W tym ogródku przeżywałem pierwsze radości i pierwsze poważne dramaty. To w tym sadzie lepiłem z gliny pierwsze swoje budowle. A potem całe miasta. Z gliny, patyczków, szkiełek. Czułem się szczęśliwy. Doglądały mnie ciotki. W ogródku stały ławki i stół, gdzie zbierali się dorośli. U ciotki stołował się niejaki pan Niemirski, malarz. Opowiadał mi o wielkich malarzach, o historii Rzymu, starożytnej Grecji. Mój pierwszy mentor. Wiesz, to były czasy bez radia i telewizji. Życie toczyło się między ludźmi. Znało się sąsiadów, ich wojenne i powojenne historie. To był ludzki teatr. Każdy odgrywał jakąś rolę. Był „Literat”, bo nosił okulary, choć nie napisał w życiu ani linijki, „Dziki” – jakiś młody chłopak z dzikim wyrazem twarzy, „Klaun”, który rozśmieszał wszystkich, „Tapicer”, który niekoniecznie musiał być tapicerem. Wszystkich się znało, każdy funkcjonował z jakąś ksywką. Ludzie zapraszali się do domów, dużo rozmawiali. Albo stali na ulicach i rozmawiali. Atmosfera jak z filmów włoskiego neorealizmu. Jak z Felliniego.
Wspomniałeś o panu Niemirskim, który ci opowiadał o sztuce. Czułeś, że to jest coś, czym chcesz się zająć? Że te rzeźby z gliny czy rysunki ci wychodzą, że masz talent?
Nie wiedziałem, że mam talent. Nikt mi tego nie mówił. Nad dzieciakami się nie rozpływało jak dzisiaj, nie chwaliło. Ludzie po wojnie zajmowali się odbudowaniem samych siebie, prostym życiem. Żeby mieć pracę, zdobyć mieszkanie, meble, porcelanę. Dzieci gdzieś się plątały pod nogami.
Pierwszy alkohol też wypiłeś w domu na Julianowie?
Oczywiście. Z Jasiem Probstem, synem ginekologa, naszego sąsiada. Mieliśmy cztery albo pięć lat. Znaleźliśmy w piwnicy spirytus do dezynfekcji, wzięliśmy ćwiartkę, zmieszaliśmy go z sokiem malinowym i wypiliśmy do dna. Kiedy mieliśmy wysączyć ostatni łyk, do piwnicy wpadł starszy brat Jasia, Staś. Wyrwał nam butelkę, spróbował i wykrzywiając usta, rzucił: „Ale siekiera!”. Nieprzytomny doszedłem do domu. Rodzice położyli mnie do łóżka, nie wiedząc, co jest przyczyną niedyspozycji. Jasiek nie miał tyle szczęścia, bo zaczął wymiotować i dostał od dziadka lanie.
Twoich rodziców wojna zastała na Polesiu. Już na początku wojny wraz z całą rodziną i kilkuletnim Andrzejem zostali wywiezieni na Syberię. W ekstremalnych warunkach pracowali fizycznie przy wycince tajgi. Przywieźli do Polski poharatane dusze, małego Januszka i psa.
Tumbry, ogromny owczarek niemiecki, który ratował ludzi w tajdze, był niesamowicie oddany i rodzice nie chcieli go tam zostawić. Pies był ostry, potrafił kotka, który zakradł się do jego miski, rozszarpać jednym kłapnięciem pyska. Do dziś mam ślad po wspólnej zabawie w chowanego. Któregoś dnia chwycił go na naszej ulicy hycel. Złapał na pętlę i wpychał do samochodu. Mężczyźni z naszej rodziny akurat stali na ulicy, paląc papierosy i tylko patrzyli w milczeniu. Ja stałem na balkonie, rzucałem w niego doniczkami, wrzeszczałem. Nikt nie reagował. Pozwolili zabrać psa, bo hycel to był państwowy funkcjonariusz i należało się go słuchać. Tu muszę zrobić dygresję, bo ta scena pokazuje też, jak ludzie w latach 40. i 50. się bali. Mieli w sobie wewnętrzny lęk, że w tej sytuacji trzeba się tak zachować. Strach podszyty słabością. Bo mężczyźni po wojnie byli słabi, jakby uszło z nich życie i chęć do walki. Po latach spuściliśmy z kolegą temu hyclowi niezłe manto. Ale teraz wkraczamy w okres nastoletniej bandyterki. Pamiętaj, ja byłem chłopakiem z Bałut. „Bałuciarz” się mówiło. Naprawdę mogłem się wykoleić.
Z niewinnych dzieciaków wyrastali młodzi bandyci.
Tak, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Na Bałutach nie można było być frajerem. Trzeba było umieć się bić. Bitwy uliczne między „gangami” z różnych ulic odbywały się nieomal codziennie. Potem bitwy między dzielnicami. Chojny na przykład występowały przeciw Bałutom. Pamiętam bitwę na lodzie w parku Julianowskim zimą, gdzie wszyscy się bili i kopali tymi łyżwami do krwi. Brałem w tym udział.
Dobrze się uczyłeś?
Średnio. W podstawówce do V klasy miałem świetne oceny, potem leciałem na samym ściąganiu. Matematyka doszła, fizyka mi nie szła. Byłem debilem ze ścisłych. Ale robiłem też straszne błędy ortograficzne. Dziś się na to mówi elegancko „dysleksja”, ja uchodziłem za głąba.
Dzieciństwo miałeś barwne, a sama Łódź jaki miała kolor?
Szarobrudny. O każdej porze roku. Lepka, zapyziała, śmierdząca rynsztokami. Ale ja tego wtedy tak nie odbierałem. Świat nie dzielił się na piękny i brzydki, tylko na frajerski i nie.
To kim był frajer?
Słabym człowiekiem. I fizycznie, i psychicznie. Gnój taki, lizus, miał cechy, których rycerz spod kiosku – tam najchętniej spędzaliśmy czas z kolegami – nie powinien mieć.
Rodzice zdawali sobie sprawę, że należysz do takich młodych zbirów, że się nie uczysz?
Skąd! Wszystko ukrywałem. Mama, wykształcona, postawiła sobie za cel odbudowanie w Łodzi Muzeum Włókiennictwa. Zakasała rękawy i pracowała od świtu do nocy. Na nic się nie skarżyła, nigdy nie było jej ciężko. Tata, inżynier leśnik, pracował w jakimś urzędzie. Byłem więc z inteligenckiego domu, z ciągotami do złego towarzystwa.
Po podstawówce decydujesz się na liceum plastyczne.
Tak, na ulicy Próchnika. Podła szkoła, którą zarządzała komunistka, pani Machejkowa. Z jednej strony dryl wojskowy, sprawdzała nawet, czy chodzimy w kapciach. Czepiała się wszystkiego. Z drugiej – rysunek, grafika, malarstwo, rysowanie kobiecych aktów. Do naszego domu na Julianowie wpadali koledzy Andrzeja z filmówki: Polański, Komeda, Cybulski. Weseli, głośni, taka banda kolorowych ptaków. Zapatrzeni w siebie egotycy, zarozumiali, niebywale cyniczni. Ciągnęło mnie do tego świata. Z Andrzejem miałem marne relacje. Kompletnie mnie ignorował, ale czułem, że kręci się w niebywale fajnym środowisku. A wokół nich kręciły się piękne kobiety. A tym byłem szalenie zainteresowany.
Nie chciałeś się z tej Łodzi wyrwać?
Cały czas, dusiłem się w tym mieście.
Mało masz wspomnień z rodzicami – wspólnych zabaw, wyjazdów. Chcesz powiedzieć, że wychowała cię ulica?
Zdecydowanie. Ojciec mi dużo opowiadał o wojnie ’20 roku, namówił mnie na przeczytanie całego Sienkiewicza. Mama była przepracowana, zaganiana, szalenie oddana pracy. Była ciepła, wesoła, lecz zajęta swoimi sprawami. I zakochana w Andrzeju. Ja zdecydowanie byłem bliżej ojca. Rodzice bardzo się kochali, byli świetnym małżeństwem, ale były też między nimi napięcia. Nigdy się na przykład przy nas nie całowali. Wiem, że ojciec z Syberii wrócił złamany. Andrzej to widział, nie szanował go za to. Dla mnie ojciec był przyjacielem. Nie widziałem jego słabości, tylko same dobre rzeczy. Andrzej miał z ojcem problem, dlatego być może mama obdarzyła go tak wielką miłością, by coś mu zrekompensować. Andrzej podpuszczał mnie, wyśmiewał, matka dawała się w to wciągać i stawała zawsze po stronie Andrzeja. On mnie lał, bo był starszy, silniejszy. Nasze relacje do końca życia były „trudne”.
Z jednej strony bijatyki pod kioskami, z drugiej strony Sienkiewicz i patriotyczny dom. Prowadziłeś „podwójne życie”?
Czytałem i ukrywałem to przed kolegami, bo muzea i książki były „frajerskie”. W środowisku bałuckim chwaliliśmy się nie tym, czy ktoś coś przeczytał, tylko kto komu spuścił wpier***. Ja w wieku kilkunastu lat w czasie rozmowy nie patrzyłem nikomu w oczy. To zostaje z walk bokserskich. Nie możesz patrzeć tam, gdzie zadasz cios, więc spuszczasz wzrok. Kiedy dostałem się do filmówki, okazało się, że mój język, którym posługuję się na co dzień, to są steki przekleństw wyniesione z Bałut. Na egzaminie do filmówki profesor Bossak o coś mnie zapytał. Ja mu coś pokracznie odpowiadam, rżnę „yntelygenta”, jednocześnie myślę: „Taki mądry jesteś, ale bym cię pierd***, tobyś poleciał”. I nagle dotarło do mnie, że trzeba sobie z tym dać spokój, że muszę kompletnie coś w sobie zmienić. Odciąć się od kolegów z Bałut. Musiałem popracować nad językiem, to prawda, ale za to świetnie rysowałem, malowałem, robiłem bardzo dobre zdjęcia i znałem historię sztuki.
To twoje atuty. A słabości?
Bezczelna pewność siebie. Durnia, cymbała, ignoranta, który… myśli, że wie wszystko, choć wie bardzo mało.
Łódzka filmówka to dla wielu był czas imprez, zaliczania kobiet. Ty miałeś duże powodzenie.
Z tej filmówki niewiele pamiętam. Oglądanie filmów na materacach, intensywne życie seksualne. Reszta mnie ekstremalnie nudziła. Z Markiem Piwowskim, Edwardem Żebrowskim, Wojtkiem Frykowskim byliśmy zajęci szukaniem chaty, żeby zorganizować balangę. I uwieść dziewczyny. Mnóstwo czasu spędzało się w łódzkim SPATiF-ie czy kawiarni Honoratce. Albo w knajpie Casanova. Akurat ten bar czynny był 24 godziny na dobę i tam przechodziło się wszystkie kręgi piekieł Dantego. (śmiech) Nad ranem ściągała do baru największa łódzka hołota. Lubiłem tych ludzi podsłuchiwać, zapamiętywać frazy, gesty. Z jednej strony wspominam ten czas z sentymentem, z drugiej – mam do siebie pretensje, że tyle czasu zmarnowałem. Nie chodziłem właściwie na żadne zajęcia. Ale Kieślowski też nie chodził i zostawił parę wybitnych rzeczy.
Zrobiłeś dyplom?
Tak. Nawet napisałem pracę teoretyczną „Dlaczego Jack Nicholson nie powinien grać z Leszkiem Herdegenem w pokera”. I chodziło o pokazanie różnic w prowadzeniu aktora: że Nicholson gra bardzo dużo, a Herdegen właściwie milczy, ma kamienną twarz i dystansuje się do wszystkiego. Niedawno przeczytałem tę pracę. Straszne gówno. Nie dałbym sobie zaliczenia.
A film dyplomowy?
„Dziewczyny do wzięcia”.
Kultowy. Moi znajomi do dziś posługują się cytatami z tego filmu; „Ja bym chciała zapoznać doktora. Albo kogoś… w podobie”. Albo o męskiej urodzie: „Ale cudny. Powabny. Ale powabny”. Twój film jest do dziś cytowany jak komedie Barei.
A wiesz, że ja Barei długo nie znosiłem? Kiedyś wydawał mi się małym realistą, natomiast w tej chwili bardzo lubię i dostrzegam, jak piekielnie ostra krytyka systemu to była, nieprawdopodobnie inteligentna.
„Dziewczyny do wzięcia” to historia o ludzkich marzeniach. Trzy prowincjuszki przyjeżdżają do wielkiego miasta, bo chcą się zakochać i wyjść za mąż. W głównych rolach obsadzasz swoją ówczesną żonę Ewę Szykulską i dwie amatorki: Reginę Regulską i Ewę Pielach. Skąd je wytrzasnąłeś?
Pielach wyhaczyłem w Warszawie na ulicy. Myślała, że to podryw. Ale dała się namówić i przyszła na zdjęcia próbne. Jeździłem po całej Polsce z małą kamerką, szukałem dziewczyn do tego filmu. To nie było takie łatwe. Bo są miasta, w których są ludzie, którzy mają ciekawe twarze, kamera ich lubi i można ich zaangażować, mogą nawet okazać się bardzo utalentowani. A są miasta, gdzie ni cholery. Na przykład Warszawa. Tu nie znajdziesz ciekawego człowieka. Wszyscy mają podobny wyraz twarzy. Blinowaty jakiś. Szukałem po małych miasteczkach i po wsiach. I Regulską znalazłem w Piasecznie, gdzie chciała się załapać do amatorskiego teatru. Teatr jak teatr, amatorzy jak amatorzy. Zero talentu. A ona siedziała przy kiblu, przy spodeczku. Nie wiem, czy przypadkiem, czy robiła za babcię klozetową, zaprosiłem ją na próbne zdjęcia, bo jakoś śmiesznie chichotała. Okazało się, że ma taki cudowny prowincjonalny chichot do posikania się w majtki. O to chodziło. Pielach zagadała wszystkie. Pyskata. Szalenie zdolna. Chwila, a już znała dialog na pamięć. To niesamowite, ale miałem łatwość znajdywania takich „prawdziwków”, wariatów, którzy genialnie wypadali przed kamerą.
Wspomniałeś, że miałeś powodzenie u kobiet. Na koncie masz cztery małżeństwa. Niezły wynik. Szybko się zakochujesz, proponujesz ślub?
Ależ skąd, to kobiety mnie wybierały. I zostawiały. Średnio co siedem lat. Ponoć to pierwszy kryzys w związku. Ja co prawda nigdy nie byłem zbyt wierny, ale decyzja o zakończeniu małżeństwa pochodziła zawsze od moich żon.
Pierwszą była Ewa Szykulska.
Tak. Piękna, zjawiskowa kobieta. Ewkę zaangażowałem do filmu „Jak zdobyć kobietę, pieniądze i sławę”. Jasność od niej jakaś biła. Wysoka, nogi do szyi, wyższa ode mnie. Morskozielonkawe oczy, oliwkowa karnacja. W trakcie kręcenia filmu postanowiłem zaprosić ją na kolację. To miały być raki. Podjeżdżam pod jej dom, za furtką czai się jakiś aktualny narzeczony. Piskliwym głosem krzyczy za nią: „Ewa, Ewa”. Mówię: „Wsiadaj”, szybko zamknąłem drzwi, odjechałem z piskiem opon. Parę miesięcy później byliśmy małżeństwem. Jaka była? Świetna gospodyni. Jak szła na grzyby, to zbierała je jak maszyna. Potem robiła z nich weki, suszyła. Gotowała coś, piekła. Mieszkaliśmy w ciasnej kawalerce na Żoliborzu. Bardzo mało kręciłem, biedny byłem jak mysz kościelna, z trudem kupiliśmy małego fiata. Po siedmiu latach zostawiła mnie dla dyrektora salonu samochodowego. Chciała mieć pieniądze, futra, samochody…
Druga to Małgosia Szurmiej.
Tak, poznałem ją w SPATiF-ie. Znasz taką książkę „Demon ruchu” Grabińskiego? Wskoczyć do pociągu i jechać przed siebie, gdziekolwiek, byle dalej. Taka była Małgosia, w nieustannej ucieczce przed samą sobą. Interesowały ją zdarzenia towarzyskie, ploteczki, kto z kim, po co, dlaczego. Dom? Jaki dom? To nie miało znaczenia. Była inspicjentką w Teatrze Żydowskim, córką Szymona Szurmieja z pierwszego małżeństwa. Też mnie zostawiła. Miała obsesję, że ciągle ją zdradzam. To prawda, specjalnie wierny nie byłem, ale bez przesady. (śmiech) Przyjaciółka Małgosi, Zuza Łapicka, w swojej książce opisała zdarzenie, że jej przyjaciółka wraca do domu i po powrocie w zlewie znajduje dwa widelce. Docieka, kto był w domu. Mąż zapewnia, że jadł rybę… To ja byłem tym mężem. Powiem ci szczerze, to naprawdę była ryba. (śmiech)
A mamę swoich dzieci gdzie poznałeś?
W Berlinie, podczas wykładów. Niemka, hipiska, z bardzo bogatej rodziny, mocno zbuntowana przeciwko mieszczańskim konwenansom. Kiedy dostałem propozycję stworzenia wydziału audiowizualnego na Akademii Sztuk Pięknych w Linzu, pojechała ze mną. Wcześniej w Berlinie urodziła nam się córka Vera, w Austrii, sześć lat później, syn Aram. Też odeszła ode mnie po siedmiu latach. Nauczyłem Sabinę montażu od podstaw, prowadziliśmy razem firmę, zbudowaliśmy własne studio montażowe. Siedziała w domu, wychowywała dzieci. Słabo znałem niemiecki, więc wszystkie przedszkola, szkoły były na jej głowie. Wkurzyła się, zabrała dzieci, studio montażowe i powiedziała mi, że chce się rozwijać, chce być niezależna. Że ją ograniczam. Wróciła do Berlina. Cierpiałem, traciłem dzieci, ale wiedziałem, że jej nie zatrzymam, bo nie chciałem, by była nieszczęśliwa przeze mnie. Była u mnie kilka dni temu. Jestem z nią w dobrych relacjach, z Małgosią też byłem zaprzyjaźniony aż do jej śmierci. Kiedyś myślałem, żeby o moich eks zrobić serial. A jak jesteśmy przy kobietach, to coś ci opowiem. Kiedyś w SPATiF-ie poznałem przedwojennego aktora Jerzego Duszyńskiego. Długo rozmawialiśmy o życiu, gdy nagle ściszonym głosem powiedział: „Proszę pana, miałem w życiu ponad trzy tysiące kobiet, a tak naprawdę pamiętam dwie”. Powiem ci szczerze, że największą miłość przeżyłem przed żonami. W filmówce. Potem już nigdy nie miałem tak zamglonych oczu. To była Amerykanka polskiego pochodzenia. Poznałem ją w Szwajcarii, gdzie odbierałem nagrodę za jakąś pierwszą szkolną etiudę. Miała polskie korzenie, męża, dwoje dzieci. Była ode mnie starsza, o 7–8 lat chyba. Uwiodła mnie. Przylatywała do mnie do Łodzi, spotykaliśmy się w Londynie, Paryżu, Bremie, gdzie odbierałem nagrodę za kolejną etiudę „Gwiazdy w oczach”. Nauczyła mnie życia, rozpoznawania gatunków sera, win. Była światowa, superatrakcyjna pod każdym względem. Romans trwał dwa lata, potem mąż się wkur***, wcale się mu nie dziwię. Miała na imię Irena. „Isia”. Byłem gnojkiem, dla niej pewnie zabawką. Wyrzucałem sobie potem, że zrobiłem jej krzywdę, że rozbudziłem tę miłość, a tak naprawdę to ona mnie krzywdziła, swoich bliskich. Balansowała na granicy szaleństwa. Imponowała mi. Kiedyś na zajęcia wojskowe w filmówce przyjechała po mnie fordem mustangiem wersja kabriolet w kolorze zgniłej zieleni. Mam do dziś jej zdjęcia. Chcesz zobaczyć? Starsza była ode mnie, około trzydziestki. Długo za nią tęskniłem, ale wystygło.
Z Beatą, ostatnią żoną, jesteś już 8 lat. Jej postać pokazałeś w filmie „Jak pies z kotem”. Kilkakrotnie powiedziałam ci już, że to kobieta anioł. Opiekuńcza, ogromnie ci oddana. Jak ją poznałeś?
W Portofino. Pod Łodzią, w takiej restauracji. (uśmiech) Byłem wtedy sam. Wróciłem do Polski po 20-letniej emigracji. W restauracji siedzi ładna kobieta, ciekawie się rozmawia. Absolwentka Państwowej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi. Mija trzecia, czwarta godzina rozmowy. Mówi do mnie: „Mąż mi umarł, szukam drugiej połówki”. „Nie pier***, już znalazłaś”, odpowiedziałem i tak jesteśmy. Gdyby nie Beata, nie byłoby filmu „Jak pies z kotem”. Zgodziła się, byśmy wzięli do siebie Andrzeja, opiekuje się Igą do dzisiaj. Jak pisałem scenariusz do filmu, miała dużo celnych spostrzeżeń. Ma dobre serce i jest niezwykle empatyczna.
W latach 70. i 80. twoim drugim domem był klub aktora, SPATiF.
To za dużo powiedziane, ale rzeczywiście w SPATiF-ie wypadało być codziennie. Lub prawie codziennie. Wracało się polewaczkami, karetą, radiolami milicyjnymi za pieniądze. Tam się ucztowało, nawet umierało. Jonasz Kofta umarł w SPATiF-ie, umówił się z dziennikarką na wywiad. W czasie rozmowy zamówił golonkę. Była lekko spalona, utkwiła mu w przełyku i się nią zadusił. SPATiF dzielił się na stoliki. Tu Holoubek, Konwicki, tu pisarz, poeta Janusz Minkiewicz, tam stolik, gdzie urzędowała ubecja i narzekała na ustrój. Przychodziło się do tego SPATiF-u zapić szarość tego socjalizmu. Po elementy baśniowe, jak mawiał Himilsbach, po kobiety. Chodziło się też, by złapać tzw. zwischenrufy, riposty rzucane od stolika, te fantastyczne powiedzonka, dopowiedzenia z sali. Na przykład do stolika Minkiewicza nie wolno się było dosiadać. Nie tolerował chamstwa. Siedział najczęściej z działaczem komunistycznym, niejakim Prutkowskim. Działacz ów zasłynął tym, że jak kiedyś w czasie 1-majowego marszu ktoś krzyknął: „Niech żyje Armia Czerwona”, on zawtórował: „I Biała Podlaska”. (śmiech) I za każdym razem, gdy chciał wychodzić, krzyczał: „RACHUNKUUUU”. Fajna, zabawna postać. Pamiętam, że kiedyś w SPATiF-ie podszedł do Minkiewicza ktoś i ściszonym głosem powiedział mu, że jest na sali jakiś Amerykanin ze świata filmu i chciałby się dosiąść, przedstawić, porozmawiać. W PRL-u człowiek z Zachodu to była figura. Ktoś pożądany, natychmiast hołubiony. A Minkiewicz spojrzał stalowym wzrokiem i powiedział: „Jakby tu przyszli w 1945, toby się mógł przysiąść, a teraz wypier***”. No i oczywiście stolik Maklaka. To był mistrz, po prostu mistrz! Przez niego zacząłem wódkę pić.
Jaki był Maklakiewicz?
Świetny. Uczył mnie masy rzeczy.
Odgrywał przy stolikach scenki, wymyślał scenariusze?
I Zdzisiek, i Janek cały czas coś wymyślali. Himilsbach np. mówi do mnie: „Patrz, kur***, Czechow, mistrz, a kretyn”. „Dlaczego?”, pytam. „Napisał, że jak strzelba wisi w pierwszym akcie, to w trzecim musi wystrzelić”, burzył się Janek. „No tak napisał”, potwierdzam. „A teraz patrz”, mówi do mnie Janek. Rzuca mi się do gardła, dusi mnie i mówi: „Ty kur***! Uduszę cię, zamorduję!”. Po czym spogląda na zegarek. „Och, stary, cześć, muszę lecieć”. Wcale nie musi nic wystrzelić.
Jak wyjechałeś do Berlina, potem do Austrii, tęskniłeś za tamtą atmosferą?
Wtedy to już byłem na innym etapie życia. Ale pamiętam, że kiedyś przyjechałem do Warszawy, wpadłem do SPATiF-u. Przy stoliku siedział samotny Janek, w ręku miał laskę. Jak mnie zobaczył, mówi: „Januszek, dobrze, że jesteś. Chodź, pomóż mi, bo muszę do sracza iść” – a tam po schodkach się schodziło. Więc wziąłem go pod rękę, schodzimy. Tam była babcia klozetowa, taka sławna – pani Kicia. No i on wszedł tam do części, gdzie były pisuary, a ja odruchowo wyciągnąłem drobne, by jej zapłacić, bo Janek wiecznie był bez grosza. I ona mówi: „Dziękuję. Ale ten pan już zapłacił”. A ja tego nie zauważyłem. Janek sika, głowę wystawia i mówi: „Babciu, nie gardź pieniędzmi”. Na co pani Kicia odpowiada: „Panie Janku, całe życie byłam, jestem i pozostanę uczciwą osobą”. A Janek ripostuje: „I dlatego całe życie siedzisz w sraczu”. (śmiech)
W jakiej formie dzisiaj jesteś?
Dosyć podłej. Źle znoszę chemię, ale nie będziemy chyba gadać o chorobach? (skrzywienie ust) To upokarzające. Źle śpię, ale to niezwiązane z chorobą. Od zawsze prowadzę nocny tryb życia, do czwartej, piątej rano. Długo śpię, rozkręcam się około 13. Opowiem ci, co mi się ostatnio przyśniło. Śniła ci się kiedyś śmierć?
Własna? Nigdy.
Mnie się śniła już dwa razy. Za pierwszym razem śmierć przychodzi do mnie jako bardzo ładna dziewczyna o semickich rysach, ciemno ubrana, śliczna. I mówi: „Pójdziesz ze mną?”, a ja jej odpowiadam: „Z tobą? Ma się rozumieć”. I ona mnie obejmuje – i to jest takie piękne i proste.
Skąd wiesz, że to jest śmierć?
Po prostu wiem. Za drugim razem śmierć była dziwna. Znajdowałem się na zapleczu jakiejś kuchni w hotelu. Trwał remont, w pomieszczeniu wisiała taka duża płachta folii. W bocznym pokoju stali moi znajomi i rozmawiali. I nagle jakiś podmuch uniósł tę folię i pchnął ją na mnie. Próbuję zlikwidować źródło tego wiatru, wpadam do pokoju, gdzie są moi znajomi. Mówię do nich, ale oni mnie nie słyszą. Nikt mnie nie widzi i nikt mi nie odpowiada. Zmieniłem się w taką fruwającą bańkę, którą kolejny podmuch wyniósł w kosmos. Zobaczyłem, że w górze fruwa dużo takich banieczek, ale ja nie mogę mówić, nie mogę się ruszać. Ostatnią wiadomością, którą odbieram, jest informacja, że może kiedyś gdzieś wyląduję. To chyba jest za smutne zakończenie dzisiejszej rozmowy. Wracasz już? To widzimy się za tydzień?