Zuzannę Łapicką kochali wszyscy: aktorzy, reżyserzy, artyści, muzycy. Była ich muzą, powierniczką, najlepszą przyjaciółką. Ona wolała pozostawać w cieniu. Jaki sekret sama skrywała? Zuzannę Łapicką wspominają: Krystyna Morgenstern, Krystyna Janda, Artur Burchacki.
Spis treści
Trudno wyjaśnić fenomen Zuzanny Łapickiej i powiedzieć, kim tak naprawdę była. Szarą eminencją show-biznesu? A może mistrzynią drugiego planu i reżyserką życia towarzyskiego wyższych sfer artystycznych? Widzowie uwielbiali jej ojca Andrzeja Łapickiego oraz byłego męża Daniela Olbrychskiego, dwóch wielkich amantów polskiego kina, ale to ją podziwiało całe środowisko artystyczne. O tym, jak barwne wiodła życie, mogliśmy się przekonać, kiedy kilka miesięcy przed śmiercią, w 2018 roku, wydała książkę „Dodaj do znajomych”: zbiór anegdot o cenionych i intrygujących osobach. Bo Zuzanna Łapicka znała wszystkich: Kalina Jędrusik piła szampana za jej zdrowie na plaży w Chałupach, Krzysztof Kieślowski fragmenty jej biografii „pożyczał” swoim bohaterkom, a Jerzy Skolimowski był w niej szaleńczo zakochany.
Kontakty Zuzanny sięgały dużo dalej – Robert De Niro na kilka godzin został jej prywatnym terapeutą, z Juliette Binoche kupowała kilimy w cepelii, w kuchni paryskiego mieszkania Artura i Neli Rubinsteinów poznała księżną Monako – Grace Kelly, a od Jacka Nicholsona dostała zdjęcie z planu „Lotu nad kukułczym gniazdem” z dedykacją: „Dla Zuzi, z nadzieją, że któregoś dnia my, wariaci, znajdziemy się na tej samej łodzi”. Zuzanna Łapicka zmarła rok temu, tuż przed świętami, 21 grudnia. Opowiada nam o niej troje przyjaciół.
Krystyna Morgenstern - (artystka plastyk, absolwentka ASP, wdowa po reżyserze Januszu Morgensternie) Spotykamy się w jej domu, o którym Zuzanna Łapicka pisała w książce: „Co roku w czerwcu w najpiękniejszym ogrodzie na Żoliborzu Krystyna i Janusz Morgensternowie urządzali przyjęcie. Zaproszenie na ten bankiet, czy raczej jego brak, wywoływało wielkie emocje w środowisku. Krysia, żeby nikogo nie urazić, tworzyła »listę z kropką«, na której umieszczała osoby, do których planowała zadzwonić, jakby nie padało. Bo gdy lało, ich salon z kominkiem nie mógłby wszystkich pomieścić. Znam śmiertelnie obrażone aż do dziś osoby z »listy z kropką«, które – nie wiadomo skąd – natychmiast dowiadywały się o swoim upokorzeniu”.
PANI: Zuzanna Łapicka zawsze była na liście gości?
KRYSTYNA MORGENSTERN: Zawsze. Zuzia była młodszą przyjaciółką, z którą nie czułyśmy różnicy wieku. Dzwoniłyśmy do siebie codziennie. W przyjaźni była dla mnie numerem jeden, chociaż ja dla niej nie mogłam być na pierwszym miejscu – ono było już zajęte ex aequo przez Magdę Umer i Krysię Jandę. A wracając do czerwcowych przyjęć, zanim pojawiła się na nich Zuzia, stałym gościem był jej ojciec, Andrzej Łapicki. Miał nawet swój specjalny stolik, przy którym siedział z Andrzejem Wajdą, Tadeuszem Konwickim i Gustawem Holoubkiem. W tym samym składzie siadywali też w Związku Literatów Polskich, SPATiF-ie oraz u Bliklego. Kiedy Zuzia przychodziła na nasze bankiety, omijała ten patriarchalny stolik i krążyła po całym ogrodzie, bo każdy chciał chociaż chwilę z nią porozmawiać.
Bywała pani w domu państwa Łapickich?
Rzadko urządzali przyjęcia, bo mieli niewielkie mieszkanie i każda liczba gości to było za dużo. Potem, kiedy Zosia była coraz słabsza, spotkania u nich skończyły się definitywnie. Z kolei Zuzia zawsze lubiła skupiać ludzi wokół siebie, więc gdy kupili z Danielem (Olbrychskim, jej mężem w latach 1978–1988 – red.) piękny dom w Kazimierzu Dolnym, to zapraszała wszystkich na święta. Na kolacji wigilijnej zjawiały się całe tłumy! To były wspaniałe czasy, szkoda, że tak nagle się urwały… W swoim warszawskim mieszkaniu Zuzia już nie organizowała przyjęć, wolała zapraszać przyjaciół do restauracji. To się nasiliło pod koniec jej życia, kiedy była chora. Może w ten sposób się z nami żegnała?
Najpierw przyjaźniła się pani z jej mamą, a potem z nią?
Mama Zuzi, Zosia, była bardzo serdeczną osobą. Wspaniałą żoną. Taką łagodną, patrzącą na Andrzeja jak na bóstwo. To dzięki niej słyszała, co mówią inni. A ludzie chcieli, żeby Andrzej Łapicki pozostał bóstwem, nieskalaną figurą.
Mama Zuzanny była bardzo tolerancyjna i na zdrady męża patrzyła przez palce. Zuzia też przyznała: „Zawsze myślałam, że jestem po mamie taką idealną żoną, podporządkowaną wybitnemu mężczyźnie”.
Zosia zrobiła mi kiedyś wykład, że żona musi być łagodna i pozwalać mężczyźnie na wszystko, ustępować na każdym kroku. Ja miałam wtedy 20 lat i pytałam: „A niby czemu?”. Buntowałam się przeciwko takiej postawie. Zuzia też się w końcu zbuntowała, ale długo miała w sobie tę samą tolerancję co mama. Bo była z jednej strony silna, a z drugiej niesamowicie delikatna. Nie potrafiła uderzyć pięścią w stół i powiedzieć, że na coś się nie zgadza lub czegoś żąda. Nie miała szczęścia do udanych związków.
Czemu wyszła za mąż za mężczyznę, który tak jak jej ojciec był bożyszczem kobiet? Przecież wiedziała, z czym to się wiąże.
Widocznie wszystkie cechy takiego mężczyzny, zarówno te pozytywne, jak i negatywne, ją fascynowały. Ciągnęło ją do trudnych mężczyzn. A trudnych mężczyzn ciągnęło do niej.
Podczas stanu wojennego Zuzanna wyjechała razem z mężem do Paryża. W książce w anegdotyczny sposób opisuje życie na emigracji, wydaje się barwne i ciekawe. Ale w jednym z wywiadów stwierdziła: „Gdy przyjechałam po kilku miesiącach do Francji z córką, Daniel był już królem Paryża. Byłam bez rodziców, bez przyjaciół, zdana na niego”. To już nie brzmi tak kolorowo.
Ona przez całe życie miała trudno i zawsze potrafiła dać sobie radę. W Paryżu zorganizowała dom, który stał się przystanią dla wszystkich przyjezdnych z Polski – to właśnie tam kotłowało się całe życie emigracyjno-kulturalne. Na kuchni zawsze stał wielki gar zupy dla gości, ludzie czuli się tam tak, jakby byli w Kazimierzu. Daniel najczęściej był na planie, więc to Zuzia była panią domu. Ja też przyjeżdżałam, kiedy mój mąż był zajęty i kręcił film. Ale kiedy tylko nadarzyła się taka okazja, Zuzia postanowiła wracać do kraju, bo to tutaj były jej korzenie. I całe życie towarzyskie Warszawy znów zaczęło kręcić się wokół Zuzi. Ona lubiła ludzi, więc i ludzie ją lubili. Była dla nich alfą i omegą, wszyscy ze swoimi problemami przychodzili do niej i prosili o poradę.
Po powrocie do Polski Zuzanna została dyrektorem artystycznym Teatru Rampa, bo – jak przyznała – chciała być niezależna od męża. A potem kierowała w telewizji redakcją rozrywki.
Kiedy Zuzia zrozumiała, że może zawodowo coś sama zdziałać, coś znaczyć, zyskała pewność siebie. A to sprawiło, że postanowiła zmierzyć się również z problemami w życiu osobistym. Skoro nie dało się ich rozwiązać, mogła tylko wycofać się i odejść. Myślę, że ci silni mężczyźni, z którymi się wiązała, nie przypuszczali, że to do Zuzi będzie należało ostatnie słowo.
„Odżyłam jako singielka z odzysku, która dobrze się czuje, gdy kieruje własnym życiem” – to słowa Zuzanny.
Stała się bardzo wybredna. Tak bardzo, że w końcu nikogo nie znalazła. Ale ona nie chciała już się wiązać z kolejnym władczym mężczyzną, który pragnąłby kierować jej życiem. Wolała być silną, samodzielną kobietą. Pamiętam, jak kiedyś odwiedziłam ją w telewizji, szłyśmy razem korytarzem, a jej wszyscy kłaniali się w pas. Zaimponowało mi, że ta Zuzia, którą znam od dziecka, jest teraz taką ważną osobą, którą szanują wszyscy.
Telewizja to była jej zawodowa miłość?
Pamiętam, jak dostała propozycję objęcia stanowiska dyrektora do spraw rozrywki i przyszła do mojego męża, żeby się poradzić. „Słuchaj, czy ja powinnam to brać?” – zapytała go. „Nigdy w życiu nie bądź dyrektorem, tylko zastępcą dyrektora. Dyrektor może się łatwo wszystkim narazić i straci stołek, a zastępca zostanie” – powiedział Kuba. I Zuzia przez całe lata była mu za to wdzięczna. Bo rzeczywiście kolejni dyrektorzy zmieniali się jak w kalejdoskopie, a ona trwała na swoim stanowisku. I na dodatek wszyscy ją lubili. Ale to nie była łatwa praca, bo znajomi ciągle prosili Zuzię o przysługę, chcieli występować w telewizji. A ona nie dawała rady, żeby każdemu to załatwić, więc musiała ciągle kogoś przepraszać.
Inna miłość, ta największa, to córka Weronika?
Zdecydowanie. Tylko Weronika była daleko, tuż po maturze wyjechała do Stanów Zjednoczonych i często była dla niej nieosiągalna. Zuzia ciągle zabiegała o jej uwagę i była w nią wpatrzona.
„Całe życie grałam rolę silniejszej, niż jestem, znoszącej więcej, niż mogę znieść, i zawsze uśmiechniętej. Nawet w tej chorobie jestem uśmiechnięta”. To słowa Zuzanny.
Być może przed obcymi podczas choroby odgrywała wesołość, ale mnie mówiła prawdę. Jednak zawsze uważała, że będzie dobrze, że wyrwie się nowotworowi. Dlatego nikt się nie spodziewał, że Zuzia umrze. Tuż przed Bożym Narodzeniem miałyśmy się spotkać na otwarciu wystawy w Szwajcarii, Zuzia jeszcze ze szpitala dzwoniła do mnie i mówiła, że właśnie kupuje bilet. Wracać do Polski miałyśmy razem… Ale kiedy zadzwoniłam następnego dnia, ona nie odebrała, kolejnego też nie. Nie wiedziałam, że została wprowadzona w śpiączkę. Zuzia już się nie obudziła, trzeciego dnia umarła. I chociaż fizycznie jej tu nie ma, wciąż czuję, że jest przy mnie. Tylko czasem się wściekam, że nie mogę wziąć telefonu i wykręcić jej numeru.
KRYSTYNA JANDA (aktorka, reżyserka, felietonistka, kieruje Teatrem Polonia i Och-Teatrem)
W garderobie Och-Teatru wisi na ścianie czarno-białe zdjęcie. Na nim Krystyna Janda, Magda Umer i w środku Zuzanna Łapicka. Trzy kobiety, których przyjaźń stała się legendarna. Kilka lat temu Zuzanna Łapicka opowiadała mi o tym, jak pięknie się różnią, przytaczając pewną anegdotę: „Jechałyśmy właśnie na lotnisko, kiedy na autostradzie zatrzymał nas pewien wyjątkowo piękny Włoch, dyrygujący ruchem robotnik drogowy. Przyjęłyśmy tę przerwę w podróży ze stoickim spokojem, ale gdy mijały kolejne minuty, a on nie zwracał na nas uwagi, ten spokój przerodził się we wściekłość. Kiedy w końcu piękny Włoch spojrzał na nas i zobaczył nasze miny, wykonał gest ręką, jakby chciał poderżnąć sobie gardło. Każda z nas zareagowała inaczej. Ja zaczęłam szukać w torebce tabletek przeciwbólowych, bo byłam przekonana, że na pewno to gardło go boli. Magda orzekła: »On ma depresję i pokazuje, że chce się zabić«. A Krysia obwieściła: »Obie zwariowałyście. Pokazuje, że jak nas za chwilę nie przepuści, to my go zabijemy«. Oczywiście to ona miała rację”.
PANI: Kilka miesięcy przed śmiercią Zuzanny Łapickiej w PANI ukazał się tekst o niej zatytułowany „Genialna przyjaciółka”. Bo Zuzię wszyscy uwielbiali.
KRYSTYNA JANDA: Była zaprogramowana na mówienie ludziom miłych rzeczy. Nienawidziła konfliktów, więc starała się nikogo nie denerwować, nie kłopotać. Dla mnie nieprawdopodobne było, że ona w każdej sytuacji, nawet najgorszej, jest w stanie dostrzec dobre strony. Inni latami chodzą do psychoterapeuty, żeby przestawić swoje myślenie na takie tory, a Zuzia miała tę cechę wrodzoną. Uwielbiałam, kiedy po premierze przychodziła do garderoby i rozmawiała z aktorami. Potrafiła każdemu z nich powiedzieć coś takiego, że uznawał zagrane właśnie przedstawienie za najlepsze na świecie. I – co najważniejsze – ona nie kłamała! Po prostu zawsze wyłapywała coś, co dawało nadzieję.
Pani też nie usłyszała od niej niczego nieprzyjemnego lub choćby krytycznego?
Nigdy w życiu. Zuzia zawsze mówiła to, co chciałam usłyszeć. A że była przenikliwie inteligentna, to potrafiła wczuć się w sytuację drugiej osoby i doskonale wiedziała, co zrobić, żeby ta osoba poczuła się lepiej. Zaskarbiała sobie naszą wdzięczność, tylko czy to jest cecha dobrej przyjaciółki? Nie wiem. Ale było nam wszystkim z nią dobrze. Kochaliśmy ją.
„Pierwszy raz usłyszałam o Krysi od Ojca. W liście do Mamy, do Chałup, z czerwca 1971 roku pisał: »Byłem dzisiaj na egzaminach, dziewczyny lepsze od chłopców. Jedna fenomenalna. Chuda, o wielkiej sile dramatycznej i wzruszeniowej. Temperament, długie nogi, no i blondynka! Tylko ma dziwne nazwisko: Janda«” – tak wspominała Zuzanna w swojej książce.
Najpierw poznałam Magdę Umer, która przyjaźniła się z Zuzią „od zawsze”, a dopiero potem Zuzię. Oczywiście, wiedziałam o jej istnieniu wcześniej, ale ona należała do tzw. księstwa warszawskiego, crème de la crème Warszawy, której ja nigdy nie byłam częścią. Magda stała się pomostem pomiędzy wielkim światem, w którym obracała się Zuzia, a mną. Każda z nas była inna, ale uzupełniałyśmy się nawzajem i tworzyłyśmy komplementarny związek. Wcześniej były z nami jeszcze Agnieszka Osiecka i Magda Czapińska (poetka, autorka piosenek i scenarzystka – red.), ale Agnieszka umarła, a Magda zajęła się swoimi obowiązkami i życiem rodzinnym. Jeździłyśmy więc na wakacje już tylko we trzy i w pewnym momencie osobne wyjazdy nie wchodziły więcej w rachubę. To był czas upojny!
„Włochy, ale trochę jak w Polsce: szeroka plaża, las. Mieszkamy tam skromnie, w starym domu, bo luksus all inclusive na Dominikanie to nie dla nas. W czasie tych wypadów nie siedzimy sobie na głowie, każda ma swój świat. Ale wieczorem siadamy razem w kawiarni i przyglądamy się ludziom” – tak opowiadała mi Zuzanna Łapicka.
W naszych wyjazdach nie było żadnego planu ani wyższej myśli, po prostu w pewnym momencie zostałyśmy same. A kobiety, kiedy czują się samotne, łączą się w grupy. Przy nas nie było mężczyzn – nasi mężowie woleli inaczej spędzać czas lub umarli albo odeszli – więc zaczęłyśmy wyjeżdżać razem. Uznałyśmy, że skoro się nie kłócimy, nasza wiedza jest na podobnym poziomie i mamy dużo wspólnych wspomnień, to będzie nam razem miło. A z Zuzią przede wszystkim wesoło. Poza tymi wakacjami każda z nas była bardzo zajęta, to nie była przyjaźń codzienna. Zuzia najbliżej przyjaźniła się ze swoją mamą.
A jaką relację miała z Andrzejem Łapickim? W książce słowo „ojciec” zawsze pisze wielką literą.
Stała w pierwszym rzędzie kobiet, które się w nim kochały. Był dla niej ideałem mężczyzny, ideałem wszystkiego. Myśmy znały tę słabość Zuzi, nigdy nie wychylałyśmy się z inną opcją.
Bycie córką ekranowego amanta bywało obciążające?
Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Mogę jedynie powiedzieć, że Zuzia zawsze miała problem z tym, że nie dorasta urodą do oczekiwań ojca, do jego ideałów kobiecego piękna. To był jej kompleks.
Fot. Zuzanna Łapicka z ojcem Andrzejem Łapickim, Agencja AKPA
Andrzej Łapicki lubił chude, długonogie blondynki, a Zuzanna była brunetką przy kości…
Zuzia zawsze ustawiała się w cieniu innych. W cieniu ojca, matki, znajomych, męża. Marzenie mężczyzn. Kiedy miałyśmy po 30 lat, nie znałam takiego, który nie mówiłby – pół żartem, pół serio – że Zuzia jest ideałem na żonę. Żonę dla artysty. Bo urządzi mu życie: zrozumie scenariusz i wytłumaczy, co ma zagrać, przeanalizuje umowę i przypilnuje jej podpisania, a potem wybierze odpowiednie ubranie, przygotuje kanapki i wyśle na plan. Na dodatek to kobieta, która mówi w siedmiu językach, sztukę konwersacji posiadła na najwyższym poziomie oraz zna w Polsce dosłownie wszystkich. Te umiejętności Zuzi przydały się Andrzejowi Strzeleckiemu, kiedy robił Teatr Rampa. Została tam dyrektorem literackim oraz osobą, która wszystko organizowała. Potem z jej zalet i znajomości korzystano garściami w telewizji. Dopiero w pracy Zuzia mogła w pełni korzystać ze swoich talentów, w końcu wyszła z cienia.
Skąd czerpała te umiejętności?
Była bardzo wykształcona, dużo wyniosła też z domu. Chociażby dobry gust literacki, bo jej ojciec otaczał się elitą wśród pisarzy. Z kolei mama Zuzi, która pochodziła z ziemiańskiego domu i doskonale znała wszystkie zasady savoir-vivre’u oraz żyła na wysokim poziomie intelektualnym, przekazała to córce. Zuzia miała ogładę i wiedzę, której nikt z nas nie miał. Potrafiła dyskutować z panią z pralni oraz z angielską królową. Była osobą, która mogła wejść wszędzie i zrobić wszystko: bo zawsze wiedziała, jak się zachować i co powiedzieć. Kiedy nagle znalazła się we Francji, to szła do Maisons-Laffitte i bez kompleksów rozmawiała z panem Jerzym Giedroyciem oraz innymi twórcami „Kultury”, bo znała twórczość ich wszystkich oraz łączące ich koneksje. A jak nie znała, to szybko zapoznawała. Zuzia „kolekcjonowała” wielkich ludzi.
Była szarą eminencją polskiej kultury?
Można tak powiedzieć. Wie pani, na czym polegał fenomen Zuzi? Zdarzają się osoby, które teoretycznie są nieznane i nie mają wpływu na sprawy. Nie zajmują ważnego stanowiska, nie stworzyły nic wielkiego: nie napisały książki, nie wyreżyserowały filmu. Zuzia co prawda napisała książkę, którą zachwycili się wszyscy, ale dopiero pod koniec życia. A myśmy od początku z Magdą wiedziały, że ona jest kimś absolutnie wyjątkowym. Była spiritus movens talentów, instytucji, ważnych wydarzeń. Ale nikt nie wiedział, że to właśnie ona stała za tym wszystkim. Tak jak nikt nie wiedział, że była doradczynią choćby Krzysztofa Kieślowskiego i kilku innych reżyserów, scenarzystów, aktorów, dyrektorów teatrów. Miała wielki dar obserwacji, umiejętność zobaczenia spraw w sposób oryginalny, niekonwencjonalny. Poza tym Zuzia wiedziała wszystko o wszystkich. Nie wiem skąd, ale wiedziała.
Część tej wiedzy przekazała w fenomenalnej książce „Dodaj do znajomych”. Ponoć to Janusz Głowacki namówił ją, żeby spisała wspomnienia.
Zuzia usprawiedliwiała się w ten sposób przed światem, że w ogóle napisała książkę. Jednak równie dobrze mogła powiedzieć, że przekonywał ją do tego Woody Allen, bo jego przecież też znała. W jej przypadku nic nie byłoby dziwne.
Zrobiła to już w okresie, kiedy miała zdiagnozowany nowotwór. W tym czasie wydała dzienniki swojego ojca. To sporo.
Robiła to wszystko, wiedząc, że umiera. Myślę, że chciała coś po sobie zostawić.
O swojej chorobie zawsze mówiła półżartem, z uśmiechem.
Dla nas to było zadziwiające. Wielokrotnie rozmawiałyśmy z Magdą o tym, że Zuzia, która wydawała się z nas najbardziej delikatna, najmniej odporna na stres, ostatecznie okazała się najsilniejsza. Najgorsze jest to, że ona była w tej chorobie sama. Córka, jej największa miłość i wieczna tęsknota, wieczny ból i problem, była od dawna w Ameryce. Kiedy Zuzia zmagała się z bólem, mdlała w nocy, nie miał kto pomóc jej się podnieść… Ale nie chciała nikogo przy sobie, w tym nie chciała pomocy. Nawet na chemię na Śląsk jeździła sama i sama stamtąd wracała. Czasem odwieźli ją Robert Kozyra lub Magda, czasem ja pomogłam, ale to było z doskoku. Bo my, jej przyjaciółki, byłyśmy ciągle zajęte. W ostatnich miesiącach, w tych najgorszych momentach, najwięcej pomagali Artur i Wojtek, oddani przyjaciele. Dla mnie to było wstrząsające, że Zuzia do samego końca nigdy się nie skarżyła i była uśmiechnięta. A ludzie nadal dzwonili do niej po radę, pomoc, pocieszenie…
ARTUR BURCHACKI - (dziennikarz i reżyser telewizyjny)
W książce Zuzanny Łapickiej o Arturze Burchackim nie pada ani jedno słowo. Jest za to zdjęcie ze wspólnych wakacji z Toskanii, podpisane „Mężczyzna z marmuru”. I to właśnie jemu zadedykowane jest „Dodaj do znajomych”. Bo choć Burchacki nie należał do sławnych znajomych Zuzi, to właśnie on był jej najbliższy.
PANI: To panu Zuzanna Łapicka zadedykowała swoją książkę „Dodaj do znajomych”. Długo się znaliście?
ARTUR BURCHACKI: Mnie i mojemu przyjacielowi, ale nie o nas ma być ta rozmowa. Spotkaliśmy się w połowie lat 90., kiedy oboje pracowaliśmy w telewizji publicznej. Zwróciliśmy na siebie uwagę na jednym z kolegiów redakcyjnych – tłum ludzi, ale między nami zaiskrzyło. Potem ja odszedłem, wróciłem, znowu odszedłem. Nasza znajomość przeniosła się z pracy na życie. Zuzanna była osobą, która tolerowała i akceptowała wszystko i wszystkich, więc jej się te różne zmiany w telewizji nie imały. Ona nawet w największym idiocie potrafiła odnaleźć ludzkie cechy i to była jej siła, jak nikt inny umiała dostrzec wielkość i śmieszność ludzką. Nigdy nikogo nie wartościowała, nie oceniała. Co nie znaczy, że była bezkrytyczna. Wręcz przeciwnie, była bardzo krytyczna, ale na początku zawsze dawała ogromny kredyt zaufania.
Wiele osób chwali się tym, że przyjaźniło się z Zuzanną Łapicką. Blisko dopuszczała do siebie ludzi?
Miała w sobie ogromną otwartość na drugiego człowieka, jednak wyraźnie rozgraniczała ludzi na znajomych i przyjaciół. Apetyt Zuzanny na życie i jej miłość do świata sprawiały, że wszyscy myśleli, że otacza ją dziki tłum przyjaciół, ale kto nim był naprawdę? To raczej pytanie do niej, nie do mnie.
Była muzą wielu artystów. Za co ją podziwiali?
Zawsze powtarzała, że artyści są do kochania. I miała tę niezwykłą umiejętność, że potrafiła nawiązać z nimi bliski kontakt. Ona zadawała pytania, których nikt inny nie miał odwagi zadać, bo wydawały się bardzo osobiste. Jednak dla Zuzanny nie było pytań zbyt intymnych, zbyt trudnych. Patrzyła na swojego rozmówcę i dociekała: „Dlaczego jesteś dziś smutny?”, „Co poszło nie tak?”. Normalnie takie pytania można by uznać za niedyskretne, ale w wykonaniu Zuzi to nie było krępujące. W rozmowie z nią ludzie się otwierali i mówili rzeczy, do których nie przyznawali się nawet przyjaciołom.
W jaki sposób skracała dystans?
Miała absolutnie wybitne poczucie humoru. Wszystko, co działo się w jej życiu lub w życiu kogoś ze znajomych, potrafiła przekuć w anegdotę, w której zawierała się trafna definicja tej osoby. Wielokrotnie byłem świadkiem, jak Zuzanna za pomocą anegdoty potrafiła powiedzieć najgorszą prawdę o drugim człowieku, a adresat pokładał się ze śmiechu. Bo ona robiła to z totalnym wdziękiem i była w tym mistrzynią świata. Zuzanna była niczym psychoterapeutka, do której szło się, żeby „przepracować” swoje życie, ale na wesoło. Chociaż czasem był to śmiech przez łzy.
Tę miłość do artystów Zuzanna Łapicka wyniosła z domu?
Oczywiście. Zuzanna ani tego nie kryła, ani nie robiła z tego wielkiej sprawy. Kiedy dorastała, jej ojciec był u szczytu sławy – tzw. polski Marcello Mastroianni. Był przez ludzi uwielbiany. Ten powszechny bezkrytycyzm w ocenie Andrzeja Łapickiego nie pozostał bez wpływu na Zuzannę. Wiedziała, że jeśli on w dniu premiery, po trzech miesiącach prób, przychodzi do domu wykończony, to nie można powiedzieć, że spektakl wypadł fatalnie, bo on strzeli sobie w głowę albo wyskoczy przez okno. W takich wypadkach trzeba powtarzać: „Byłeś genialny, najlepszy”. Zuzia umiała podtrzymywać w artystach przekonanie o ich własnej wyjątkowości. Ale robiła to nie z podziwu dla ich gwiazdorskiego statusu, tylko z miłości do ich wielkiej wrażliwości.
Różni reżyserzy wielokrotnie proponowali Zuzannie role w swoich filmach, ale ona odmawiała. Wolała pozostać na drugim planie?
Wszyscy ją cenili i mogła zrobić z tego użytek, ale nie chciała. Pierwszy plan oznacza ciągłe bycie pod lupą, ciągłe poddawanie się ocenie, a Zuzanna nie miała zamiaru zabiegać o powszechną sympatię. Tutaj zgadzała się z Krysią Jandą, która powtarza: „Nie jestem zupą pomidorową, żeby wszyscy mnie lubili”. Poza tym nie chciała sprzedawać swojej prywatności. Wolała tajemnicę. Przez lata nosiła dwa nazwiska: Łapicka-Olbrychska, i one były jak świecący, wręcz oślepiający neon. Najpiękniejsze jest to, że udało jej się przez ten neon przebić, zbudować swoją własną przestrzeń, w której ojciec i mąż byli dla niej tylko tłem.
Przyjaciele Zuzanny podkreślają jej pogodę ducha, nawet podczas choroby. Przy panu mogła pozwolić sobie na smutek?
Kiedy Zuzanna zachorowała, dzwoniła do mnie i mówiła: „Nie mogę przez cały dzień pocieszać wszystkich, którzy martwią się tym, że jestem chora”. W tym zdaniu jest cała prawda o niej i o sytuacji, w której się znalazła. Choroba, zwłaszcza nowotwór, to nie jest temat do żartów, jednak Zuzanna starała się funkcjonować tak jak dawniej i nie dać się stłamsić. Żyła z wyrokiem. Dwa lata. Długo? Krótko? Nie wiem… Ludzie, którzy mają raka, potrafią żyć dłużej.
Krócej również.
Jej odejście było dla nas wszystkich szokiem, bo nastąpiło tak nagle. Z Zuzanną planowaliśmy życie, nie śmierć. Tyle spraw chcieliśmy jeszcze załatwić, tyle rzeczy zrobić… Jednak dziś myślę, że taka nagła śmierć to najlepsze, co się mogło Zuzi przytrafić. Odeszła w biegu, tak jak żyła.
Krystyna Janda mówi, że Zuzanna była w tej chorobie samotna…
A kto w obliczu ciężkiej choroby nie jest? Oczywiście Zuzanna miała grupę wsparcia, osoby, które potrafiły rzucić wszystko, żeby z nią być, ale potem wracała do pustego mieszkania i zostawała z chorobą sam na sam. Co straciłem? Opowiem anegdotę, tak jak Zuzanna lubiła. Zadzwoniła do niej kiedyś Krysia Janda, że do Warszawy przyjeżdża szaman z Bali, który ma uzdrowicielskie zdolności. Poszliśmy do niego. W mieszkaniu siwy dym papierosowy, nic nie widać. Zuzanna idzie do szamana pierwsza, ja obserwuję ich z daleka – on do niej przemawia, nie wyjmując papierosa z ust, a potem Zuzia przechodzi do innego pokoju i ja zostaję wezwany. Siadam naprzeciwko szamana, on ma zamknięte oczy, kreśli w jakiejś wielkiej księdze koła długopisem. Po czym otwiera oczy i mówi do mnie: „Masz pozamykane wszystkie czakramy, ja ci nie pomogę. Ty energię czerpiesz od niej – powiedział, wskazując na Zuzannę – więc idź do niej”. I tak zacząłem wierzyć szamanom. Miał rację. To z Zuzi czerpałem swoją energię. Mam nadzieję, że również i ja oddawałem jej jakąś część siebie.