Nie ma w Polsce lepszego aktora – mówił o niej Andrzej Wajda. Teresa Budzisz-Krzyżanowska po wypadku samochodowym poruszała się z trudem, ale wciąż grała. " Nigdy nie słyszałam od Teresy nawet słowa skargi. Walka z fizyczną niedoskonałością szalenie ją uwzniośliła. Ona wręcz promienieje wewnętrznym światłem" - mówią jej przyjaciele.
Spis treści
Milczy od wielu lat, prawie nie udziela wywiadów. Sprawia wrażenie niedostępnej. Ale kiedy zobaczyłam jej nazwisko w obsadzie „Wujaszka Wani” w reżyserii Iwana Wyrypajewa, pomyślałam, że spróbuję do niej dotrzeć. Odpowiedź od Teatru Polskiego przyszła po kilku tygodniach: aktorka ma czas jutro. Ile? Nie wiadomo. Spotykamy się w podziemiach warszawskiej Akademii Teatralnej. Szybko okazuje się, że Teresa Budzisz-Krzyżanowska chce mówić tylko o spektaklu. Krzywi się, gdy proponuję rozmowę „o życiu”.
– Dlaczego kogokolwiek miałaby obchodzić moja opowieść? – pyta. – Bo we fragmentach historii innych ludzi odnajdujemy swoją własną. Jakąś mądrość, pocieszenie, czasem odpowiedzi na niezadane wcześniej pytania – mówię. Po chwili namysłu, z ledwo widocznym uśmiechem na twarzy, stwierdza: – No dobrze, spróbujmy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
„Ciepło” – to słowo najtrafniej określa Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Już po kilku minutach rozmowy czuję, że wizerunek wielkiej aktorki postawionej na piedestale ją uwiera. Kiedy mówię, że jej optymizm to coś niespotykanego, dziwi się, że nawet młodzi ludzie, z którymi ma kontakt w Akademii Teatralnej, są tacy smutni.
– Nie rozumiem tego powszechnego ponuractwa. Staram się im tłumaczyć, że cierpienie to nie jest dobry sposób na życie. Czy zawsze jest pełna entuzjazmu? – Miewam oczywiście chwile zwątpienia i niemocy, ale wtedy mówię sobie, parafrazując Wyspiańskiego, „oby nam się tylko chciało chcieć”. Mnie się chce, choć nie zawsze mogę. Wtedy się wściekam i ten gniew napędza mnie do działania – tłumaczy. A Anna Seniuk dodaje: – Tereska znajduje dziesiątki powodów, żeby mi powiedzieć, że jest szczęśliwa. Aha! Tylko zawsze stawia mi jeden warunek: „Nie mówimy o chorobach!”. Gdy miała moment słabości i chciała zrezygnować z grania, powstrzymał ją Gustaw Holoubek. – Powiedział mi wtedy: „Nigdy nie wolno ci tak postąpić! Bo co będziesz robiła w domu?”. Pomyślałam: „No, fakt, usiądę przed telewizorem i będę rozpatrywała swoje boleści? To bez sensu”. Dlatego jeśli tylko się da, do końca chcę uczestniczyć z nieumiarkowanym entuzjazmem w życiu na co dzień i w teatrze.
Gdy w pierwszej połowie lat 90. miała poważny wypadek samochodowy, zrozumiała, że życie należy celebrować.
– To był moment w szpitalu, w którym odzyskałam przytomność. Nie wiedziałam, że jestem już po operacji. Było mi bardzo zimno, czułam złamane nogi i wielki ból. Zamiast twarzy miałam „befsztyk”. Ale kiedy zobaczyłam nad sobą zrozpaczone córki, powiedziałam: „Nie martwcie się, nic się nie stało. Będzie nawet lepiej, bo teraz już na pewno będę zawsze z wami. W tamtej chwili byłam przekonana, że nie wrócę na scenę, że to niemożliwe. Ale nie rozpaczałam. Nawet przestałam się martwić, co wcześniej miałam w zwyczaju. Zrozumiałam, że szczęściem jest samo życie, jakiekolwiek by było.
Gdy rehabilitowała się w Konstancinie, wizytę złożyli jej trzej panowie: Gustaw Holoubek, Janusz Warmiński, dyrektor artystyczny teatru Ateneum, oraz Andrzej Szczepkowski, wtedy przewodniczący ZASP-u. Oświadczyli, że wstrzymują próby do „Fantazego”, spektaklu, w którym miała zagrać Idalię, i będą czekali na nią tak długo, jak to będzie konieczne. – Jeździłam wtedy na wózku, lekarze próbowali jakoś mnie poskładać i uruchomić. Nie wiedziałam, co dalej ze mną będzie, więc ich zachowanie było przede wszystkim budujące. Bardzo chciałam sprostać ich oczekiwaniom i pokładanym we mnie nadziejom, chociaż wiedziałam, że nie będzie łatwo. I nie było – opowiada aktorka.
Kilka miesięcy później spróbowała wrócić na scenę, ale po dwóch próbach zrozumiała, że nie da rady. Była jeszcze zbyt słaba. Nie poddała się jednak i po pewnym czasie spróbowała znowu. Tym razem się udało.
Anna Dymna: – Ten wypadek mógł wykluczyć ją z zawodu, ale tak się nie stało. To wymagało od Tereski mnóstwa pokory i cierpliwości. Jestem wdzięczna losowi za to, że ją poznałam, bo jest dla mnie światełkiem. Czasem, gdy było mi źle, myślałam: „Babo, weź się w garść. Terenia zawsze dawała radę, to ty też sobie poradzisz”. Z kolei Anna Seniuk wspomina: – Pamiętam, jak po wypadku odwiedzałam Teresę w Konstancinie. Wpadałam do szpitala w przerwie między zajęciami i byłam strasznie głodna. A tak się zazwyczaj składało, że było to w porze obiadowej. Więc kiedy proponowała, żebym zjadła jej obiad, bo ona nie ma apetytu, przyjmowałam tę ofertę z wdzięcznością. Jednak gdy któregoś dnia pielęgniarka popatrzyła na mnie wielce zgorszona, że wyjadam pacjentce posiłek, zawstydziłam się okropnie i powiedziałam, że będę już przyjeżdżała o innej porze. Bardzo nas to obie rozbawiło – mówi. – Kiedy patrzę na Teresę z dzisiejszej perspektywy, nasuwa mi się jedno słowo: heroina. I to nie tylko ze względu na jej dorobek aktorski, bo tę moc, którą zawsze miała na scenie, posiada również w życiu.
Magdalena Łazarkiewicz stwierdza: – Nigdy nie słyszałam od Teresy nawet słowa skargi. Walka z fizyczną niedoskonałością szalenie ją uwzniośliła. Ona wręcz promienieje wewnętrznym światłem. To światło zobaczyła też Anna Dymna: – Tereskę poznałam, gdy byłam studentką pierwszego roku szkoły teatralnej i dostałam rolę w „Weselu” w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Ona wcielała się w Rachelę. Pamiętam, jak stałam za kulisami i patrzyłam, jak gra. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałam równie niesamowitej aktorki: emanowało z niej jakieś dziwne światło. Tak jakbym widziała jej aurę. Byłam wtedy 18-letnią dziewczyną i marzyłam o tym, żeby kiedyś chociaż w połowie być taką aktorką jak ona. Była i jest moim ideałem.
– Dlaczego zostałam aktorką? Nie wiem. To była potrzeba spełnienia tęsknot, marzycielstwo. Próba zaczarowania biednego życia, od którego oczekiwałam więcej. Chciałam, żeby było ciekawe i mądre – podkreśla aktorka. Urodziła się na Pomorzu, w Tczewie, jej rodzice byli Kaszubami. Ona – najmłodsza z czworga rodzeństwa. O ojcu, byłym więźniu obozu w Dachau, powiedziała kiedyś: „Mama go stamtąd wyciągnęła, a on spłodził mnie i umarł, zanim się urodziłam”. O mamie: „Była prostą kobietą, ale poezję miała we krwi. Gdy czytała nam w domu »Pana Tadeusza«, robiła to wspaniale. I pięknie też śpiewała. Ten śpiew ciągle dźwięczy mi w uszach”.
Była nastolatką, gdy wyjechała na drugi koniec Polski, do śląskiego miasta Czechowice-Dziedzice. Ponad 500 kilometrów od domu, gdzie jej siostra była kierownikiem budowy w rafinerii naftowej. Teresa zamieszkała z nią, żeby odciążyć finansowo mamę. Po skończeniu liceum postanowiła, że spróbuje zrealizować swoje marzenie i złożyła papiery do krakowskiej szkoły teatralnej, choć nie wierzyła, że się dostanie. Myślała, że się do tego zawodu nie nadaje, bo nie jest zbyt ładna.
Mama nie pochwalała jej pomysłu na zostanie aktorką. Dlatego kiedy dzień po egzaminach pojawiła się w drzwiach rodzinnego domu i zdruzgotana powiedziała, że się nie dostała, usłyszała: „Widzisz, dziecko, ja to wymodliłam”. A ona myślała wtedy: „Inne dziewczyny były w szpilkach, ładnie umalowane i ubrane. A ja z prowincji, nic dziwnego, że mnie nie przyjęli…”. Następnego dnia przyszedł telegram, że ma się zgłosić do drugiego etapu, bo wcześniej zaszła pomyłka.
Krakowie studiowała na roku razem z Anną Seniuk, która wspomina: – Znamy się już ponad pół wieku! Byliśmy małą, 17-osobową grupką młodych ludzi, którzy przez cztery lata swojego życia praktycznie nie rozstawali się ze sobą. Ale z Teresą to wyglądało trochę inaczej. Gdy my oddawaliśmy się urokom nocnego Krakowa, ona nigdy nam nie towarzyszyła. Dlatego zawsze otaczała ją jakaś tajemnica, która w sposób szczególny interesowała naszych kolegów. Toteż nic dziwnego, że jeden z najprzystojniejszych chłopaków w szkole zainteresował się nią do tego stopnia, że już na studiach ją poślubił, żeby nikt mu tej dziewczyny sprzed nosa nie porwał (śmiech) – opowiada. Mowa o aktorze Janie Krzyżanowskim.
Na ostatnim roku Teresa zaszła w ciążę, miała 22 lata. W takim stanie niełatwo jest znaleźć pracę, więc Halina Gryglaszewska, opiekunka jej roku i ówczesna dyrektorka teatru Rozmaitości (dzisiejsza Bagatela), zaproponowała jej etat. Aktorka urodziła w lipcu córeczkę, a we wrześniu była już na scenie. Grał tam również jej mąż, zatem teatr stał się ich drugim domem. – Ania wychowywała się za kulisami. Graliśmy wtedy „Romea i Julię”, więc wszystkie jej fotografie zawarte w albumie z tego okresu są podpisane cytatami z Szekspira. „O, Matko Święta, cóż to za przemiana!”, widnieje pod jednym ze zdjęć – śmieje się aktorka. – Raz zabraliśmy sześcioletnią Anię na „Pannę Rositę” Lorki, w której graliśmy główne role. Treść dramatu sprowadza się do tego, że w pierwszym akcie narzeczony porzuca pannę Rositę i ona przez kolejne dwa akty bezskutecznie za nim tęskni. Kiedy wracaliśmy do domu, Ania ze łzami w oczach oświadczyła, że już nigdy do teatru nie pójdzie. Na pytanie dlaczego, powiedziała wzburzona: „Bo tatuś nigdy by tak nie postąpił!”. Dla niej to była prawdziwa historia. Widocznie dobrze zagraliśmy – opowiada.
Zawsze wiedziała, że rodzina jest najważniejsza, choć jej pani profesor ze szkoły teatralnej Halina Gallowa przekonywała studentki pierwszego roku, że teatr to klasztor. Wymaga całkowitego poświęcenia, dlatego dziewczęta nie powinny wychodzić za mąż ani mieć dzieci. Teresa jej nie uwierzyła, ale przyznaje, że trudno było pogodzić intensywne życie w teatrze z codzienną uważnością dla dzieci.
Do tej pory mam wyrzuty sumienia, że ograbiłam z czegoś rodzinę. I często pytam moje dorosłe już dziewczyny, czy nie mają do mnie żalu – mówi.
Anna Dymna, która pracowała z Budzisz-Krzyżanowską w Starym Teatrze, wspomina: – Tereska to z jednej strony wielka artystka, a z drugiej normalna kobieta. Pamiętam, jak w dniu premiery „Orestei” w reżyserii Zygmunta Hübnera, w której grała Klitemnestrę, przyszła do teatru, niosąc ciężkie siatki. Wystawała z nich cebula, wypadały rzodkiewki. Zawsze potrafiła połączyć poezję aktorstwa z prozą życia.
Stary Teatr to najważniejsza dekada w życiu zawodowym Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Grała tam m.in. u Andrzeja Wajdy i Jerzego Jarockiego. – Tuż przy teatrze był klub SPATiF-u, gdzie chodziliśmy po każdym spektaklu, żeby „omówić” przedstawienie. Zawsze było o czym i z kim rozmawiać. Czasami do rana. Przy głównym stole królował Jurek Bińczycki i my, jego admiratorzy, gromadziliśmy się wokół niego. Do dziś pamiętam, jak pewnego wieczoru nie siedział tam, gdzie zwykle, tylko w rogu, na końcu sali, sam nad kieliszkiem wódeczki. To było dziwne, więc po jakimś czasie ktoś zebrał się na odwagę i podszedł do niego z pytaniem, co się stało. A on odparł dramatycznym tonem: „Miejsca sobie znaleźć nie mogę, odkąd Klenczon odszedł z Czerwonych Gitar”. Wytrzymał bardzo długo, żeby ten dowcip nam sprzedać – mówi aktorka. – Miałam szczęście, że trafiłam do Starego w czasach jego największej świetności. Było tam kilku wspaniałych reżyserów: Zamkow, Wajda, Swinarski, Jarocki, Lupa, współpracujących i współzawodniczących ze sobą na przyjacielskiej stopie. Ta ich „konkurencyjność” udzieliła się i nam, aktorom. Do tego stopnia, że pisaliśmy do siebie telegramy, które krążyły między sceną główną a kameralną. Na kameralnej koledzy próbowali wtedy „Wyzwolenie” ze Swinarskim, a my na dużej „Noc listopadową” z Wajdą i dostaliśmy pewnego dnia telegram z pytaniem: „Jak wam idzie?”. Nasza odpowiedź, podyktowana poczuciem humoru i wzajemną sympatią, brzmiała: „Wasza grupa naszą grupę może pocałować w d…”. Takie to były piękne czasy – śmieje się Teresa Budzisz-Krzyżanowska.
Jednak po 11 latach postanowiła porzucić swoją ukochaną scenę i przeniosła się do Warszawy, gdzie Jerzy Grzegorzewski, kolejny wybitny reżyser, zaproponował jej etat w stołecznym Studio. Chciała coś zmienić, zaryzykować.
Czułam się zbyt wygodnie. Myślałam, że wszystko już wiem, że nic nowego przede mną. A Grzegorzewski pokazywał zupełnie nowy, nieznany mi dotąd język teatru, więc zgodziłam się. Poza tym akurat sypało się moje życie prywatne i myślałam, że zmiana miejsca dobrze nam obojgu zrobi. Ale tak się nie stało, niestety. Rozstanie okazało się nieuniknione – opowiada.
Był 1984 rok i była przekonana, że do stolicy wyjeżdża tylko na chwilę, została w niej jednak do dziś.
Mówi się o niej, że to aktorka Andrzeja Wajdy. Ale kiedy zaproponował jej główną rolę w „Hamlecie”, na początku się wahała. Mówiła, że to już było, że grać mężczyznę to zbyt łatwe. Reżyser musiał czekać ponad rok, żeby się zgodziła. – Pamiętam, jak Wajda uzasadniał, dlaczego to ona, kobieta, ma zagrać Hamleta. Powiedział wtedy, że to największa rola na świecie i ma ją grać największy aktor. A największym aktorem w Polsce jest Teresa Budzisz-Krzyżanowska – tłumaczy Dorota Segda, która również wystąpiła w spektaklu.
Aktorka mieszkała już wtedy w Warszawie i czuła, że mogłaby robić coś więcej, ciekawiej. – Byłam na głodzie – przyznaje. Kiedyś przyjechała z wizytą do Krakowa, wpadła do Starego Teatru, gdzie Wajda próbował właśnie „Dybuka”. W przerwie, ot tak, zapytała: „No i co z naszym Hamletem, będzie coś z tego?”. Pomysł reżysera był ciekawy, ale ryzykowny. Aktorzy grali do pustej widowni, a sceny Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej odbywały się w garderobie umieszczonej w głębi, gdzie jej Hamlet zwierzał się siedzącym tam widzom ze swoich rozterek. Podczas prób Teresa usłyszała jedną z najważniejszych uwag od reżysera: „Nie graj, bo wiem, że potrafisz. Po prostu bądź”.
Łatwo powiedzieć „bądź”. Najpierw trzeba wiedzieć, kim się jest, a zanim się do tego dojdzie, trochę lat upływa – twierdzi aktorka.
Dzień po premierze, 30 czerwca 1989 r., zespół pojechał ze spektaklem do Nowego Jorku, a potem na tournée po Stanach, Meksyku i Europie. „Hamlet IV” był jednym z najważniejszych międzynarodowych sukcesów w teatralnej karierze Andrzeja Wajdy. I najważniejszym wydarzeniem w życiu zawodowym Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Marek Kalita tak wspomina międzynarodową trasę: – Moi koledzy mieli wspaniałe poczucie humoru. Wymyślili „kostiumowe bankiety hotelowe”. Kiedy na przykład przyjeżdżaliśmy do Rzymu, wieczorem przychodziliśmy na bankiet do wyznaczonego pokoju w togach rzymskich zrobionych z prześcieradeł. Organizator, czyli lokator pokoju, musiał zadbać o prawdziwe włoskie jedzenie i oczywiście dobre włoskie wino. W Tokio cały zespół zjawił się w kimonach, które każdy miał na swój użytek w pokoju hotelowym, a które służyły jako szlafroki. To był piękny widok. A Dorota Segda dopowiada: – W Acapulco spędziliśmy szalony tydzień. Namówiłam tam Teresę, żeby poleciała na spadochronie ciągniętym przez motorówkę. Można się było na nim unieść nawet na kilkadziesiąt metrów. Dała się przekonać, chociaż nie umiała pływać. Siedzieliśmy z Jurkiem Radziwiłowiczem na plaży i obserwowaliśmy, jak Teresa frunie nad zatoką, aż w pewnym momencie zobaczyliśmy zdumieni, jak jej spadochron się zatrzymuje, a nasz Hamlet zaczyna z dużej wysokości spadać do morza. Co prawda Teresa miała na sobie kamizelkę ratunkową, ale czułam się wtedy, jakbym właśnie zamordowała Budzisz-Krzyżanowską.
Kiedy pytam aktorkę, czy nigdy nie żałowała, że zostawiła Kraków, odpowiada bez namysłu: – Wciąż żałuję. Tęsknię za tym miastem, ale nie mam tam do czego wracać. To jest już inny świat, inni ludzie. W Warszawie nie potrafiła nawiązać równie bliskich relacji. – Z teatrem Studio dużo jeździliśmy po świecie, ale miejsce obok mnie w autobusie często było puste. Kiedyś zapytałam Anię Romantowską, z którą wtedy byłam najbliżej, czemu tak jest. Na co ona odpowiedziała: „Bo ludzie się ciebie boją”. Nie rozumiałam dlaczego. „Bo ty wielka aktorka jesteś, a to stwarza dystans”. Wydaje mi się, że nigdy się nie wywyższałam, ale muszę przyznać, że trudno było mi nawiązywać przyjaźnie.
Tereska robi wrażenie osoby zamkniętej, zdystansowanej. Trzeba ją poznać bliżej, nawet bardzo blisko, żeby ujrzeć osobę delikatną, ciepłą, o ogromnym poczuciu humoru. Jest ostrożna w zawieraniu przyjaźni, to prawda. Ale to znaczy, że traktuje tę relację bardzo poważnie. I nie ma potrzeby bycia osobą towarzyską za wszelką cenę – tłumaczy Anna Seniuk.
– To zadziwiające, że przez blisko 40 lat nie spotkałyśmy się na scenie. Tak naprawdę odnalazłyśmy się po jej wypadku. A teraz nie mogę dać sobie bez niej rady. Kiedy mam kłopoty i zmartwienia, to właśnie ona stawia mnie do pionu. Drogi Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej i Grzegorzewskiego rozeszły się, kiedy reżyser przeniósł się do Teatru Narodowego. – Pamiętam pierwszy spektakl, który tam widziałam, przywiezione z Krakowa „Dziady”. Siedziałam z boku na parterze, widziałam kapiący przepych, złocone poręcze, w których odbijał się błysk lamp, i czułam, że ten rodzaj spektaklu tam nie pasuje. A kiedy na widowni zaległa chwila z trudem wypracowanej ciszy i nagle rozległ się dźwięk brzęczących kryształków z wielkich żyrandoli, miałam już pewność: no nie, tu się to nie uda – opowiada aktorka. Kiedy przeszła do Ateneum, poczuła ulgę. – Popatrzyłam na wiszące w garderobie nad umywalką przedpotopowe baniaki z wodą i pomyślałam: „No, to jest prawdziwy stary teatr, tutaj czuję się na właściwym miejscu” – mówi. W zespole jest już od 11 lat. Teraz można ją tam oglądać w fantastycznej „Papieżycy”, spektaklu o kobiecie-papieżu, która przewodzi Kościołowi, choć straciła wiarę. – Siedzę na pustej scenie, mówię przez godzinę i 25 minut bardzo interesujący, choć kontrowersyjny tekst, ale muszę włożyć w to sporo wysiłku, by ludzie zechcieli mnie słuchać. Czasem wydaje mi się, że trafiam kulą w płot, ale bywa, że widzę odzew. Niedawno pewna pani, która była na spektaklu kilka razy, przesłała mi piękną recenzję. I dzięki tej pani wierzę, że to wszystko ma sens – podkreśla. A Tadeusz Nyczek, dyrektor literacki Ateneum, dodaje:
Teresa to cała orkiestra. Jej siła polega na tym, że jest w stanie wydobyć z siebie wszystkie muzyczne dźwięki, jakie są dostępne w tym zawodzie. Sama jedna byłaby w stanie zagrać całe „Wesele” Wyspiańskiego. Trochę w tym żartu, ale tylko trochę.
Magdalena Łazarkiewicz mówi o niej „polska Meryl Streep”. I ubolewa, że Teresa jest aktorką przez polskie kino niewykorzystaną. – Ona ma lekko lekceważący stosunek do filmu i to da się wyczuć. Poezja, teatr, to są jej żywioły. Kamera ją kocha, ale to jest miłość nieodwzajemniona – twierdzi reżyserka. Budzisz-Krzyżanowska przyznaje, że rzeczywiście nie przepada za planem filmowym, który jest wiecznym czekaniem na kolejne ujęcie. Ale też nie miała szczęścia do ról. – Często spotykałam się z kuriozalnymi pomysłami. Kiedyś, to było już dawno, zaproponowano mi rolę w filmie, ale gdy poprosiłam o wysłanie scenariusza, usłyszałam, że mogą go dostać jedynie osoby zdecydowane na współpracę. Zapytałam więc, skąd mam wiedzieć, czy chcę współpracować, skoro nawet nie wiem, co to za produkcja. „O rewolucji”, padła odpowiedź. „Ale co ja mam tam zagrać? Barykadę?”, zapytałam. Odpowiedzi nie było. Obrazili się pewnie. Kiedy nie gra, najczęściej można ją spotkać na korytarzach Akademii Teatralnej. Przygotowuje teraz „Koncert Jankiela” z XXII księgi „Pana Tadeusza”.
Tym, co sprawia jej największą radość, jest poezja. Słowacki, nasi nobliści, a szczególnie Norwid oraz Herbert. – To takie przyjemne, kiedy ktoś mówi do mnie językiem, który rozumiem. I nazywa po imieniu sprawy, o których ja też myślę, ale nie umiem opisać ich tak pięknie. Lubię te spotkania ze studentami. Najważniejsze są jednak spotkania z bliskimi – podkreśla.
– Pamiętam, jak Julka, moja czteroletnia wtedy wnuczka, szła ze mną przez łąkę i nagle zawołała z zachwytem: „Oooo, brylanciki!”, i pokazała paluszkiem rosę, która w słońcu błyszczała jak klejnoty. Gdyby nie ona, nigdy bym tego nie dostrzegła. I na pewno nie nazwałabym tego tak ładnie. A mój mały, a teraz już bardzo dorosły wnuk, lubił patrzeć „w smutość tego okna” i pytał, co myślę o świecie pięknym. Oni, tak jak moja mama, mieli poezję we krwi. Najmłodszy wnuk „fruwał jak ptaszek” i gonił motyle. A potem razem z mamą, moją młodszą córką, wyfrunął do Chile i dalej tam fruwają oboje chilijskimi liniami lotniczymi. Teraz wszyscy moi bliscy są bardzo daleko, rozproszyli się po świecie. Ale myślami wciąż jesteśmy bardzo blisko. I wie pani co? Dzięki nim ten mój świat rzeczywiście jest piękny.