Magda Umer mówi o sobie: smutno-wesoła. Pesymistka, chociaż z uśmiechem na twarzy. Piosenkarka, wykonawczyni poezji śpiewanej szczerze mówi o depresji. "Wiem, kiedy nie powinnam spotykać się z ludźmi, a kiedy mogę się na to odważyć. Z wiekiem nauczyłam się instrukcji samoobsługi."
Spis treści
Jest rok 2016, "Kalinowe Serce", niewielka knajpka w samym środku Starego Żoliborza poświęcona Kalinie Jędrusik, wypełnione jest po brzegi. Bilety na recital wyprzedane są już od kilku tygodni. Lista rezerwowa: ponad sześćdziesiąt osób. Magda Umer miała tu zaśpiewać tylko raz, w październiku zeszłego roku, ale chętnych było tak wielu, że trzeba było zorganizować dodatkowy koncert w listopadzie. A potem jeszcze w grudniu, styczniu, lutym, marcu i kwietniu. Gdy wchodzi na scenę, gaśnie światło. Jest tylko jej głos i pianino. Zaczyna występ od ostatniego utworu, który publicznie zaśpiewała Jędrusik: „La valse du mal”. W przerwie między piosenkami opowiada o przyjęciach imieninowych, które przez lata aktorka organizowała specjalnie dla niej. Dla Małgorzaty, bo tak naprawdę nazywa się Umer.
Kalina była jej przyjaciółką i… matką chrzestną. Wychowana w niewierzącej rodzinie Umer przyjęła chrzest dopiero jako 28-latka razem ze swoim pierworodnym synem. Była wtedy w trudnym momencie życia, na zakręcie, i o wsparcie duchowe poprosiła starszą o dziewiętnaście lat Kalinę. Po latach pisała:
Mateusz mógł przystąpić do chrztu w każdej chwili – był malutki i niewinny, czysta, niezapisana karta, ale ja, jawnogrzesznica, kobieta po studiach polonistycznych i po przejściach? To właśnie Kalina mówiła mi, że wszystko będzie dobrze, bo najważniejszą rzeczą jest bycie porządnym człowiekiem.
– Nie lubię wychodzić na scenę. Zawsze zadaję sobie wtedy pytanie, po co ja to robię. Ale gdy mam wykonać ostatnią piosenkę, to myślę: może to i straszne, że wyszłam, że jestem stara, siwa i nie najszczuplejsza, ale to, co się zadziało przez tę godzinę z widownią, a dzięki temu również ze mną, było warte tych nerwów i wątpliwości – wyznaje Umer.
– Ona jest antygwiazdą. Zachowuje się jak najskromniejsza, najbardziej szara osoba – stwierdza Krystyna Janda, jej przyjaciółka. A Wojciech Borkowski, który koncertuje z artystką od ponad trzydziestu lat, zauważa: – Był taki czas, kiedy Magda jechała na koncerty, cierpiąc i narzekając. Miała niesłuszne przekonanie, że nikt jej nie potrzebuje. Teraz już jest inaczej. Wierzy, że coś ludziom daje, i wie, że ma swoich fanów, którym jest potrzebna.
Na widowni siedzi sporo młodych ludzi. Bo piosenka poetycka wcale się nie starzeje. Tak jak sama Magda Umer, która najnowszą płytę nazwała „Tak młodo jak teraz”. – Jeremi Przybora napisał kiedyś: „Tym, co jest, ty się syć, zawsze gorzej może być”. I ja sobie to powtarzam – mówi. – W filmie „Prosta historia” Davida Lyncha pada takie piękne zdanie: „Najsmutniejsze w starości jest to, że się pamięta młodość”. Między moją młodą duszą, nie tak starym jeszcze umysłem a starymi już stawami i kręgosłupem jest przepaść. Chciałabym tańczyć i szaleć, a już nie bardzo mogę. Ale od czego jest wyobraźnia? W niej wciąż jestem młoda i taka zamierzam pozostać. Najważniejsze, żeby wyobraźnia szalała i tańczyła… I na razie tak jest.
Gdy pytam, czy chciałaby cofnąć zegar, bez zastanowienia odpowiada: – Do czasów, kiedy byłam prężną, wysportowaną dziewczyną pędzącą na siatkówkę lub gimnastykę przyrządową? Nie, dziękuję, zostanę tu i teraz. Najstarzej czułam się, jak miałam lat trzynaście, musiałam opiekować się dwójką młodszych braci i nie miałam najłatwiejszego życia w domu. W domu, do którego nie dochodził promyk słońca. A potem już tylko młodniałam. Moje życie stawało się coraz jaśniejsze.
Kiedy przyszła na świat, jej mama chodziła do klasy maturalnej. Ojciec, 21-latek, marzył o studiach prawniczych. Rodzice, szczęśliwi, że przeżyli wojnę, chcieli budować nowy, lepszy świat. Czyli komunizm. Magda wierzyła w to, co mówili w domu i szkole, że Polska jest taka jak w Polskiej Kronice Filmowej. – Nie wiedziałam, w jakiej rzeczywistości żyję. Funkcjonowałam w komunistycznej utopii, niczym w filmie „Truman Show” Petera Weira, i wydawało mi się, że to jest najpiękniejszy ze światów – wspomina pieśniarka. Cieniem na tej beztroskiej nastoletniej egzystencji kładła się jednak ciężka choroba młodszego brata. Zmarł, gdy miała szesnaście lat. W tamtym momencie skończyło się jej dzieciństwo.
Nie chciało mi się już żyć – przyznaje.
Kiedy było naprawdę źle, przyszła miłość. Ta pierwsza. Ona chodziła do klasy Xb, on do Xa. Magda zrozumiała, jak długo może trwać, krótkie wcześniej, 45 minut. Z Bronkiem pisali do siebie romantyczne liściki, którymi wymieniali się na przerwach, chodzili do kina, na spacery do Łazienek i prywatki, gdzie tańczyli do przebojów The Beatles. Zdobyli nawet mistrzostwo szkoły w rock and rollu. Pierwszy raz zerwali tuż przed studniówką. Rozstań było potem jeszcze kilka. Ostatnie – po narodzinach Mateusza. Jej życie uczuciowe nie należało do spokojnych.
To było ciągłe mijanie się z tymi miłościami. Raz jedni byli nieszczęśliwi przeze mnie, raz ja przez innych. Całe szczęście, że mam już tę szamotaninę młodości za sobą. Dzisiaj szaleję tylko za moim wnukiem Ludwikiem, czyli Dżordżem, który za kilka dni skończy rok – mówi z uśmiechem.
O złamanym sercu nikt nie śpiewa tak pięknie jak ona. – Dużo młodych osób pyta mnie o miłość nieszczęśliwą. Bo ja o skomplikowanych uczuciach śpiewam już 47 lat. Nawet jak stworzyłam piosenkę „Jest cudnie” dla Maryli Rodowicz, to napisałam, że dziś jest wspaniale, ale za jakiś czas trzeba będzie powiedzieć: „Do widzenia”. Skąd wiedziałam, że tak będzie? Z przeczucia i doświadczenia. Tak toczy się życie – tłumaczy piosenkarka. I dodaje: – Wojciech Kilar powiedział, że nie jest nieszczęściem być niekochanym. Prawdziwym nieszczęściem jest nie umieć kochać. I ja się z nim zgadzam. Przekładając to na piosenkę „Oczy tej małej”, którą śpiewam, tak naprawdę bardziej nieszczęśliwy jest niewierny kochanek, „co nienawidził poranków”, niż ta dziewczyna, „co się z miłości zabiła”. Miłość jest najpiękniejsza, a kochać można nie tylko mężczyznę, kobietę, ale też dziecko, przyjaciół. Agnieszka Osiecka pięknie to nazywała: „czuć czułość do ludzi”.
Umer nie ukrywa, że była wymagająca. – Kiedy mężczyzna moich marzeń i snów okazywał się nie takim, jakim go sobie wyobraziłam, to uczucie albo powoli postanawiało salwować się ucieczką, albo uciekało jak najszybciej gdzie pieprz rośnie – mówi. Trwały okazał się dopiero związek z człowiekiem, którego na początku wcale nie kochała. Andrzeja Przeradzkiego, inżyniera i ojca młodszego syna Franka, poznała, kiedy właśnie straciła pracę w telewizji i pogrążała się w czarnych myślach. Ujął ją optymizmem, ale zapytała wprost: „Ja cię nie kocham, czemu mi się tu pałętasz?”. Na co on odparł: „Ale ja cię kocham, to wystarczy”. I został. Po latach artystka przyznała:
Dawał mi ogromną siłę. Aż pewnego dnia uzmysłowiłam sobie, że łączy nas bardzo silne uczucie.
– Magda jest singielką z natury, potrzebuje w związku dużo niezależności. Nikt, a co dopiero mężczyzna, nie może wchodzić w jej świat i tajemnice. Andrzej to rozumiał i akceptował. Dał Magdzie wolność, bez której ona nie potrafiła funkcjonować – mówiła Zuzanna Łapicka, przyjaciółka Umer. Choć z artystką wiele ją łączyło, to podejście do mężczyzn miały różne. Przykład? Pewne wakacje, na które wybrały się we trzy, razem z Krystyną Jandą. – Jechałyśmy na lotnisko, kiedy na autostradzie zatrzymał nas wyjątkowo piękny Włoch, dyrygujący ruchem robotnik drogowy. Przyjęłyśmy tę przerwę w podróży ze stoickim spokojem, ale gdy mijały kolejne minuty, a on nie zwracał na nas uwagi, spokój przerodził się we wściekłość. Gdy w końcu piękny Włoch spojrzał na nas i zobaczył nasze miny, wykonał gest, jakby chciał poderżnąć sobie gardło. Każda z nas zareagowała inaczej. Ja zaczęłam szukać w torebce tabletek przeciwbólowych, bo byłam przekonana, że na pewno boli go gardło. Magda orzekła: „On ma depresję i pokazuje, że chce się zabić”. A Krysia obwieściła: „Obie zwariowałyście. Pokazuje, że jak nas za chwilę nie przepuści, to my go zabijemy”. Oczywiście to ona miała rację – wspominała Łapicka.
Miała zostać nauczycielką. Chciała pracować z dziećmi i dlatego poszła na polonistykę. – Byłam na roku i w grupie z wybitnie inteligentnymi osobami, takimi jak Antek Libera, Janusz Wiśniewski, Marek Grzesiński. Kiedy zaczęłam przebywać w ich towarzystwie, to zrozumiałam, że muszę dużo czytać, studiować, mądrzeć. I to mądrzeć jak najszybciej, żeby móc należeć do ich grona. Siedziałam więc od świtu do nocy w bibliotece i tylko w poniedziałkowe wieczory chodziłam do Stodoły śpiewać. Moi koledzy artyści już w tej Stodole zostawali: jedli, pili, lulki palili, dyskutowali, przyjaźnili się i żenili, a potem rozwodzili, a ja uciekałam do mojego osobnego świata – opowiada.
– Ona czyta bez przerwy. To trochę nawyk po polonistyce, ale i prawdziwa potrzeba. Pochłania wszystkie nowości. Najbardziej kocha dzieci, a na drugim miejscu są niewątpliwie książki – mówi Janda.
Jak to się stało, że dziewczyna, która wolała bohaterów literackich od prawdziwych ludzi, zaczęła występować w kabarecie i jeździć na festiwale? Dwóch starszych kolegów jeszcze z liceum, Andrzej Woyciechowski oraz Krzysztof Knittel, słyszeli, jak na szkolnych akademiach śpiewała ballady Okudżawy, więc napisali dla niej piosenki i namówili ją na koncert. Zgodziła się pod warunkiem, że w sali będzie tylko niewielka grupa znajomych. Gdy zgasło światło, chłopcy przemycili na widownię kilka dodatkowych osób. Potem za każdym razem wślizgiwało się ich więcej i więcej.
To w Stodole popularną studencką wokalistkę, która zaśpiewała już „Koncert jesienny na dwa świerszcze i wiatr w kominie”, zobaczyła Agnieszka Osiecka. Umówiła się z nią na spotkanie w hotelu Bristol, tam wręczyła Magdzie plik tekstów i zaproponowała, żeby je zaśpiewała. Ale Umer odmówiła. „Ja wtedy śpiewałam wiersze Leśmiana i pisałam pracę magisterską o Wisławie Szymborskiej, a ona mi pisze o jakiejś łódce, że tęskni za jakimś statkiem…” – wspominała potem.
Myślała, że poetka się obrazi, ale kilka lat później Osiecka napisała piosenkę specjalnie dla niej. Z męskim tekstem: „widzisz, mała, jak to jest”. Magda zaśpiewała ją na festiwalu w Opolu w 1977 roku. To był początek ich przyjaźni.
Czułam wielką słabość do Agnieszki. Uwielbiałam jej poczucie humoru i jakąś chuligańską niedorosłość. Apetyt na życie.
- Ona miała stu pięćdziesięciu przyjaciół, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że byłam jej bardzo potrzebna. Pozwoliła mi się trochę sobą zaopiekować. To wynikało z wielkiego zaufania do mnie i mam nadzieję, że go nie zawiodłam – wspomina Umer, która urodziła się tego samego dnia co Osiecka, 9 października, tylko trzynaście lat później, w 1949 roku.
Kiedy zatrudniła się jako redaktorka w telewizji, przez kompletny przypadek (po zrobieniu magisterium miała załatwiony etat w szkole, ale wracając z wakacji, utknęła na granicy, etat przepadł i dostała tę pracę „na pocieszenie”) poznała tam późniejszą wielką miłość Osieckiej, Jeremiego Przyborę. Uwielbiała go, odkąd skończyła dziewięć lat i po raz pierwszy zobaczyła Kabaret Starszych Panów, więc kiedy wpadła na niego w stołówce na Woronicza, zebrała się na odwagę i zapytała, czy nie wystąpiłby w jej programie. Ku jej zaskoczeniu zgodził się. – Poczułam się jak w „Purpurowej róży z Kairu” Woody’ego Allena. Nagle z ekranu zstąpił człowiek, którego kochałam jako dziecko. I nie dość, że się do mnie uśmiechnął, to jeszcze potem ze mną pracował, a jeszcze później się zaprzyjaźnił. I ta przyjaźń trwała do końca jego życia – wspomina artystka.
Dzięki telewizji Umer poznała też Łapicką. Przyszły mąż Zuzanny, Daniel Olbrychski, tuż przed ślubem kręcił w Kazimierzu Dolnym program poetycki o Leśmianie razem z piosenkarką. – Nie sądziłam, że się kiedykolwiek z Magdą zaprzyjaźnię. Obserwowałam ją na ekranie i wydawała mi się rozpoetyzowana. Taka zdystansowana i „za szybą”. Kiedy zobaczyłam ją na planie, była akurat w ciąży z Mateuszem (synem chrzestnym Łapickiej), i biegała po łące w przezroczystych szatach. Spodobała mi się w momencie, w którym zrezygnowała z dublerki w roznegliżowanych scenach towarzyszących wierszowi „W malinowym chruśniaku”. Magda popatrzyła na biust tej dziewczyny i stwierdziła, że to już ona sama woli się rozebrać. A potem okazało się jeszcze, że ma fantastyczne poczucie humoru, o które nigdy bym jej nie podejrzewała – wspominała po latach Łapicka.
– Przylgnęłyśmy wtedy do siebie, bo okazało się, że czytamy te same książki, kochamy te same filmy. I gadamy, ale też lubimy milczeć, na te same tematy. W tym środowisku wszyscy się znają, ale ostatecznie czas ma się ochotę spędzać tylko z kilkoma osobami. A nam obu szkoda go na spotkania, które nic nie wnoszą. Szymborska nazywała je ładnie pustymi kaloriami.
Nic nie wskazywało również na to, że Magda Umer zaprzyjaźni się z Krystyną Jandą. – Krysia jest kompletnie inna niż ja. Zawsze mówiłam, że nie lubię zbyt głośnych osób, a ona powtarzała, że nie znosi za spokojnych. Kiedyś przyznała, że zanim się poznałyśmy, działałam jej na nerwy. Oglądała mnie w telewizji i uważała, że wszystko mówię za wolno. A ja z kolei myślałam, że ona wszystko mówi za szybko. Jakim cudem dwie tak różne osoby mogły znaleźć wspólny język? Myślę, że związała nas podobna wrażliwość. Przeżyłyśmy razem kawał życia. Chociaż ona wciąż nie może pojąć mojego uciekania w samotność, a ja nie mogę zrozumieć jej zabiegania, szaleństwa i temperamentu – podsumowuje Umer. A Janda dodaje: – Ona czerpie ze mnie energię, ja z niej spokój.
Piosenkarka przyznaje, że do kobiecej przyjaźni musiała dojrzeć.
– Kiedyś lepiej czułam się w towarzystwie mężczyzn. Miałam dwóch młodszych braci, potem dwóch synów. Na studiach też tylko przyjaciół chłopaków. Bardzo mnie lubili i dlatego inne dziewczyny były zazdrosne. A ja zazdrosna nie byłam, bo zawsze wiedziałam, że i tak jestem na pierwszym miejscu – śmieje się Umer. – Chociaż te moje przyjaciółki mają w sobie cechy męskie. Mimo całej swojej kobiecości i wrażliwości są dzielne i silne. Takie samotne skały. Jak ja.
– Bo my nie jesteśmy kobiety domowe, tylko wolne ptaki. Dlatego możemy razem latać – mówiła Łapicka. Ona, Janda i Umer co roku jeździły razem na wakacje. Kiedyś z mężem aktorki, Edwardem Kłosińskim, i wszystkimi dziećmi, później same. Miały swoje ulubione miejsce w Toskanii, gdzie mogły czuć się anonimowe. – To Krysia je znalazła. Włochy, ale trochę jak w Polsce: szeroka plaża, las. Mieszkamy tam skromnie, w starym domu, bo luksus all inclusive na Dominikanie to nie dla nas – opowiadała Łapicka. W czasie tych wypadów nie siedziały sobie na głowie, każda miała swój świat. Magda mogła cały dzień spędzić sama, z książką lub ćwicząc jogę, bo nie znosiła plaży. Ale wieczorem siadały razem w kawiarni i przyglądały się ludziom lub wpadały do sklepów, najchętniej takich z przecenami, i kupowały masę niepotrzebnych rzeczy. Magda i Krysia twierdziły, że to na występy, wymawiając za każdym razem sakramentalne zdanie: „Przecież to się zamortyzuje” – mówiła Zuzanna.
Starszy syn Mateusz dodaje ze śmiechem:
Mama przyciąga ludzi, bo w niej jest ciepło. Nie jest jednak łatwo dostać się do jej zaufanego kręgu, więc tym bardziej cieszę się, że jako dziecko należę do niego z automatu, bez zasług.
- Jestem chorobliwą optymistką, Magda raczej pesymistką. Nie wydaje się osobą szczęśliwą, ale to dlatego, że sama sobie na to nie pozwala – stwierdza Janda. A Umer przyznaje jej rację:
Jestem smutno-wesołą osobą. Już taka przyszłam na świat, ze zmiennością nastrojów. Ale dziś już wiedzą o swoim skomplikowaniu potrafię w pewnym sensie zawiadywać. Wiem, kiedy nie powinnam spotykać się z ludźmi, a kiedy mogę się na to odważyć. Z wiekiem nauczyłam się instrukcji samoobsługi – opowiada.
– Jak świeci słońce, gdy jestem szczęśliwie zakochana, to staram się tym nacieszyć na zapas. Robię się głośniejsza i radośniejsza, bo zdaję sobie sprawę z tego, że to może nie potrwać długo. Prawda jest taka, że człowiek wrażliwy i myślący nigdy nie może być do końca szczęśliwy. Ja właściwie do czterdziestego roku życia nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieje. Dlaczego raz przenoszę góry, a kiedy indziej sam ich widok mnie zabija. Teraz młodzi ludzie wiedzą, że depresja jest powszechną chorobą w naszym 40-milionowym kraju, że to jest współczesna epidemia, że można wziąć tabletkę, a w zimie trzeba zażyć witaminę D3, czyli „słońce w pigułce”. Ale ja o tym nie wiedziałam.
Artystka opowiada, że jej „elektorat” to nie najweselsi ludzie, ale ona wierzy, że jej piosenki pomagają takim osobom. – Najbardziej lubię smutnych ludzi z poczuciem humoru. To są moi bracia na głodzie serotoniny. A poczucie humoru jest niezbędne, bo jest naszą deską ratunku. Niejednokrotnie ostatnią. Czymś, co pozwala się „uśmiechnąć do swoich niewesołych myśli”, jak kiedyś ładnie powiedział Wojtek Młynarski. Ja się cały czas ratuję uśmiechem i mam nadzieję, że ratuję nim też innych – twierdzi. To właśnie dlatego za każdym razem na koniec recitalu śpiewa „Jeszcze w zielone gramy”.
Ratunkiem przed smutkiem są też dla niej synowie i wnuki. – Zawsze powtarzałam, że nie powinnam mieć rodziny. Zostałam tak stworzona, że długo muszę przebywać w samotności, tylko ze sobą. Chociaż tak naprawdę nie jestem wtedy sama: czytam, piszę, myślę. Muszę mieć swój odrębny świat. Im jestem starsza, tym ta potrzeba rośnie i coraz trudniej mi być z ludźmi. Ale na szczęście mam rodzinę, choć nie powinnam – opowiada Umer.
– Przez to, że jestem pełna lęków i nie wytrzymuję zbyt długo wśród tłumu ludzi, ta mała rodzina jest dla mnie schronieniem. Tam odnajduję poczucie bezpieczeństwa i mogę się poczuć w miarę normalnie. Oni są dla mnie lekarstwem. Chociaż wiem, że synowie widzą tę moją szamotaninę i potrzebę, żeby czasem od wszystkiego uciec i wyjechać. Na szczęście są mądrzy i to rozumieją.
Mateusz stwierdza jednak: – Przy nas mama raczej nie jest smutna. Możemy co najwyżej przeczuwać, że jest jej źle, ale nigdy nie daje tego po sobie poznać. Podobne odczucia ma młodszy Franek: – Mama jest mieszanką niesamowitą. Radosna i energiczna na zewnątrz, choć w środku bywa nieszczęśliwa. Ale choć dla nas zrobiłaby wszystko, to nie daje sobie pomagać, bo nie chce być dla nas obciążeniem. Jest delikatna. Nic po niej nie „spływa”. Jeśli na Facebooku tysiąc osób napisze jej pozytywny komentarz, a jedna negatywny, to ona będzie się przejmować tym jednym złym – mówi.
Obaj synowie przyznają, że jest dla nich nie tylko matką i autorytetem, ale też przyjaciółką. – Była dla mnie wsparciem, ale nigdy nie pakowała się z butami w moje życie prywatne, czy to było życie sześciolatka, czy szesnastolatka, czy teraz trzydziestolatka – twierdzi Franek. A Mateusz dodaje: – Jestem fanem mamy jako mamy. Ona zawsze dawała i wciąż daje mi poczucie bezpieczeństwa.
Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć dzieci, a teraz jestem szczęśliwa, bo mam wnuki. I gdybym miała sobie wystawiać jakieś oceny w życiu, to najlepszą notę wystawiłabym sobie jako matce – mówi Magda Umer.
To właśnie dzięki swoim bliskim, mimo że już ćwierć wieku temu nagrała płytę „Wszystko skończone”, wciąż nie kończy i śpiewa dalej.