O Beacie Tyszkiewicz mówiono: polska Sophia Loren. Bo świetne nazwisko, nienaganne maniery, styl... Czy to cała prawda o niej? To byłoby zbyt łatwe. Wizerunek pierwszej damy polskiego kina, aura perfum i perły były jedynie kostiumem Beaty Tyszkiewicz. Jej życie nie przypominało melodramatu w krynolinach. Raczej przygodową opowieść o bohaterce, która ma odwagę łamać schematy, a gdy coś się jej nie podoba – zabiera torebkę i opuszcza plan. Żyje na swoich warunkach.
Spis treści
Beata Tyszkiewicz potrafi zrobić deser z leśnych fiołków w cukrze. Ale też poczęstować gości postnymi ziemniakami, tyle że podanymi na srebrnej tacy. Zawsze wolała przyjaźnić się z mężczyznami, choć jest powierniczką wielu kobiet. Nie ma dyplomu szkoły aktorskiej, ale zagrała ponad sto ról. Internauci piszą: „Nikt nie starzeje się z taką klasą”, i życzą zdrowia, bo ostatnio choruje. Kobieta zagadka. Przyjaciele mówią: dobry człowiek. Wrogów chyba nie ma albo milczą speszeni.
Połowa lat 50. Gabinet rektora szkoły teatralnej Jana Kreczmara. Beata na dywaniku. Będzie się mówiło, że wyrzucono ją ze szkoły aktorskiej, bo ośmieliła się zagrać w filmie jako studentka. Jest jeszcze inny powód. Dzień przed spotkaniem u magnificencji w Teatrze Kameralnym grane jest przedstawienie "Tramwaj zwany pożądaniem". W przerwie Beata, zwykle siedząca na „jaskółce”, dostaje zaproszenie od znanego krytyka teatralnego Jana Kotta, on ma obok wolne miejsce. Po zgaszeniu świateł okazuje się, że miejsce ktoś zajął, więc, by nie robić zamieszania, ona... usadawia się na kolanach Kotta. Pech – przed nimi siedzi Kreczmar. Następnego dnia sugeruje: w „taaaki” sposób Beata nie zrobi kariery, a ze szkołą musi się rozstać. Ona niczego nie tłumacząc, rzuca: „Oczywiście”. I wychodzi. „Nie chciałam spędzić nawet pięciu minut w miejscu, gdzie mnie nie chcieli” – kwituje to wydarzenie, ale i filozofię życia. Jest mistrzynią wyjść w porę. Sama decyduje, gdzie zostaje, skąd ucieka, bo czasem musi. Otwarcie albo po angielsku.
Papieros, nieodłączny rekwizyt. I piersiówka w torebce zabierana na przyjęcia, bo „czasem trzeba się rozgrzać, a czasem postawić”. Czy dama pije, pali i bije mężczyzn po twarzy? Zdarzało się jej. Szła kiedyś Krakowskim Przedmieściem ze znajomym, od którego usłyszała: „Dostać w twarz od kobiety – tego bym nie przeżył”. Spoliczkowała go na środku chodnika, wzruszyła ramionami: „Widzisz? Przeżyłeś!”. Nie tylko wtedy pokazała, że wymyka się standardom. Węgierski film "Szalona" noc. 30-letnia Beata gra ekspedientkę o imieniu Piri. Nie rozlicza się z butelek po mleku, na boku ciuła lewy zarobek. Polscy dystrybutorzy filmu nie kupili. Dlaczego? Rola oszustki w przaśnym fartuchu odbiega od wizerunku Tyszkiewicz, który pokochali już Polacy. Czyli dystyngowanej bywalczyni salonów, stylowej i lekko odrealnionej.
Beata Tyszkiewicz urodziła się rok przed wojną, w pałacu. Co prawda rodzice mieli mieszkanie na Starówce, ale zaprzyjaźnieni arystokraci Braniccy udostępnili im piękny apartament. Beata Branicka zwana „ciocią Be”, szykowała wyrafinowane podwieczorki, zabierała na przejażdżki powozem. Jak tu nie nabrać cech damy? Tylko na co to komu w komunistycznej Polsce? A jednak. W połowie lat 50. reżyser Antoni Bohdziewicz szukał aktorki do roli Klary we fredrowskiej "Zemście". Był znajomym mamy i ciotki Beaty, które szepnęły mu o niej słowo. Dziewczyna dostała pierwszą filmową rolę. Miała 16 lat, uczyła się w liceum. Za wybryk, czyli udział w filmie, zapłaciła jedenastoma dwójami na świadectwie. Ostatecznie zdawała maturę razem z... milicjantami, którym władza kazała uzupełnić braki w wykształceniu. Podobnie jak oni dostała nie tylko pytania maturalne, ale także odpowiedzi.
Jako jurorka "Tańca z gwiazdami" pokazywała się w ciężkich, zdobionych kamieniami naszyjnikach, bo widzowie lubią ją w „brylantach”. Nawet jeśli Beata nosi do nich prosty top, wygląda świetnie. Minimalizmu nauczyła się od matki. Po wojnie rodzice rozstali się. Ojciec wyjechał do Anglii, mama zabrała Beatę i młodszego brata Krzysia do Bierutowic, czyli Karpacza, gdzie objęła niewielki hotel. Trudne czasy, mało pieniędzy. Gdy po kilku latach rodzina przeprowadziła się do podwarszawskich Lasek, Beata spała na podłodze, a jej mama (zatrudniona w redakcji „Szpilek” jako archiwistka) nie miała nawet zimowego płaszcza. Beacie zależało jednak na wizerunku. Gdy zaczęła dostawać role i weszła w świat artystyczny, musiała wyglądać. Zaczynała od koszulek gimnastycznych, w których wycinała wydatny dekolt, by zbliżyć się do stylu Brigitte Bardot. Robiła korale z malowanych ziaren fasoli. Ale jej kariera rozwijała się na tyle szybko, że wkrótce mogła już sobie pozwolić na zamawianie guziczków do bluzek u jubilera. W roku 1973 dostała uprawnienia aktorskie od Ministerstwa Kultury i Sztuki. Miała już za sobą 30 ról, m.in. w "Lalce" Hasa, we "Wszystko na sprzedaż" Wajdy. Grała na Węgrzech, we Francji, w ZSRR. Kto wie, że była nawet gwiazdą Bollywood? Była! W Indiach spędziła rok na zaproszenie pana Tiwariego, obłędnie bogatego producenta, który zaprosił ją do filmu "Alexander i Chanakaya".
Opływała w luksusy, ale odrzuciła propozycję pozostania w Indiach. Znów wycofała się po swojemu. Była przecież zakochana. W Warszawie czekał na nią Andrzej Wajda. Zaprzyjaźniona z Beatą Tyszkiewicz Agata Młynarska opowiada o radzie, którą dostała od niej przed ślubem z obecnym mężem:
„Miłość miłością, ale ty się już teraz przypatrz, jakim on jest materiałem na eksmęża. Czy nie jest sknerą. Rozstanie trzeba brać pod uwagę na początku. Lepiej mieć rozwód w płatkach róż niż w błocie”. Uwielbiam jej podejście do życia – mówi Agata.
Uczucie między Beatą a Andrzejem Wajdą wybuchło na planie "Popiołów". On imponował jej erudycją, zakochała się w mężczyźnie, w którym znalazła też autorytet. Wcześniej tylko flirtowała. Lubiła starszych. Z rówieśnikami raczej się przyjaźniła. Jednym z nich był Jacek Blikle, dziś profesor matematyki.
Opowiada: – Beata była świetnym kumplem. Angażowana do ról wielkich dam, nigdy się na taką nie kreowała. Uczyła nas tańczyć, skracała dystans. To podobało się mężczyznom.
Z Wajdą chciała założyć dom. Zaszła w ciążę, urodziła córkę, wzięli ślub. Kupili dworek w Głuchach niedaleko Wyszkowa. Czego zabrakło w tym małżeństwie? W Beacie coś buntowało się przeciwko związkowi „na śmierć i życie”. To wystarczyło, by zaryzykować odejście. Bynajmniej nie po angielsku, bo jej „sprzeniewierzenie” z hukiem potępiło środowisko. Jak mogła? Mogła, bo chciała. Choć po latach przyznała: „Zawiodłam wtedy, wytrąciłam Andrzeja ze spokoju”.
Wróciła z córką do Warszawy, poddała się biegowi zdarzeń. W tym biegu, w peletonie zainteresowanych nią mężczyzn, wysforował się Witek Orzechowski, dobrze zapowiadający się reżyser. Zanim zdążyła się zorientować, już z nią mieszkał. Zajmował się córką Beaty, Karusią, przywracał poczucie bezpieczeństwa. Jednak to nie wystarczyło. Ona znów postanowiła „wyjść z przyjęcia”, jak mówi o uwalnianiu się od relacji z mężczyznami.
Wkrótce po rozwodzie została zaproszona na kolację do Bliklego. Tam zjawił się odnoszący sukcesy architekt Jacek Padlewski. Znali się od dzieciństwa, pokochali gwałtownie. Urodziła się Wiktoria. Jacek pracował za granicą, Beata wyjechała za nim do Marsylii. Gdy w Polsce wybuchł stan wojenny, ściągnęła do Francji Karolinę. Na kilka miesięcy przeprowadziła się do Paryża i tam próbowała grać. Robiła swoje, Jacek swoje. Małżeństwo nie przeszło tej próby. Beacie zostało poczucie niezależności i dwie córki. Czyli „wszystko, co najważniejsze”.
"Kingsajz" Juliusza Machulskiego. Scena uznawana za kultową: elegancka pani przemierza targowisko, trzymając za rękę dziewczynkę, która zauważa uciekiniera z Szuflandii i wymierza mu kopniaka w piszczel. Mamusia kwituje to, mówiąc: „Nie kop pana, bo się spocisz”. Dziewczynkę gra Wiktoria. Karolina zagrała z mamą w filmie "Poeta i rycerz." To rzadkie przypadki wmieszania córek do filmu. Bo Beata zostawia im wolną rękę; mają być, kim chcą, rozwijać pasje, błądzić i trafiać po swojemu. „Wychowywałam je spojrzeniem”, mówi. Córki potwierdzają w wywiadach, że mama nie podnosiła głosu. Umiała opiekować się dziećmi. Może dlatego, że jako czterolatka dostała w prezencie... brata. „Teraz rodzice będą cię mniej kochali, bo urodził im się chłopiec” – orzekła niania, więc na wszelki wypadek Beata Krzysia nie lubiła. Gdy spał, wytrzepywała nad nim brudną wycieraczkę. To się zmieniło, kiedy mama oznajmiła: „Ja mam ciebie, ty możesz mieć jego. Daję ci go w prezencie”. Dziś Krzysztof mieszka w Niemczech, są w świetnych stosunkach.
Wiktoria zamieszkała w Szwajcarii, jest żoną literata Davida Bosca. Mają dwóch synów. Babcia robi im swetry na drutach, tęskni z daleka. Zdjęć z wnukami nie publikuje w sieci. Ujawnianie prywatności to nie jej specjalność. Odsłanianie słabości – także.
Lato 1993, Kazimierz Dolny. Plan filmu "Dwa księżyce". Reżyseruje Andrzej Barański. Ona szczupła, gra Panią Ministrową. Opowiada reżyser: – Gdybym wiedział co się dzieje, odradzałbym jej udział w filmie. Warunki były trudne – pełnia lata, tłumy. Ze strony pani Beaty nie usłyszałem najmniejszej skargi. Promienny uśmiech jej nie opuszczał. Nie chciała, by mówili, że jest chora. A była i to ciężko. Po wielu próbach diagnozy usłyszała: „Być może to rak trzustki”. Co odpowiedziała? „Dlaczego nie ja? Tylu moich przyjaciół odeszło na raka...” Prawdziwą chorobę rozszyfrował profesor Witold Bartnik: silne uczulenie na gluten! Beata walczyła o zdrowie, nie rezygnując z pracy. W autobiografii jest fragment rzucający światło na jej podejście do trudnych sytuacji: „Jeśli boli mnie głowa, to się uśmiecham. A gdy mam już wszystkiego dość, nadal jestem uprzejma. Jak jestem chora, nikt o tym nie wie...”.
Lubi cień, w który się zaszywa. Dotyczy to także spraw lżejszego kalibru. „Nie ma nic lepszego niż tajemniczy romans”, mówi na przykład. Całkiem niedawno, kiedy znalazła się w szpitalu, media wytropiły, że jej opiekunem był tam Karl Tresser, jak ustalono: dawny kochanek. Jego i Beatę dzieli 30 lat. Poznali się w latach 90. na festiwalu filmowym w Egipcie. Czy romans miał miejsce? Wiadomo, że Beata zaprotegowała go u Barańskiego właśnie do "Dwóch księżyców". Tresser dostał rolę, potem wyjechał. Zjawił się znowu, gdy Beata zachorowała. Piękny gest, ale czy dowód miłości, która się nie starzeje? Główna bohaterka milczy. Wygląda na to, że zna wartość słów, jakimi zatytułowała biografię: "Nie wszystko na sprzedaż".
Przerwa na planie filmu "Dzień wielkiej ryby" w reżyserii Barańskiego. Beata stremowana, z aparatem fotograficznym podchodzi do Jana Peszka. Chce prosić, by był jej modelem. Peszek zapamięta to tak: „Byłem onieśmielony faktem, KTO złożył mi propozycję – koleżanka z planu, ale także piękna dama, sublimat kobiecości. Posłusznie dałem się usadzić w otoczeniu krzaków hortensji. Miałem zarost, a ona powiedziała: Właściwie nie lubię brody u mężczyzn. Z wyjątkiem pańskiej. To była czarowna chwila”. Dla Beaty w dodatku przełomowa. Ośmieliła się portretować aktorów. Fotografować lubiła zawsze, robiła dużo zdjęć córkom. Polskę objechała wystawa jej prac. Ale z pasji Beata nie uczyniła sposobu zarabiania.
Gdy propozycji z „wielkiego” kina było mniej, zagrała w kilku serialach. Przyjęła też ofertę z telewizji i została dystyngowaną, ale życzliwą jurorką "Tańca z gwiazdami". Nadawała się idealnie. Wystąpiła też w kampanii firmy kosmetycznej, a także w reklamie rajstop, bo wciąż ma nogi jak marzenie. I w akcji prozdrowotnej, co wytknęła jej dziennikarka z „Na Temat”: „Trzymała papierosa w ręku nawet na fotografii w kampanii propagującej walkę z rakiem piersi. Mówiąc o walce z jednym rakiem, popularyzowała drugiego”. Beata nigdy nie ukrywała, że lubi palić, i nie dbała, co o tym mówią ludzie. Odważna w poglądach? Czasem na granicy prowokacji. W wywiadzie dla „Playboya” oznajmiła: „Zawsze mnie wujowie klepali w pupę i łapali za biust. Nigdy tego nie traktowałam w kategoriach napastowania”. I co? I nic. Gromów w mediach nie było. Krzysztof Ibisz, z którym pracowała na planie "Tańca...", twierdzi: – Jej siłą jest naturalność, autentyczność. Beata ma widoczny gen arystokracji, ale równocześnie jest ciepła, spontaniczna. Daje się lubić. Na tym polega jej klasa.
W końcu 2018 roku przeszła rozległy zawał. „Już się chyba napracowałam w życiu, nie? Czas zacząć odpoczywać”, powiedziała w wywiadzie i zrezygnowała z pracy jurorki, „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Niepokonanym”, chciałoby się zacytować piosenkę Perfectu. Tylko po co tak pompatycznie? Beata ma dystans do laurek i pochlebstw. Mówi, że chociaż zagrała w stu filmach, gdyby zliczyć czas scen, które jej się podobają, byłby to najwyżej kwadrans. Andrzej Barański mówi: – Ona ma naturalne predyspozycje do bycia nie tylko damą, ale wręcz pierwszą damą. Dostałaby ten tytuł bez żadnej kampanii wyborczej. Ona sama za damę uważa „kobietę, która nie sprawia sobą kłopotu”. Może na tym polega jej sekret – na dawkowaniu siebie w odpowiednich proporcjach, z wyczuciem. Nie na sztuce noszenia pięknych toalet i głowy wysoko? Podobno dziś maluje się w dużej odległości od lustra, w półmroku, żeby „nie widzieć detali”. Podobno. Składową jej uroku jest wrażenie, że ona nigdy nie odsłoni nam całej prawdy o sobie.