Jan Kaczmarek i Aleksandra Twardowska. Kompozytor i architektka wnętrz. Ich zawodowe spotkanie przerodziło się w silne uczucie. Dziś życie mówi: "sprawdzam". W cieniu choroby zdobywcy Oscara są wciąż szaleńczo zakochani.
Jan A.P. Kaczmarek to jeden z najbardziej cenionych kompozytorów muzyki filmowej na świecie, jest autorem muzyki do ponad 70 filmów długometrażowych i dokumentalnych. Za muzykę do filmu „Marzyciel” zdobył Oscara. Kompozycje z „Niewiernej” kochają fani na całym świecie. W Polsce stworzył Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki „Transatlantyk”. Tata pięciorga dzieci.
Aleksandra Twardowska-Kaczmarek to projektantka wnętrz. Już na studiach na Wydziale Architektury Wnętrz Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie pokazała swoje twórcze, wymykające się szablonom myślenie o przestrzeni. Jej projekt dyplomowy został nagrodzony medalem rektora ASP. Lata twórczej pracy zaowocowały licznymi nagrodami. Mama Jasia.
Nasze spotkanie to był szczęśliwy przypadek. A może przeznaczenie? Bo w życiu nie ma przypadków. Może spotkaliśmy się po to, żeby zrobić coś ważnego. Kilka lat temu Jan postanowił zbudować instytut filmu i muzyki pod Poznaniem, a właściwie ośrodek wysokiej edukacji inspirowany Sundance Roberta Redforda, czyli przestrzeń do wymiany myśli młodych twórców filmowych: kompozytorów, reżyserów, scenarzystów. Szukał architekta wnętrz, którego wizja spotkałaby się z jego wyobrażeniem. Przyjechałam. Błyskawicznie miałam spójną wizję całości, wydawało mi się, że koncepcja rodzi się sama, ale też z twórczego dialogu z Janem, który opowiadał o swoich potrzebach. A jednak nie zdecydował się od razu na współpracę. Najwyraźniej Jan widział więcej. Na tym też polega jego wielka życiowa mądrość. – Nie mogę pani zatrudnić, dziękuję za ten czas. To było bardzo inspirujące, ciekawe spotkanie - powiedział. Czułam się rozczarowana, czułam, że mój projekt był bardzo dobry. Trzy lata później przyjaciółka zabrała mnie na premierę filmu „City Island”. Okazało się, że muzykę do filmu zrobił Jan, czyli inwestor, który... podciął mi skrzydła. Było mi niezręcznie do niego podejść. Niespodziewanie przeszedł obok mnie jego asystent. Przywitaliśmy się: „Dzień dobry, proszę pozdrowić Jana”. – Chciałbym porozmawiać o projektach, czy możesz mi pokazać, co w tym czasie zrealizowałaś? – zapytał Jan, gdy zadzwonił. Potem były długie fascynujące rozmowy telefoniczne.
Jan jest bardzo czuły na emocje. Teraz uczy ich naszego syna Janka. Nauczyliśmy go je nazywać, co wcale nie jest częste u mężczyzn. Nasz ulubiony film o emocjach, właściwie bajka, „W głowie się nie mieści” to prawdziwy przewodnik po emocjach zrozumiały dla każdego. Dziś Jaś z dużą łatwością werbalizuje: „Czuję wielką złość, bo...” – i opowiada sytuację, która mu się wydarzyła. Jan nauczył go przegrywać i nauczył go odwagi społecznej. Jaś jest cudownie otwarty na świat i daje nam swoje światło każdego dnia.
Mój mąż potrafi celebrować chwile. Ma ogromną potrzebę zachwytu chwilą. Lubię nasze śniadania – zawsze jest wyjątkowo. Nie musi być obficie, to może być maleńka kanapeczka, ale ładnie podana. Cieszę się, że Jan otworzył się na tworzenie... w kuchni. Kiedyś tylko ja robiłam posiłki, z czasem on zaczął prześcigać się ze mną w wyszukanych połączeniach smaków. Jego ogórek z awokado jest hitem naszego stołu. Janek kroi najcieniej jak się da bochenek chleba, smaruje masłem, później w finezyjny sposób układa plastry awokado i na to kiszony ogórek. I to wszystko podaje na małym porcelanowym talerzu. Myślę, że spotkało nas szczęście, które rzadko się zdarza - mamy pewność. Ja miałam pewność, że to TEN mężczyzna. I że z tym mężczyzną chcę przejść przez życie, być z nim na dobre i na złe. Teraz jest złe. Choroba Jana zmieniła wszystko oprócz miłości. Może los testuje naszą miłość? Sprawdza, ile wytrzyma? Jak bardzo jest trwała? Czy przejdzie najcięższe próby?
Diagnoza przyszła niespodziewanie. Właśnie przenieśliśmy się do Sopotu, wydawało nam się, że to idealne miejsce do pracy i życia. Diagnoza zmieniła wszystko. Ja poczułam nieprawdopodobną samotność w nowym miejscu. Do tego nastał covid i izolacja od ludzi. Zrozumiałam, że aby mierzyć się z potężnymi wyzwaniami, trzeba być otoczonym rodziną, przyjaciółmi, dawnymi strukturami, które dają poczucie bezpieczeństwa. Wtedy podjęliśmy decyzję o powrocie do Krakowa. Mamy tu bliskich, wspaniałych ludzi. Kiedy słyszysz MSA, jeszcze nie wiesz, co się może za tym kryć. Dopiero codzienność pokazuje, jakiej skali jest to wyzwanie. Czasami jestem jego ustami i wypowiadam słowa, które mi delikatnie podpowie albo pokaże. Cieszymy się tym, że może dalej tworzyć. Bo wciąż ma nowe pomysły.
Jan zawsze wizualizował muzykę w głowie, rzadko notował, używał komputera albo coś nucił i zapisywał na telefonie fragmenty utworów. Teraz widzi obrazy. Wciąż komponuje. Jan ma w sobie niewyobrażalną dobroć. I ogromną tolerancję dla ludzi, teraz chyba szczególnie. Zawsze imponował mi inteligencją. Choroba, która pozbawiła go wyraźnej mowy, nie odebrała mu jednak wszystkiego. Przeciwnie, jego intelekt osładza nam codzienność. Bo nawet jak uda się wydobyć z Jana kilka zdań, są to zdania bezcenne. Od roku choroba przybrała agresywną formę. Jan jest przekonany, że znajdziemy jakiś lek, ośrodek, specjalistę – i spróbujemy, nawet jako pionierzy, zmierzyć się z rzeczą, która nie daje szans innym. Gdyby nie Jan... nie wiedziałabym, czym jest miłość. Poczucie, że budzimy się i dokładnie wiemy, że o tę osobę chodziło. Że wszystko jest tak, jak powinno być. Kiedyś moja przyjaciółka powiedziała: "Wiesz, tak naprawdę, czego ci zazdroszczę w życiu, to chciałabym przeżyć chociaż przez chwilę taką miłość. Chociaż przez chwilę, chociaż raz poczuć, że to jest takie sto procent". Ja znam to uczucie i to najcenniejsze, co mi się w życiu zdarzyło, i nasz synek Jaś, który ma w sobie światło swojego ojca...
Zakochałem się w Aleksandrze w momencie, kiedy po raz pierwszy spojrzała mi w oczy. To było podczas roboczego spotkania, kiedy budowałem instytut. Wcześniej spotkałem się z kilkunastoma architektami, którzy z obawy, że im ukradnę pomysły, niewiele mówili i udawali geniuszy. I wtedy ktoś ze znajomych zarekomendował dwie młode architektki z Krakowa. Jedną z nich była Aleksandra. Na spotkanie przyszła w brązowej, długiej, „profesjonalnej” sukience, która zasłaniała dosłownie wszystko. Byłem na takim etapie życia, w którym nie szuka się kłopotów sercowych. Wiedziałem, że nie mogę się zakochać. A jednocześnie zachwyciłem się tą utalentowaną kobietą. Jej charyzmą, kompetencjami, pasją, z jaką opowiadała swoją wizję. Dla mnie to było absolutnie za dużo piękna. Przeraziłem się. Uciekłem. Spotkaliśmy się trzy lata później na premierze filmu. Umówiliśmy się na śniadanie następnego dnia. Poprosiłem, by przyniosła swoje aktualne portfolio. Byłem ciekaw, co przez te trzy lata zrobiła, bo tego, że coś zrobiła, byłem pewien. Długo odmawiała kolejnych spotkań, które proponowałem. Ale dużo rozmawialiśmy przez telefon, przepadaliśmy w rozmowach czasem na całe godziny. To była wymiana dwojga twórców, którzy pod wpływem fascynacji sobą zaczęli robić wspólne projekty.
W jej projektowaniu jest wiele muzyki, tzn. poczucia formy. Od początku widzieliśmy totalną harmonię między nami. To było niesłychane. Wybieraliśmy te same rzeczy – lubiliśmy tę samą herbatę, słuchaliśmy tej samej muzyki, czytaliśmy podobne książki. Decyzja o ślubie była naturalną konsekwencją uczucia, które z całą siłą wybuchło między nami. Ale też ważne jest to, że mamy dojrzały związek, w którym nic nie dzieje się przypadkiem. Z naszej interakcji rodzą się piękne rzeczy. Nasz syn Jaś jest owocem wzajemnej fascynacji.
Kiedy urodził się nam Jaś, wiedziałem, że przede mną wspaniała przygoda. Będę mu towarzyszył na każdym etapie jego życia - od pierwszego słowa, pierwszego ząbka, pierwszego kroku aż, mam nadzieję, po wejście w dorosłość. Chciałem doświadczyć pełnej radości jako ojciec, która wcześniej mnie ominęła. Nadrobić stracony czas. To jest dla mnie dziś synonim luksusu - czas z dzieckiem. Często gramy razem w szachy. Jaś wygrywa z wszystkimi, ale nie ze mną. Robię to z premedytacją. Dziecko trzeba nauczyć przegrywać. Często rodzice popełniają błąd i dają dzieciom zawsze wygrać. A w życiu przecież tak nie jest. Wyjdzie w świat i doświadczy porażki, jak z nią sobie poradzi? Dlatego ja mego syna chcę nauczyć doceniania porażek. Wyciągania wniosków, godzenia się, zbierania się do kolejnej walki. Tłumaczę, jak mógł uniknąć ruchu, który był powodem klęski. To daje mu więcej niż podarowane zwycięstwo. Jaś potrafi wstać i pogratulować zwycięzcy.
Lubimy też razem gotować. Mamy kilka tajnych przepisów, na przykład na „męską” jajecznicę. Jej tajemnica tkwi w technice mieszania - najpierw musi się ściąć białko, a dopiero wtedy „kręcimy” na patelni żółtko. Tu mamy podział – mały Janek nie dotyka żółtek, tylko kręci białka. Aleksandra jest wtedy naszą królową, która czeka na swoje ulubione śniadanie. Synek zapowiada: „Jajecznica gotowa” i wszystko wjeżdża na stół. Daje nam to bardzo dużo radości. Do tego chleb albo z ulubionego sklepiku eko, albo pieczemy go sami. Czasem pozwalamy sobie na taki luksus, gdy chcemy odczarować zły świat i robimy proziaki. To jest rodzaj pieczywa na kefirze, sodzie i dobrej mące. Wczoraj je robiliśmy i dzisiaj młody dostał do szkoły. Nasze śniadania trwają długo, szczególnie w weekendy. Siedzimy, rozmawiamy, wymieniamy się smakami, próbujemy różnych rzeczy... Potem czytamy, czasem nawet dwie godziny.
Czas jest luksusem, czuję to coraz bardziej. Nie wiem, ile go mam, ale chciałbym dobrze wykorzystać. Chcę nauczyć swego syna sztuki mądrego kompromisu, bez utraty godności. Poruszania się we współczesnym świecie, który bardzo się zmienił. Tylko czy potrafię? Świat mojego dzieciństwa był bardziej czarno-biały, a jego ma tyle kolorów, że trudno wybrać. Ale mam klucz do tej podróży przez życie - to bezwarunkowa miłość. Nie stosujemy kar, stawiamy na wewnętrzną motywację. Cieszymy się bardzo, kiedy nasz syn przychodzi z jakąś refleksją i mówi: „Słuchajcie, to było nie w porządku, wiem, że zrobiłem nie tak”. Dziś chcę mu w tej nienormalnej sytuacji stworzyć normalność. To trudne. Bo gdy choruje jeden członek rodziny, choruje cała rodzina. Wzrusza mnie troska Aleksandry. Jak to przetrwać? Miłość jest jedyną drogą. Cały czas czerpiemy z tego wielkiego źródła, którym był nasz początek. Mieliśmy w sobie pewność tej decyzji i pełnej harmonii bycia ze sobą. I oboje nie byliśmy już dziećmi. Gdyby nie ona... Nawet nie potrafię tego sobie wyobrazić. W moim życiu wszystko jest nieodwracalne i układa się w jedną całość – tak musiało być.
Tekst pochodzi z majowego wydania magazynu "Pani"