Zofia Nasierowska z czułością podchodziła do swoich modeli, dlatego każdy chciał mieć zdjęcie od Zofii Nasierowskiej. Kiedy już nie mogła fotografować, zamieszkała na Mazurach i rozkochała się w naturze. Sielankę przerwała straszna choroba. W wywiadzie dla magazynu "PANI" Zofię Nasierowską wspomina reżyser Janusz Majewski.
Spis treści
Spotykamy się w pana mieszkaniu na Mokotowie i rodzi się pytanie, jaka jest sytuacja Laśmiadów, mazurskiego siedliska, które było tak ważne dla pana żony, Zofii Nasierowskiej?
Mieszkaliśmy tam do śmierci Zosi w 2011 roku. Laśmiady od początku były zapisane na naszego wnuka Franka, wtedy trzylatka. Dzisiaj ma 33 lata. Przyjechał do Laśmiadów podczas pandemii. Kiedy się skończyła, uznał, że już nie chce wracać do niezłej posady w Arabii i osiadł na Mazurach. To spełnienie marzeń żony. Franek ma plany na generalny remont z pomocą funduszy unijnych, ale te, jak wiadomo, są na razie zablokowane. Tymczasem wybudował kilka domków glampingowych. To dziwne słowo oznacza połączenie luksusu z campingiem. W domkach jest wszystko: ogrzewanie, ciepła woda, wyposażenie, ale ściany mają namiotowe. Stoją na wzgórzu, z którego jest przepiękny widok.
Dlaczego słynna fotografka gwiazd i nie tylko oraz odnoszący sukcesy reżyser filmowy zamieszkali pod Ełkiem?
Zdecydowały problemy ze wzrokiem Zosi. Okulista powiedział wprost – jeśli nie porzuci fotografii, za dwa-trzy lata oślepnie. Kilka lat wcześniej pojechaliśmy na urodziny Jerzego Hoffmana, który już wtedy mieszkał na Mazurach Garbatych, niedaleko Ełku. Spodobało nam się tam. I właśnie kiedy okazało się, że oczy Zosi nie pozwalają jej już fotografować, odezwał się Hoffman z informacją, że jest siedlisko do kupienia. Zobaczyliśmy je i nie mieliśmy wątpliwości. Kiedy postanowiliśmy wyjechać, Zosia miała już swoje latka – skończyła 50 lat. Kupiłem jej wtedy samochód w prezencie urodzinowym.
Ale to nie była jeszcze ostateczna decyzja o wyprowadzce?
Od pewnego czasu myśleliśmy o domu za miastem. Gdyby nie wizyta u Hoffmana, niekoniecznie wyprowadzilibyśmy się na Mazury. Jeździliśmy często do Jeremiego Przybory, który miał dom na południe od Warszawy, w kierunku Krakowa. Tam też nam się podobało. Ale wszystko potoczyło się inaczej. Życie to zazwyczaj wypadkowa zamiarów i okoliczności. Laśmiady na początku też miały być miejscem na wypady weekendowe i wakacje. Ale życie tam zaczęło nam się podobać i zostaliśmy. Nowy dom powstał na starych fundamentach, bo tylko w ten sposób mógł stać tuż nad wodą - kiedyś tak można było budować, a dzisiaj już nie. Ze stajni zrobiliśmy oficynę z pokojami, a w chlewni - jadalnię. I tak powstało miejsce, które wielu ludziom wydawało się magiczne. Kiedy zorientowaliśmy się, że utrzymanie tego całego 35-hektarowego majątku dużo kosztuje, postanowiliśmy zrobić niewielki pensjonat. Choć zarabiał tylko na siebie, zysków nie było.
Jak przyjęli was lokalni mieszkańcy?
Na początku podejrzewali, że uciekliśmy z miasta z powodów politycznych. Może komuchy, które się ukrywają? Ale Zosia zaczęła intensywne działania społeczne – zorganizowała konkurs na najpiękniejszą zagrodę i ludzie zaczęli malować płoty. Zabiegała o to, żeby sadzić drzewa owocowe i dbać o te, które zostały, bo ludzie likwidowali sady i warzywniki, taniej było kupować w mieście. Stała się tam ważną postacią. Bibliotekę w Ełku nazwano jej imieniem, powstał też mural z jej wizerunkiem. My z Hoffmanem zostaliśmy uznani za ambasadorów Ełku. Jak przyjmowałem to wyróżnienie od Rady Miejskiej, powiedziałem: „Czy państwo zdają sobie sprawę, że ambasador musi mieć rezydencję, limuzynę, kierowcę?”.
W książce „Fotobiografia” Zofii Turowskiej, wydanej za życia Zofii Nasierowskiej, ta zmiana – rezygnacja z fotografii i miasta na rzecz wsi na skraju Mazur, wydaje się naturalna. Tak było?
Robiła dobrą minę do złej gry. Przecież nie miała wyjścia. To nie było łatwe rozstanie. Fotografia dała jej sukces, powodzenie i satysfakcję. Jej stałe modelki lamentowały, kiedy okazało się, że nie będzie ich już fotografować. I nawet jeśli pokochała życie na wsi, fotografia pozostała pasją jej życia.
Fot. Pola Raksa (1972) w obiektywie Zofii Nasierowskiej, domena publiczna
Kiedy państwo się wyprowadzili z Warszawy, mówiono, że kobiety w Warszawie zbrzydły. A prof. Jerzy Mierzejewski twierdził, że „jest w żałobie po Majewskich”. Co panią Zofię pociągało w życiu na wsi?
Kiedy tam zamieszkaliśmy, odżyło w niej coś, co miała w genach. Jej rodzina z dziada pradziada miała majątek ziemski w Nasierowie. Kiedy poczuła się gospodynią w Laśmiadach, a potem zaczęliśmy prowadzić pensjonat, okazało się, że to jej żywioł. Odnajdywała się w prowadzeniu gospodarstwa, gotowaniu, nieustannym poprawianiu wszystkiego, sadzeniu roślin i drzew. Była zadowolona ze związku z tradycją.
Wydawałoby się, że jako młoda osoba była niezbyt tradycyjna. Zacznijmy od tego, że stała się pierwszą dziewczyną na wydziale operatorskim w łódzkiej filmówce. I wtedy jedyną.
To zrozumiałe, była wtedy młoda i pełna pasji. Fotografia fascynowała ją od dziecka, czym zaraził ją ojciec, Eugeniusz Nasierowski, znany fotograf i właściciel zakładu fotograficznego. Zastępowała go w zakładzie już jako nastolatka. Ojciec miał do niej szczególny stosunek – chciał, żeby była chłopcem i towarzyszyła mu w jego pasjach. Po części tak się stało. Ale kiedy dowiedział się, że w tajemnicy zdała do filmówki, był oburzony, szkołę filmową uznawał za miejsce „rozpustne”. Zosia była w szkole raczej cicha, skromna, ale niezwykle skupiona. A my wtedy z Romkiem Polańskim i Witkiem Leszczyńskim zadawaliśmy szyku. Poza tym liczyła się osobowość, indywidualność.
W szkole Zofia Nasierowska współpracowała z Agnieszką Osiecką, która studiowała reżyserię. Co zabawne, obie nie zamierzały w przyszłości zajmować się filmem.
To Osiecka, studiująca o rok niżej, zaproponowała jej współpracę. Zosia była zawsze operatorką jej etiud. Były wtedy nierozłączne. Osiecka nie była zachwycona efektem swojej pracy, ale o zdjęciach Zosi mówiła: „zastanawiające: szorstkie, ciemne, niemal brutalne”.
Kiedy zostaliście małżeństwem, to pani Zofia była bardziej znana i to ona zarabiała więcej.
Traktowałem tę sytuację z pobłażaniem. Kiedyś przyszła do żony dziennikarka z miesięcznika „Ty i ja” na wywiad. Byłem akurat w domu, otworzyłem jej drzwi, pomogłem z płaszczem, potem one zamknęły się w pokoju żony, ja zająłem się swoimi sprawami. Mieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu na Tamce. Kiedy wywiad się skończył, znowu pomagałem pani przy wyjściu, a ona mówi: „A z panem to porozmawiamy, jak będzie pan miał jakiś dorobek”.
Fot. Barbara Kwiatkowska w obiektywie Zofii Nasierowskiej, domena publiczna
Jaki miał pan stosunek do tej wtedy niekonwencjonalnej sytuacji?
Kręciłem krótkie filmy, co nie dawało mi dużych dochodów i nie mogłem konkurować z Zosią. To zawsze trochę niewygodne dla faceta, że ona zarabia więcej. Dzisiaj nikt się tym nie przejmuje, ale wtedy były inne czasy. Od początku wiedziałem, że chcę się zajmować filmami fabularnymi, ale te krótkie formy dały mi duże doświadczenie i zrobiły mi nazwisko. Dzięki nim dość szybko zadebiutowałem i wtedy nasza sytuacja finansowa zaczęła się wyrównywać. Nie miałem żadnych kompleksów.
Rozmawialiście o jej pracy?
Zosia opowiadała mi dużo o tym, co się jej wydarza. W jej procesie fotografowania zawsze bardzo ważna była relacja z osobą, której robiła zdjęcia. Zawsze w końcu jej modelki i modele otwierali się, zwierzali jej i opowiadali swoje najskrytsze tajemnice. Czasem sama się temu dziwiła. Ale przecież otwierali się właśnie przed nią. Zakładam, że działał tu taki mechanizm psychologiczny – łatwiej jest zwierzyć się z trudnych spraw czy tajemnic komuś, kto nie jest nam w rzeczywistości bliski, kogo może nigdy więcej nie spotkamy, niż bliskiemu. Tym bardziej że Zosia nie powtarzała tego nikomu.
Tylko czasem panu?
Dostawałem bardzo ocenzurowane wersje. Zresztą nie byłem specjalnie zainteresowany kobiecymi tajemnicami. Opowiadała mi czasem jakieś bardziej pikantne historie. I zaskakiwały mnie te wyznania na granicy ryzyka. Zosia tłumaczyła to w szczególny sposób. Twierdziła, że te kobiety w pewnym momencie muszą z siebie coś wyrzucić. To jest chwila prawdy – modelka oddaje się nie tylko cieleśnie, ale zdradza tajemnice duszy. Pewnie chodzi o zaufanie. Ona na nie zasługiwała – chciała pokazać swoje modelki jak najkorzystniej. Przecież wystarczy opuścić aparat kilka centymetrów niżej i już wszystko inaczej wygląda. A to nie były czasy Photoshopa – Zofia wszystko robiła światłem. Dlatego kobiety, które fotografowała, tak ją uwielbiały. Dzięki niej piękniały. Ale czasem to się kończyło nie najlepiej. Kiedyś żona przygotowywała serwis fotograficzny śpiewaczce operowej, która nie tylko była niezbyt urodziwa, ale też niezbyt wysoka. Ale śpiewała dobrze i jak stała daleko na scenie w operze, to nie miało znaczenia. Wysłała te zdjęcia do Opery Wiedeńskiej i została zaproszona na rozmowę. Opowiadała żonie, że jak weszła na spotkanie, padło pytanie: „Kto pani zrobił te zdjęcia?”.
Z jednej strony to schlebianie próżności, a z drugiej akt artystyczny – tworzenie piękna, którego nie ma.
Myślę, że to także zabieg terapeutyczny i kwestia spojrzenia, bo wszędzie można znaleźć piękno – urodę czy coś interesującego. Kiedyś przyjechała do niej aktorka Mieczysława Ćwiklińska, już w podeszłym wieku, ale w przekonaniu, że nadal jest wielką gwiazdą. Na rękach miała małą suczkę. A my mieliśmy wtedy dwa jamniki i kotkę. Podczas przygotowań do zdjęć puściła tego pieska i nasze psy się na niego rzuciły, ale co ciekawe, broniła go przed nimi nasza kotka. Pani Ćwiklińska mało zawału nie dostała. Potem, kiedy przygotowywałem spektakl dla Teatru Telewizji, chciałem, żeby w nim zagrała. Zaprosiła mnie do swojego mieszkania przy Alei Wyzwolenia. Wyglądało jak buduar, a wszystkie lustra, których było sporo, miała zasłonięte gazą. Tak oglądała siebie.
Wszystkie miejsca, w których państwo mieszkali: mieszkanie na Tamce, dom na Żoliborzu, a potem Mazury, stawały się ważnym miejscem towarzyskim. Czyja to była zasługa?
Oboje się do tego przykładaliśmy. Kiedy przygotowywałem się do zawodu, a przyszedłem do szkoły filmowej po skończeniu architektury, stałem się ulubionym studentem prof. Antoniego Bohdziewicza. Zaproponował mi pracę scenografa przy trzech jego filmach, dzięki czemu miałem okazję pracować na planie, czego jako student jeszcze nie mogłem. Przyglądałem się pracy profesorów i starszych kolegów. Nie wiem, czy taka była moda, czy nastrój czasów, ale większość z nich to byli histerycy. Dyktatura, wszystko wymuszone awanturą, ludzie wściekli, każdy myśli, żeby nie spowodować kolejnego wybuchu. Wtedy postanowiłem, że kiedy już będę mógł robić filmy fabularne, będę pracował inaczej, spokojnie, cierpliwie. Z niektórymi pracowałem wielokrotnie, a niektórych odkryłem, jak Marka Kondrata, Wiktora Zborowskiego czy Ewę Dałkowską. To się przeniosło na prywatne życie. Mieliśmy masę przyjaciół, ale dbała o nich przede wszystkim Zosia. Często organizowała przyjęcia, spotkania.
Jak w dwurodzinnym domu, który dzielili państwo z Jerzym Kawalerowiczem i jego żoną Lucyną Winnicką?
Razem z nimi go zbudowaliśmy. Zdjęcie Lucyny Winnickiej znalazło się na okładce pisma „Ekran” i zapoczątkowało karierę żony, a one się bardzo zaprzyjaźniły. Ja przyjaźniłem się z Kawalerowiczem. Razem kupiliśmy niewielką działkę na Żoliborzu przy ulicy. Fortecznej. Byliśmy tam pierwsi, dopiero potem sprowadzili się tam Wajdowie, Alina Janowska, a po drugiej stronie tramwaju Morgensternowie. Podczas stanu wojennego te stosunki się zacieśniły. Nie zważaliśmy nawet na godzinę policyjną. Życie jak w małym miasteczku. Nasz dom kupili znajomi, a część Kawale- scenograf Boris K. Obie rodziny się przyjaźnią, podobnie jak my.
Łączyło pana z żoną zamiłowanie do dobrego jedzenia.
Jak się wychowało w domu, w którym mama dobrze gotowała, rozróżnia się, co jest smaczne, a co nie. Do dzisiaj porównuję wszystko do tego, co przyrządzała mama. Choć zdaję sobie sprawę, że to czysto subiektywne. Pamiętam, jak zostałem po raz pierwszy zaproszony do domu Zosi. Jeszcze nie byliśmy narzeczonymi, po prostu kolegowaliśmy się w szkole. W domu państwa Nasierowskich zostałem poczęstowany obiadem, który oceniłem bardzo wysoko. Blisko ideału, czyli kuchni mamy. Mama Zosi natychmiast zapałała do mnie sympatią. W przeciwieństwie do taty, który patrzył na mnie trochę krzywo. Potem często bywałem tam na obiadkach. Często byli też inni goście, jak Kalina Jędrusik, urodzona skandalistka bardzo zaprzyjaźniona z Zofią.
Zrobiła jakiś skandal przy stole?
Któregoś dnia stałem się świadkiem niewiarygodnego numeru. Było lato, bardzo gorąco. Wtedy dziewczyny chodziły w takich dość długich, marszczonych spódnicach. Zaraz mamy siadać do obiadu. Wszyscy gromadzą się przy stole: mama, dwie córki – Zosia z młodszą siostrą, ja i Kalina. Wchodzi ojciec, a Kalina odwraca się w jego kierunku, wzdycha: „Och, jak gorąco”, i zaczyna się wachlować spódnicą. A nie ma majtek. Ojciec nie wiedział, co ma zrobić. Chytruska wiedziała, że nie mógł przecież powiedzieć żonie, co właśnie mu pokazała. Pamiętam inny moment przy stole. Z dziesięć lat później, już mieszkaliśmy na Żoliborzu. Kalina przyszła na zdjęcia, a po sesji żona zatrzymała ją na obiedzie. Siedliśmy do stołu: my, dzieci i Kalinka, która z upodobaniem zaczęła rzucać ku***mi i chu**mi. Dzieci zachwycone, od razu się w niej zakochały.
Pani Zofia miała talent do gotowania?
Wyniosła to z domu. Ale przez lata nie miała czasu gotować. Raczej zawsze była gosposia, która gotowała pod jej okiem. A jak wyjechaliśmy na Mazury i przez pierwsze kilka lat nie było jeszcze pensjonatu, Zosia zaczęła zaglądać do książek kucharskich oraz zeszytów mamy i babci. Gotowała wyśmienicie. Pewnie trochę z nudów, a potem jej się spodobało. Jak już powstał pensjonat, pochwały gości sprawiały jej ogromną przyjemność. Mieliśmy taki zwyczaj, że jedzenie stawało na stołach w półmiskach, a zupy w wazach i każdy sobie sam nakładał. Czasem zdarzały się niespodzianki. Raz przyjechał pewien Koreańczyk z ambasady, który, zanim ktokolwiek skończył zupę, pochłonął błyskawicznie pięć befsztyków. Zosia przyniosła kolejne. Jadł dalej. Jeden pan oburzony potem doniósł: „Proszę pani, on zjadł dziewięć befsztyków”.
Słynęła ze swojej zaradności.
W czasach, kiedy wszystkiego brakowało, była mistrzynią organizacji. Brak mięsa? Zaproponowała sesję zdjęciową kierowniczce sklepu mięsnego, zrobiła z niej gwiazdę i już niczego nie brakowało. To wtedy Alicja Bobrowska, aktorka i dzisiaj powiedzielibyśmy celebrytka, nawiązała stosunki z kierownikiem sklepu mięsnego w Śródmieściu. Był gotów jej załatwić wszystko, byleby poszła z nim do chłodni. On tam się do niej dobierał, a ona do pewnego momentu mu pozwalała, a potem ucinała sprawę. Jemu to wystarczało. Przyszła do mojej żony, mówi: „Zosia, jedź ze mną, też coś kupisz”. A żona na to: „Nie jadę, ty wiesz, jak się obronić, a ja nie wiem, czy będę umiała”.
Lubiła pomagać innym?
Miała silnie rozwinięty instynkt społeczny. Prowadziła nieustanne poradnictwo psychologiczne, stale w akcji, wszystko pod kontrolą, każdy gest, ruch, wszystkie fronty domowe zlustrowane. Nie znosiła spokoju, a jednocześnie była przemęczona, zapracowana, nie miała dla siebie wolnej chwili. Kierowniczka całego świata. Zawsze musiała pierwsza powiedzieć: teraz skręcamy w prawo… I królowa zazdrości. Kiedy tylko spojrzałem na kobietę, mówiła: „Co tobie ta szyja tak chodzi?”. Ja znajdowałem się na drugim biegunie – byłem egotyczny, skupiony na sobie, a właściwie na swojej pracy. Wychowywałem się przy niej, uczyłem, że trzeba się jakoś zachowywać wobec otoczenia.
Kim byłby pan, gdyby nie ona? Dla artysty skupionego na swojej twórczości taka żona jak pani Zofia to błogosławieństwo.
Poznaliśmy się wcześnie. Ona miała 20 lat, a ja 27. Byłem wtedy pogrążony w rozpaczy po zawodzie miłosnym. Moja ówczesna narzeczona wyjechała za granicę i nie wróciła. I na to wszystko pojawiła się Zosia, dziewczynka z warkoczykami, na skuterze. Zadziałała na mnie terapeutycznie. Wspólne życie nas ukształtowało. Ona zawsze o mnie bardzo dbała. Ja w jej życie wniosłem zainteresowanie literaturą, bo ona bardziej interesowała się malarstwem. Raptem w drugiej połowie życia zdecydowała się na napisanie scenariusza serialu „Siedlisko” i znalazła w sobie miłość do wsi i bycia gospodynią wiejską. Wszystkiego można było się po niej spodziewać.
Znaleźliście sobie dobre miejsce do życia…
Wszystko było idealne, dopóki żona nie zachorowała. Okazało się, że to glejak, czyli coś beznadziejnego, czego się nie da wyleczyć. Choroba i walka z nią trwały dwa lata. Koniec był fatalny. Ostatnie miesiące Zosia była już nieprzytomna, nie rozumiała niczego. Ale podobno glejak nie jest bolesny, więc nie cierpiała. Ale kto wie… W końcu czy samo leżenie bez ruchu czy kontaktu z innymi nie jest cierpieniem? Gdyby żona żyła, nadal mieszkalibyśmy na Mazurach, gdzie żyliśmy razem przez 20 lat. Teraz, kiedy tam jeżdżę, mam poczucie, że wracam do domu. To jest moje miejsce na ziemi. Ale sam tam nie chciałem zostać.
Pana recepta na trwały związek? Byliście małżeństwem ponad pół wieku.
Nie ma jednej recepty. Każde małżeństwo jest innym doświadczeniem, tworzy indywidualne formy. W długim związku, kiedy wszystkie spoiwa podstawowe schodzą na drugi plan, mówię o życiu uczuciowym, seksualnym, osobistym, kiedy toczy się obraźliwa codzienność życia, pojawia się mocna zażyłość, stosunek braterstwa. Zosia była mi bliska jak siostra. Podobnie pewnie odczuwała ona. Ta bliskość jest bardziej naturalna niż na początku bycia razem, kiedy ludzie są sobie jeszcze obcy, po prostu się spotkali i jest im dobrze ze sobą. A ponieważ zwykle mężczyzna ulega kobiecie, trzeba przyjąć wszelkie zmiany, które nawet denerwują, z dobrodziejstwem inwentarza.
Zofia Nasierowska: Żyła w latach 1938–2011. Fotografka specjalizująca się w portretach. Urodziła się w Warszawie. Przygodę z fotografią zaczęła w wieku siedmiu lat, a już jako jedenastolatka wzięła udział w pierwszej wystawie. Była uczennicą swojego ojca, fotografa Eugeniusza Nasierowskiego. Ukończyła technikum fototechniczne oraz wydział operatorski łódzkiej filmówki. W latach 60. zdobyła popularność jako autorka portretów. Przez kolejne dekady jej zdjęcia gwiazd zdobiły okładki ówczesnych magazynów. Zmarła 3 października 2011 roku w Warszawie.
Kim jest Janusz Majewski?
Janusz Majewski to ceniony reżyser filmowy, pisarz, scenarzysta i wykładowca. Absolwent Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, gdzie ukończył Wydział Reżyserii. W 2015 roku zdobył nagrodę Srebrnego Lwa na Festiwalu Filmowym w Gdyni za film "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy". W swoim dorobku artystycznym ma również Nagrodę Specjalną Jury na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za film "Mała matura" czy statuetkę "Gwiazdy Telewizji Polskiej" oraz wiele innych nagród i wyróżnień. W 2001 roku odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla rozwoju polskiej kinematografii. Uhonorowany nagrodą Orła (2012) w kategorii "Za Osiągnięcia Życia", zaś w 2013 odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla kultury narodowej, za osiągnięcia w twórczości artystycznej i działalności dydaktycznej. W jego twórczości pisarskiej możemy znaleźć książki: "Czarny mercedes", "Ryk kamiennego lwa", "Mała matura", "Siedlisko" i wiele innych. Prywatnie był mężem Zofii Nasierowskiej, z którą ma dwójkę dzieci: Annę i Pawła.