Wywiad

Jan Nowicki o żonie: "To ktoś, kogo mam nadzieję trzymać za rękę wtedy, kiedy poczuję ten prawdziwy i ostatni chłód"

Jan Nowicki o żonie: "To ktoś, kogo mam nadzieję trzymać za rękę wtedy, kiedy poczuję ten prawdziwy i ostatni chłód"
Odszedł Jan Nowicki
Fot. AKPA

Jan Nowicki odszedł 7 grudnia 2022 roku. Miał 83 lata. Przypominamy rozmowę aktora i reżysera o nowej miłości, śmierci, przemijaniu i radach jakie przekazał swojemu synowi Łukaszowi Nowickiemu.

PANI: Dobrze wyglądasz!

JAN NOWICKI: Z wyglądu już dawno nie żyję.

Czytałam o tym, że jesteś w podłym nastroju...

Wybacz, moja droga, ale o takich rzeczach czyta się wyłącznie w podłych pismach. Gdzie wszystko, co powiesz, jest interpretowane na opak. Żyjemy w czasach plotki, obmowy, okrutnych newsów, ohydy w zasadzie. Do tego wszystkiego bez przerwy człowiek jest podglądany. Nie cierpię, żeby ktoś mnie podglądał, żeby ktoś mnie nawet spisywał, zwłaszcza że jestem człowiekiem, dla którego rozmowa jest czasem rodzajem kreacji, prowokacji. I wcale nie musi dotyczyć prawdy, choćby dlatego, że prawda niekiedy bywa sakramencko nudna.

 Więc to nieprawda, że stawiasz grobowiec?

Grobowiec to miał faraon. Wspominasz o grobie, bo gdzieś wyczytałaś – ty, w moim pojęciu naprawdę inteligentna – że coś się z Jankiem dzieje, że on źle się czuje, że zamówił jakiś grobowiec. Zobacz, w jakiej formie to do ciebie dotarło! A trzeba być człowiekiem  z  mojego  rocznika,  żeby w ogóle wiedzieć, co to jest cmentarz. Gdy dorastałem w tej szarzyźnie, brzydocie komunistycznej, to było jedyne miejsce, gdzie rosły stare drzewa, kwiaty, leżały kształtne kamienie, gdzie obejmowaliśmy dziewczęta w tajemnicy przed dorosłymi, w milczącej akceptacji zmarłych. Cmentarz był miejscem życia. Był i na dobrą sprawę jest. Nad grobami mówi się o tym, kto zdał maturę, kto się ożenił, kto jest chory, kto zdrowy, a ci na dole – nazwijmy to, posługując się głupią metaforą – nic, tylko podsłuchują żywych. I jeżeli pies ma budę, przynajmniej powinien mieć, tak każdy człowiek powinien mieć dom, a na końcu grób.

Prawdziwy mężczyzna musi umieć po sobie posprzątać?

Ten nieprawdziwy również. Ale to nie takie proste, bo sprzątnąć po sobie nie każdy umie. W tym nie ma nic smutnego. Stąd też, jak powiedziałem w gronie serdecznych, wydawało mi się, osób, że buduję grób dla mojej rodziny po to, żeby zebrać moje rodzeństwo, które się urodziło grubo przede mną i umarło zaduszone przez koklusz, dziadka, którego w życiu nie widziałem, moją babkę, to jaka jest reakcja świata?

Szyderstwo?

Tak, bo ludzie, którzy w wielu przypadkach są przepełnieni błotem, muszą przerzucić je na kogo innego, bo nie są w stanie tego wytrzymać. W kiosku usłyszałem: „Panie Janku, jest o panu!”. Patrzę, a ja stoję na kamiennej płycie, jest data mojego urodzenia, daty śmierci jeszcze nie podała ta menda. Stoję w moim kapeluszu i jeszcze mam gołębia na ramieniu. Czyli ktoś kpi z moich przemyśleń, z mojego serca.

Ten gołąb nie znalazł się tam raczej przez przypadek.

Wiem, o czym myślisz. Opowiem. Gdy dorastałem, gołąb to było coś więcej niż ptak. My, chłopcy z małych gniazd, z małych miast, z małych wsi, mieliśmy naturalne pragnienie wyfrunięcia w błękit. Stąd też w ogóle ludzi z małych miast bardzo wysoko cenię, bo oni chcą wyfrunąć do miejsc większych. A te większe miejsca, jak Kraków  czy  Warszawa,  potem  korzystają z nich, tak jak ze Zbyszka Zamachowskiego z jego Brzezin, jak z Jerzego Pilcha z je-go Wisły, Preisnera z jego Bobowej, że nie wspomnę o Reju z Nagłowic...

Jana Nowickiego z jego Kowala...

Niech będzie. Naprzeciwko poczty w Kowalu, gdzie się urodziłem, mieszka do tej pory mój kolega z podstawówki Włodek, który długo trzymał się dobrze, co w przypadku mężczyzn wcale nie jest plusem.  Jeżeli mężczyzna bez znajomości z Faustem się nie starzeje, jest to podejrzane. Jakby po drodze nie zapłacił ceny za to, co przeżył. Mężczyzna powinien być złachany. Włodek bez przerwy był młody, mimo że zajmował się robieniem nagrobków, czyli ciężką robotą, ale jeździł na wrotkach, miał wszystkie włosy, był dowcipny, niemal chłopięcy. On w pewnym momencie zaczął hodować gołębie, zawodowo. Ci ludzie nigdy nie pozwalają mówić o sobie gołębiarze, tylko hodowcy gołębi. To ważna namiętność.

Wszyscy chłopcy chcieli mieć gołębie?

Wszyscy. Ale gołębie mają jedną przykrą rzecz – jedzą. A myśmy mieli lata 50. i było niewyobrażalne ubóstwo. Trzeba było im ziarno przynosić, a ziarno było w cenie, do tego stopnia, że chodziło się na pola zbierać kłosy. Dlatego nie pozwalano nam na hodowlę gołębi. Minęły lata, zajeżdżam samochodem do Kowala – powiedzmy, że to był stary mercedes, którego miejscowi od razu nazwali taksówką: „O, taksówkę sobie kupiłeś, o, ładną masz taksówkę”, mówią. Włodek proponuje: „A może przyjdziesz do mnie?”. Poszedłem. A tam królestwo gołębi. Potem usiedliśmy przy flaszce i ja mu o Buenos Aires, o Paryżu, Budapeszcie, ale widzę, że nie za bardzo go to interesuje, wciąga. I na końcu mówi: „No tak, taksówkę masz, a gołębie masz?”. Odpowiadam: „No nie mam”. A on na to: „No widzisz, a ja mam”.

Mówiłeś o poczuciu końca, ale to naturalne, że młodości towarzyszy raczej poczucie nieśmiertelności niż przemijania.

Oczywiście, że tak, ale im wcześniej nastąpi świadomość końca, tym lepiej. Tym bogatsze i mądrzejsze będzie życie, tym lepiej będzie smakować piwo, tym wspanialszy będzie seks. Wszędzie czai się koniec. Pamiętam, jak miałem 24 lata i przeżyłem rok fascynujący, ale przerażający jednocześnie. Uświadomiłem sobie wtedy, że umrę. Że mnie nie będzie. To mnie tak nieprawdopodobnie dotknęło, że myślałem sobie: to po co ja to robię, skoro mnie nie będzie? Po co jem, po co czytam, skoro zapomnę? Na szczęście to minęło. Bo myślenie o tym – tutaj będę trochę niekonsekwentny – z taką intensywnością prowadzi do szaleństwa. W którymś momencie musisz odpuścić. I wtedy pojawia się coś takie-go jak powodzenie, jak kolejne spełnienia. Pierwszy samochód, wcześniej kobieta, potem następna, sukces, potem następny sukces, nowe krajobrazy, nowe dania, nowe pejzaże. I tak fruwasz jak ptak po tęczy, która tak naprawdę ma dwa sensowne bieguny: moment urodzenia i moment śmierci. Natomiast wszystko – chyba to gdzieś u Manna wyczytałem – to jest łuk tęczy, gdzie dzieją się różne rzeczy: sukcesy, macierzyństwo, ojcostwo, służba wojskowa, wszystko razem, ale to jest tylko przelot. Wobec tego należy to przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Stąd też moje pięć lat korespondencji ze zmarłym przyjacielem Piotrem Skrzyneckim to nic innego jak pacyfikowanie strachu.

Oswajanie żałoby?

Gdybym miał mówić o wielkiej miłości w moim życiu, to kto wie, czy nie zacząłbym od Niego. To była miłość, ale miłość bez tzw. czochrania organów, tylko miłość przyjacielska między mężczyznami. Jak umierał, to już do niego nie chodziłem, bo wiedziałem, że nie chce. Myśmy się już pożegnali wcześniej, w naszych myślach, spojrzeniach, w naszym kurewskim smutku. Po jego śmierci co tydzień pisałem, żeby mu opowiedzieć, co się ze mną dzieje, po to, żeby spacyfikować tęsknotę. A potem poprosiłem go, żeby on mi pisał z nieba, co się tam dzieje. Powiesz, że to naiwne. Oczywiście, że tak. Ale jak my, którzy żyjemy chwilę, jak motyle, możemy mądrze mówić o tym, co jest potem? Możemy tylko i wyłącznie wierzyć – jak jakiś wariat, który widzi odbicie w szybie familoka brodatego świętego – albo coś sobie wyobrażać. Stąd taką potęgę dostrzegam w literaturze. Pisarz przestaje być ważny w momencie, kiedy napisał książkę. Wtedy ważny zaczyna być czytelnik. To on w momencie lektury pisze książkę.

Co piszesz teraz?

Jeżeli siadam i biorę wieczne pióro, wyłącznie wieczne pióro, z czarnym atramentem, bo gdyby był niebieski, to już nie mam rozumu – jak więc kruchy jest mój rozum, który wymaga koloru atramentu? Siadam i robię, co chcę, za nic. Nie potrzebuję sali koncertowej, nie potrzebuję pieniędzy. Póki co nawet nie potrzebuję czytelnika. Po-wiem więcej, w ogóle go nie potrzebuję, chociaż bardzo go szanuję, ale pod warunkiem, że się pojawi. A ponieważ na razie go nie ma, szanuję swoją przyjemność, swoją bezradną samotność. Ale także swoje – wybacz przesadę – cierpienie. Bo im więcej piszesz, tym coraz bardziej zdajesz sobie sprawę z tego, że mniej umiesz. Ta biała kartka papieru pozwala ci na wszystko, możesz być drzewem, dziewczyną, starcem, psem. Może właśnie stąd moja książka będzie miała tytuł: „Moje psie myśli”. Mnie strasznie interesuje to, co myśli mój stary pies Bruno, który od trzech lat nie widzi. Ale dlaczego myśli psa są dla mnie istotne? Dlatego, że muszę je przewidzieć, ja, człowiek, muszę się za swojego psa napracować. Tak jak w każdej miłości zresztą.

Miłości do kobiety?

Ona tylko wtedy jest wspaniała, gdy sobie ją wypracujemy, kiedy na nią zasłużymy. Na początku są dreszcze. Kobiety z różnych powodów stawiam znacznie wyżej od mojej nieszczęsnej płci, która tak kiepsko sobie dziś radzi. Czasy, w których żyjemy, w zasadzie kastrują mężczyzn. Każdy czas natomiast będzie dobry dla kobiety, dlatego że ona nosi w sobie pierwiastek boski poprzez fakt, że rodzi dzieci. Mężczyzna niekiedy bywa fajny, ale tylko wtedy, kiedy choć trochę przypomina kobietę.

Taki czuły barbarzyńca?

Jeżeli mówię o trochę kobiecym mężczyźnie, to nie mam na myśli tego, który przewija dzieci. To zawracanie głowy. Kiedyś powiedziałem synowi: „Jak osiągniesz trzy te rzeczy, to będziesz facetem. Po pierwsze, zawsze płać za kobiety, ale nie za ich ciało, tylko za taksówkę, za kwiaty, za prezenty. Zawsze. Poza tym przez okrągły rok, nie tylko latem, kiedy można w rowach narwać kwiatów, trzeba mieć cięte kwiaty w wazonie. A na koniec: trzeba pachnieć doskonałą wodą kolońską. Starość powinna łączyć zapach wyschniętej na popiół trawy z zapachem wody, na przykład Chanel. I jeżeli te trzy rzeczy już będziesz, synku, mógł sobie zapewnić, to znaczy, że życie masz w miarę udane”. To trochę taki żart, ale może coś w nim jest.

Zaczęliśmy mówić o dreszczach...

Wiedziałem, że do tego wrócisz. Z kobietą zaczyna się od ciała. Musi się zacząć. Bo gdy rozum śpi, ciało już jest dawno po przebudzeniu. Miłość przychodzi później. Wcześniej jest kochanie, bo koleżeństwo to koleżeństwo, a to jest kochanie. Miłość to poważna rzecz. Jakżeż często dotyka nas dopiero wtedy, kiedy mamy za sobą szereg rozczarowań. I to jest dowód na to, że miłość to jest praca. Pojawia się ta odpowiedzialna, ta ważna miłość właśnie wtedy, gdy coraz bliższe jest nam sąsiedztwo końca. Przecież jak ja miałem 20 lat, to byłem ciągle dzieckiem. Byłem przekonany, że kobieta, którą spotkam i którą pokocham, z którą przeżyję swoje erotyczne, nazwijmy to, zdziwienie – uwielbiam Dostojewskiego, że utratę dziewictwa u Nastasji Filipownej nazywa  pierwszym  zdziwieniem    to pierwsze zdziwienie, to ja z tą osobą powinienem umrzeć. Potem się okazało, że jest zupełnie inaczej, że kobieta, którą spotykasz, miała już innego mężczyznę. Ile lat musiałem nad tym pracować, żeby stać się świadomym, że jestem jednym z wielu? I tutaj pojawia się coś, co składa się na dojrzałość, a mianowicie znajomość świata i życia. Pojawia się tolerancja. Wybaczenie.

Co tu jest do wybaczania?

Wybaczasz, że tej miłości, którą spotkałaś, towarzyszył inny dotyk, który na początku, tak mi się wydawało, zostawia nawet ślady na skórze. I pojawiają się dzieci, ale nie tak, że teraz już mamy pokoik z zasłonką, już mamy gdzie mieszkać, to planujemy dziecko. Od tego zacznijmy, że myśmy w ogóle nie mieli mieszkań. Jak artysta mi mówi, że gra w gównie dlatego, że chce mieć na mieszkanie, to nie mogę pojąć, po co jest artystą? Nasze dzieci rodziły się w wynajętych pokojach i wyszły na ludzi. Boże, i to jakich! Gdy pojawił się mój syn, obiegłem Planty galopem, jak oszalały, z jakiegoś szczęścia, co jednak nie przeszkadzało mi następnego dnia wyjechać i wrócić za dwa miesiące, bo kręciłem film w Finlandii, na Węgrzech, w Niemczech.

Tęskniłeś?

Tęskniłem. Ale już wtedy pojawił się grzech zapożyczenia. Teatr i film stały się życiem, a życie zaczęło przypominać teatr. Łukasz przypomniał mi kiedyś, że znalazł pakiet listów, które pisałem do niego, jak był mały, bo musiałem znaleźć upust dla mojej miłości, czułości, wreszcie jakoś oskarżyć siebie, a miałem za co. Jakiś czas w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że mi się dziecko urodziło. Aż w pewnym momencie zajrzałem do zepsutej skrzynki na listy i zobaczyłem zadrukowany świstek papieru z moim nazwiskiem obok niego. Patrzę, a tam jest napisane: „Łukasz Nowicki do szczepienia”. O k...a, myślę, pojawił się człowiek, którego szczepią i nazywa się na dodatek Łukasz Nowicki?

Nie czułeś, że to jest twoja krew?

Dopiero potem. Gdy byłem małym chłopaczkiem w Kowalu, dorabiałem w ten sposób, że całowałem różne przedmioty. Mężczyźni się zabawiali, dość sadystycznie, ze mną – stali przed kościołem i mówili: „A muru nie pocałujesz!”. A ja na to: „Za dwa złote pocałuję!”. I całowałem. Mój ojciec umierał. Znosiłem mu te grosze, a on chował pod poduszkę. Kiedyś widzę, a Łukasz wtedy raczkował, że pocałował szafę i spojrzał na mnie tak chytrze. Wtedy sobie pomyślałem: „Jezu, to chyba mój syn!”. Potem pojawiła się córka, ale długo nie miałem żon.

 Dlaczego?

Musiały minąć lata, żebym dorósł do roli męża. Wrócę do tego, że na początku uważałem, że miłość oznacza wierność do grobowej deski. Kiedyś, bardzo dawno temu, zakochałem się – pewny, że z wzajemnością – w jednej takiej scenografce. Jeszcze jej nic nie wyznałem, tylko we mnie coś takiego było, że może to już jest miłość. I szedłem Plantami, a ona, dwudziestoparoletnia, szła przytulona do takiego ryżego typa o karnacji świni, włosach jak świnia, małe ślepka niebieskie... i wtedy po raz pierwszy pękło mi serce. Od tego momentu przestałem wierzyć, że istnieje coś takiego jak związek do końca życia. Że można z kimś, trzymając się za ręce, zmierzać do samego grobu.

Uwierzyłeś w końcu?

Mężczyźni nad kobietami mają jedną przewagę – oni są, powiedziałbym po harcersku, bardziej romantyczni. Mam prawie 80 lat i nikt mi nie jest w stanie odebrać żadnego wzruszenia. I za wszystko, co mnie spotkało ze strony kobiet, dziękuję. Napisałem parę lat temu książkę o kobietach pod sprytnym tytułem „Mężczyzna i one”. Wiele, podchodząc, mówiło: „A, to ten Nowicki, ten stary satyr z Krakowa. Ciekawe, co on o tych swoich babach pisze?”. Zupełnie nie o to chodziło, ja zresztą nie pisałem o kobietach dlatego, że je znam, tylko dla-tego, że próbowałem je poznać, zrozumieć. Kobieta to jest taka istota...

Śmieją ci się oczy, jak o tym mówisz!

...to jest taka istota, że usiłuje, i to bardzo, często z pewnym powodzeniem, wnieść ko-lejnemu mężczyźnie następne dziewictwo. To mają kobiety w sobie i w tym jest pewna słuszność. Dlatego że każdy mężczyzna jest łasy na odebranie dziewictwa, nawet jeżeli ona to robi po raz kolejny. A więc ona mu to daje, bo on chce być pierwszy. Często kochałem w kobietach to, co ja w nich dostrzegam, a nie co było obiegowo dostrzegane i akceptowane. Stąd też kobiety o tzw. skończonej piękności kompletnie mnie nie interesowały, zwłaszcza takie wymalowane, gładkie, a co jest jeszcze gorsze – nieludzko wychudzone. To się stało jakimś przekleństwem warszawskim, wszyscy są chudzi do tego stopnia, że dupy potracili i już nawet nie wiem, na czym oni siedzą.

Czego szukasz w kobietach?

Pamiętam hotel MDM, w którym mieszkałem w sumie ze trzy i pół roku. Całe moje życie to są hotele. I w tym hotelu – byłem wtedy młody, tak młody, że pierwsze ze-tknięcie się ciał było bez mała mistycznym wzruszeniem – pamiętam, że dziewczyna, czy już kobieta, jakoś tak się w sposób od-rębny przykryła kołdrą, bo miała taką małą rankę, pewnie po operacji wyrostka. Takie nic, taki kawałek konsekwencji życia. Spytałem: „Co ty chowasz?”. I zacząłem ją w to całować, dlatego że pomyślałem sobie, może ja jako pierwszy zobaczyłem tę szramkę, a całą resztę wszyscy widzą. W Márcie (Mészáros – węgierska reżyserka i scenarzystka filmowa, przez wiele lat związana z Janem Nowickim, który wystąpił w kilku jej filmach – red.) pokochałem jej sposób ubierania, nos, kolana, a właściwie dwa istnienia – delikatne ręce, które nie tolerowały noszenia walizek. Całą resztę pozostawiam światu, niech sobie oglądają. Ale od tego, co moje – wara!

Teraz pokochałeś na zawsze?

Dopiero. W warunkach bardzo trudnych, w wieku starca, i trzymajmy się tego słowa. Więc starzec odkrył w sobie urok. Urok spojrzenia tak intensywnego jak dotyk. Kiedy już ręce porażone są artretyzmem, raptem dotknął miłości. Dotknął jej. A wiesz, w którym momencie? I tutaj pojawia się klamra, dlatego że budując grób mojej rodziny, znalazłem partnerkę, która to zrozumiała. I doceniła. Zapachniało sensem początku i końca. Znalazłem wreszcie.

Gdzie się spotkaliście?

W miejscowości Iks z okazji festiwalu teatralnego. Od razu zauważyłem, że się nie maluje i że ma charakter, a jednocześnie uśmiech dziecka. Zauważyłem, że jest spełnioną matką, co raczej powinno skłonić mnie do ucieczki. Oddaleni od siebie latami świetlnymi, a przecież spętani tą tajemnicą wynikającą z nieznajomości ludzkiego losu. Spotkaliśmy się w towarzystwie swoich przeszłości, które musimy wspólnie dzielić. Oczywiście zawsze pozostanie minimalny procent wątpliwości i strachu, bo nie wolno mieć stuprocentowej pewności, dlatego że stuprocentowa wiara powoduje, że rozsiadasz się w swojej miłości jak w jakimś fotelu. Trzeba się trochę bać o swoją miłość. Dbać o nią. To tylko afrodyzjak, nic więcej.

Ale żeby go zażyć, trzeba odwagi, przecież niedawno się rozwiodłeś.

Dawno, Violu, dawno. Tak dawno, że to już nieprawda. W epizodzie warszawskim przeżyłem koszmar PR-u, który brałem dość długo za jakieś schorzenie. Zawsze pomagałem moim kobietom, ale Małgorzata (Potocka – tancerka, choreografka, twórczyni teatru kabaretowo-rewiowego Sabat, była żona Jana Nowickiego, para rozwiodła się w lipcu 2015 r., po 6 latach małżeństwa– przyp. red.), która tak dzielnie walczy o swój teatr, tutaj przesadziła i zaczęła mnie, poważnego człowieka z Galicji, gdzieś poniewierać po tych wszystkich bankietach, pisemkach. Stało się coś absolutnie okropnego. Jestem człowiekiem wstydliwym, który boi się tłumów. Nie bywam na premierach, więc z bólem znosiłem te przejawy PR-u. Koledzy myśleli, że zwariowałem, a ja po prostu myślałem sobie, że tak ma być, więc niech tak będzie. Zrobiłem w życiu parę nieprzemyślanych rzeczy.

Kto ich nie zrobił.

Pomyślałem, że uda mi się moje bycie w Warszawie, nie wiedząc o tym, że ja się kompletnie do tego miasta nie nadaję. Muszę z czegoś żyć, ale żeby zarabiać nadmierne pieniądze? Na co mi to? Z tego są tylko kłopoty.

Teraz jest inaczej?

Teraz spotkałem Kogoś. To nie jest pierwsza miłość, to jest ostatnia miłość do kobiety, która kocha listopad, a listopad, jak wiadomo, należy do lepszych miesięcy, bo są w nim godność, powściągliwość i uczucie rezygnacji. I tutaj myślę sobie, to jest Ktoś. Ten Ktoś parę lat temu zaczął przepisywać teksty do mojej książki. Zauważyłem, że ma szczególny ogląd świata, inteligencję i ogromną wrażliwość na ludzi, zwierzęta, słowo. W pewnym momencie pomyślałem, że to może być to. I za tym poszły decyzje mężczyzny, bardzo ważkie. Zrobiłem coś, co znowu wprowadziło w zdumienie dziesiątki moich znajomych, ale tylko do chwili, dopóki Jej nie poznali. Zmierzając do czegoś tak nudnego jak odpowiedzialność, zmieniłem siebie. Zmieniłem też miasto.

Na Kielce?

Ty sobie wyobrażasz? Ja, który składam się z Krakowa, nawet ktoś nadmiernie mi przychylny powiedział, że Kraków trochę składa się ze mnie. I pojawiło się na moim horyzoncie miasto Namysłów. Tam spotkaliśmy świetnego gościa Julka Kruszyńskiego – burmistrza, którego poprosiłem: „Zrób nam tutaj ślub, o którym się nikt nie dowie”. I on wszystko zorganizował. Przyjechali poeta Muniek Staszczyk i Jacek Bławut, wspaniały reżyser. Moi przyjaciele, których kocham i podziwiam. To było rok temu. I zostałem mężem i przeniosłem się do Kielc, dlatego że degrengolada życia zaczyna się wtedy, kiedy pomyślisz o sobie zbyt dobrze, kiedy cię nazywają mistrzem, kiedy odcinasz kupony od samego siebie. Z kolei młodość jest wtedy, gdy niezależnie od tego, w jakim wieku jesteś, robisz krok do przodu. Jestem szczęśliwy, czasami zniecierpliwiony, ale to normalne. Zdarza mi się, że zjeżdżając z takiego wzgórza w stronę Kielc, czuję, że jadę do domu. Gdy wyjeżdżam teraz z Krakowa, towarzyszy mi uczucie ulgi, ale głównie z tego powodu, że obok mnie siedzi Ona – ktoś, kogo mam nadzieję trzymać za rękę wtedy, kiedy poczuję ten prawdziwy i ostatni chłód.

Ona    bo  nawet  imienia  mi  nie  pozwalasz  zdradzić – jest twoją prawdziwą miłością?

Jak śpi, a ja się budzę w nocy, to gładzę ją po twarzy i zupełnie mi to wystarcza. Ona nie musi tego czuć.

PS Po autoryzacji przeczytałem Jej tę rozmowę. Posmutniała przerażona moją otwartością. Zaczęła ostrzegać przed plwociną hejtu, cytatami z wywiadu, które mogą się ukazać z dowolnymi komentarzami ulepionymi najczęściej z łajna. Przekonywała, prosiła, nawet podnosiła głos. Wszystko przez to, że chce mnie ochronić przed spodziewaną nikczemnością. Ona. Tak dyskretna, delikatna, przewidująca, prawdomówna i dobra. Jedno nas różni – poczucie wolności.

Wywiad ukazał się pierwotnie w magazynie PANI 02/2018

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również