Marcin Troński z żoną Martą poznali się dzięki... swatce i jak mówią, stworzyli dom przez duże D. Ale najpierw musieli się dotrzeć.
Marta Trońska ukończyła studia licencjackie z zarządzania i marketingu w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Przez prawie 10 lat prowadziła z bratem duże gospodarstwo sadownicze niedaleko Warszawy. Od kilkunastu lat nie pracuje zawodowo. Mieszka z mężem w Warszawie. Mama dwóch dorosłych synów. Ma 54 lata.
Kim jest Marcin Troński?
Marcin Troński to absolwent PWST w Warszawie. Grał w warszawskich teatrach: Współczesnym i Dramatycznym, w słuchowiskach radiowych, w Teatrze Telewizji, w serialach i filmach („07 zgłoś się”, „Klan”, „Lekarze”). Użyczył głosu setkom postaci („Zakochany kundel”). Laureat nagrody Wielki Splendor Teatru Polskiego Radia. Ma 68 lat.
Zostaliśmy klasycznie wyswatani. Moja przyjaciółka, a znajoma Marcina, uznała, że skoro oboje jesteśmy samotni i jej zdaniem pasujemy do siebie, należy nas wyswatać. On nie miał o niczym pojęcia. Ja we wszystko zostałam wtajemniczona. Byłam na uprzywilejowanej pozycji: wiedziałam, jak wygląda oraz kim jest mój ewentualny partner. Moje pierwsze skojarzenie z aktorem Marcinem Trońskim? Głos. Ciepły, niski, zapadający w pamięć. Bywałam w Teatrze Współczesnym, w którym grał, znałam go też z ekranu. Ale nie należałam do dziewcząt kochających się w aktorach.
Marcin został zaproszony na premierę książki stryja mojej przyjaciółki. Jako uznany aktor czytał fragmenty tekstu. Siedzieliśmy obok siebie, zaczarował mnie zapachem swoich perfum. Do dziś czasem ich używa, również z powodów sentymentalnych. Po premierze wszyscy wybraliśmy się na przyjęcie. Ujął mnie tym, że potrafił słuchać, był serdeczny, uważny i skupiony na mnie. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Nazajutrz umówiliśmy się. Kolejnego dnia także. Po paru dniach intensywnego spotykania Marcin nagle zniknął.
Kiedy minęło półtora tygodnia, postanowiłam złamać zasadę dobrze wychowanej kobiety. Zadzwoniłam. Znowu spotykaliśmy się przez parę dni, a później on zniknął! Ponownie zadzwoniłam pierwsza. Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Za którymś razem już został. Wyznał, że bał się zaangażować. Po kilku miesiącach zamieszkaliśmy razem, potem wzięliśmy ślub i zostaliśmy rodzicami dwóch synów.
Przez pierwsze lata ścieraliśmy się dość ostro. Jestem rogata dusza, lubię mieć ostatnie zdanie, a Marcin długo nie mógł się z tym pogodzić. Zdarzało mu się na mnie obrażać: przestawał się odzywać. Teraz rzadko się kłócimy. Na co dzień mój mąż jest stateczny i opanowany, ale zdarza mu się wybuchnąć z powodu tzw. złośliwości przedmiotów martwych. Długo brałam jego złość do siebie, ale już potrafię się zdystansować. Nauczyłam się łagodzić napięte sytuacje między nami. Nieraz pierwsza wyciągam rękę na zgodę. A Marcin nie zamyka się w sobie jak kiedyś.
Najważniejsza w związku jest bliskość. Emocjonalna i fizyczna. Zainteresowanie drugą stroną. Szacunek. Rozmowa. Bywa jednak, że siedzimy obok siebie i milczymy, pochłonięci refleksją albo lekturą. I wtedy też jest fajnie. Słowo „przepraszam” stanowi jedno z najtrudniejszych w słowniku męża, ale zazwyczaj w końcu przeprasza. Dla mnie to jedno z kluczowych słów, które szybko łagodzi wiele sytuacji.
Tego między innymi starałam się nauczyć naszych synów, którzy są już dorośli. Świetnie radzą sobie w życiu, jesteśmy z nich dumni. To, że stworzyliśmy z Marcinem dom przez duże D, jest najcenniejsze. Przez pierwsze lata pracowałam zawodowo, a potem skupiłam się na prowadzeniu domu i wychowaniu synów. Dbałam o to, aby jeść wspólnie przy stole, rozmawiać, mówić także o trudnych sprawach. Jako rodzice nie podzieliliśmy się na dobrego i złego policjanta. Raz jedno z nas było łagodniejsze lub ostrzejsze, a raz drugie. Przede wszystkim zależało nam na tym, żeby synowie byli przyzwoitymi ludźmi. Udało się!
Często podróżujemy we dwoje. Lubimy wyjazdy na własną rękę, bez biura podróży. Moją pasją jest też gotowanie. Jedyną osobą, której pomoc toleruję, a wręcz lubię, jest Marcin. Eksperymentuję z nowymi smakami przywożonymi z podróży. Mąż nie gotuje, ale robi najlepszą na świecie szakszukę. Dom pozostaje na mojej głowie, jeśli chodzi o organizację. Strona techniczna należy do Marcina. Jego oczko w głowie to fantastycznie wypielęgnowany przydomowy trawnik. Najbardziej lubię to, że mamy czas celebrować życie. Nie musimy żyć w pośpiechu jak większość par. Marcin podoba mi się nadal i jako mężczyzna, i jako aktor. Oglądam wszystkie spektakle, filmy i seriale z jego udziałem. Moja obecność na premierach jest ważna dla nas obojga. Wyboru ról nie konsultuje ze mną; sam wie, co chciałby zagrać. Jeden jedyny raz byłam sceptyczna co do propozycji, którą dostał: udziału w programie „Taniec z gwiazdami” kilkanaście lat temu. Zewsząd dochodziły wieści o romansach za kulisami, ale też o licznych kontuzjach. Trochę się tego wszystkiego bałam. Marcinowi specjalnie nie zależało, nie przyjął propozycji. Cenię i podziwiam stosunek męża do zawodu aktora. Kiedy leżał chory w szpitalu, wychodził nielegalnie, żeby grać w spektaklach. Nie chciał odwoływać ich i ze względu na widzów, i na kolegów, którzy straciliby gaże. Koledzy stali za kulisami, czujnie obserwując, czy wszystko z nim OK. Po spektaklu wracał do szpitala. Dwie poważne choroby Marcina umocniły nasz związek. Przez to zwykła kłótnia nie ma większego znaczenia. Wierzymy, że prawdziwa miłość przetrwa wszystko.
Dzięki Marcie zrozumiałem, czym jest prawdziwy dom i prawdziwa rodzina. Tego mi przez wiele lat brakowało. Pamiętam, jak miałem 40 lat i wspaniałe stumetrowe mieszkanie, wybudowane na zasadzie spółdzielni z przyjaciółmi w trudnych latach 80. W tym mieszkaniu byłem jednak sam tylko z psem. Przypominało muzeum: ciekawie urządzone, z ładnymi elementami wystroju, ale bez codziennego chaosu rodzinnego. Potrzebowałem regularnych obiadów na stole, pobudek i zasypiania u boku ukochanej osoby. Każdy lubi pobyć w samotności, ja czasami też. Ale wtedy bolało mnie, że jestem tak często sam. Dość długo szukałem kobiety swojego życia. Byłem już po rozwodzie i po dłuższym konkubinacie. Szukałem jednocześnie swojego miejsca w życiu. Miałem to szczęście lub nieszczęście, że drugim mężem mojej mamy, aktorki Izabeli Wilczyńskiej-Szalawskiej, był aktor Andrzej Szalawski. Napatrzyłem się na związek pary aktorów. To moim zdaniem rzadko się jednak udaje. Zwykle u artystów pojawia się rywalizacja czy zazdrość o sukces drugiej strony.
Kiedy znajoma zaprosiła mnie na premierę książki, nie miałem pojęcia, że chce mnie wyswatać ze swoją przyjaciółką, Martą. Przypominam sobie, że tego wieczoru zwróciłem uwagę na kobietę, która spóźniła się na spotkanie i cicho usiadła obok mnie. Od razu mi się spodobała, chciałem dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Potem, podczas rozmowy, ujęła mnie skromnością, delikatnością, takim lekkim wycofaniem. I ciekawością bez nachalności. Tak, potwierdzam: kiedy zaczęliśmy się spotykać, ja nagle zniknąłem. Raz, drugi, trzeci. Oczywiście nie czułem się z tym znikaniem dobrze. Ale miałem świadomość, że między nami dzieje się coś poważnego. To moje znikanie wynikało z rosnącego poczucia odpowiedzialności. Przeczuwałem, że jak się zdecyduję na tę relację, to i z pełną odpowiedzialnością i na długo. Potrzebowałem więcej czasu. Wiadomo, że związek zaczyna się tak naprawdę od flirtu, seksu. I jeśli nie przeistoczy się w bliskość, potrzebę bycia z drugim człowiekiem, przeżywania wielu rzeczy wspólnie, zwykle drogi się rozchodzą. Albo zostaje czysty seks, bez porozumienia, ale to raczej nie trwa już latami. Z biegiem lat zrozumiałem, że spotkałem kobietę swojego życia. Szczególnym dowodem na to stał się jednak sposób, w jaki zostałem przez Martę otoczony opieką, kiedy moje życie było dwukrotnie zagrożone z powodu choroby.
Wiem, że wielu mężczyzn marzy o takiej troskliwości. Opieka mojej żony była piękna, naturalna, pełna ciepła, a zarazem nienachalna. Nigdy nie dała mi odczuć, że chorując, stałem się dla niej ciężarem czy problemem. Żartuję czasem, że największym hobby mojej żony, poza mną, jest kuchnia. Marta uwielbia gotować, więc kiedy wyjeżdżamy, zamiast hotelu wybieramy apartament z kuchnią. Jadamy samodzielnie przyrządzone posiłki. Uwielbiamy wybrać się na lokalny targ i potem gotować to, co jedzą mieszkańcy regionu. Rzadko chodzimy do restauracji nawet w Warszawie, bo ja za bardzo lubię kuchnię mojej żony, a moja żona za bardzo lubi gotować.
Często podróżujemy. Byliśmy w Tybecie, w Chinach, w Wietnamie, w Tajlandii, ale cieszą nas także europejskie wyprawy. Np. do Szkocji, na wyspę, na której znajduje się wiele destylarni whisky (jestem fanem tego trunku). Nie lubimy być typowymi turystami, wolimy chodzić po śladach „lokalsów”. Omijamy zatłoczone miejsca szerokim łukiem. Uwielbiamy zwiedzać nowe miejsca na rowerach, które zabieramy ze sobą z domu albo wypożyczamy na miejscu. Wielu naszych znajomych kupuje kawałek ziemi albo mieszkanie w ciepłym kraju. Namawiają nas na taką inwestycję, ale my nie chcemy osiedlać się w jednym miejscu. Wolimy podróżować, zmieniając okolicę i kierunki.
A co mnie irytuje w mojej żonie? Banał: Jej pierwsze słowo brzmi NIE, dopiero potem zastanawia się i najczęściej zmienia zdanie. Kiedy nasi synowie dorośli i wyprowadzili się, zostaliśmy we dwoje w dużym domu. Teraz mamy dwa nowe pokoje gościnne po chłopcach. I dzięki temu mogliśmy przyjąć do siebie rodzinę uchodźców z Ukrainy: dwie siostry z dziećmi, łącznie sześć osób. Trafili do nas w lutym 2022 roku, tuż po wybuchu wojny, ale po kilku tygodniach wrócili do swojej ojczyzny. Mamy z nimi stały kontakt, rozmawiamy w systemie wideo. Wiemy, że są w miarę bezpieczni. Zależy mi na tym, aby nasi synowi tęsknili za rodziną. Aby rodzina i bliskość były im nadal potrzebne. Wiem, że zdarzają się dorośli ludzie, którzy nigdy nie widzieli własnych rodziców tulących się do siebie. Na szczęście nasi synowie widzieli nas i przytulających się, i sprzeczających. Bo miłość to są emocje.
Tekst pochodzi z kwietniowego wydania magazynu "Pani"