Życiem Ewy Szykulskiej rządziły emocje. Świat przewidywalny, uporządkowany ją nudził. Decydowała spontanicznie, nie chciała kalkulować. Czy żyjąc w ten sposób, popełnia się błędy? Tak, ale Ewa Szykulska ich nie żałuje. Akceptuje nawet zdarzenia, które sprawiły, że cierpiała. Jej sposób na szczęście: starannie dobierać wspomnienia, które chce się zachować na zawsze.
Spis treści
Spotykamy się w kawiarni przy stacji kolejowej Warszawa Anin. Właściciele znają Ewę, przychodzi tu z suczką, która nie odstępuje jej na krok. Przygarnęła ją ze schroniska Na Paluchu, gdy obie były w trudnym momencie. Przyjeżdżam sporo przed czasem. Ewa już jest przy stoliku pod oknem. Jej uśmiech każe zapomnieć o korkach, przywołuje w pamięci jej świetne role: "Dziewczyny do wzięcia", "Pan Samochodzik i templariusze", "Hydrozagadka", "Kariera Nikodema Dyzmy"... Czasem ludzie mają uśmiech przyklejony, ale w oczach brak radości. U niej śmieje się cała twarz, oczy najmocniej. Mimo ciężkich przeżyć, niedawnej utraty męża Ewa wciąż ma w sobie energię, którą widać na teledysku Skaldów Prześliczna wiolonczelistka – wystąpiła w nim jako studentka PWST. Skąd bierze pogodę ducha?
Twój STYL: Wyglądasz w oknie kawiarni jak ciekawa wszystkiego dziewczynka. Świat wciąż cię intryguje?
Ewa Szykulska: Patrzenie przez okno to mój nawyk, mam go od dziecka. Pamiętam, jak godzinami siedziałam na parapecie w rodzinnym domu i obserwowałam podwórko. Tak naprawdę gapiłam się na ponadstuletnie drzewo za płotem, na krzaki pigwowców, których owoce w dzieciństwie podkradaliśmy jesienią. Nie wiedzieć po co, bo były upiornie cierpkie, niejadalne. A mój widok z okna był słodki. Najpiękniejszy w deszczowe dni. Połyskiwał mokrą nostalgią. Pokochałam jesień. I jej nastrój ze mną został. Latami uczę się godzić ze zmiennością losu, podobnie jak ze zmianami pogody. Wiem, że przychodzisz tu, by patrzeć na pociągi. O czym wtedy myślisz? Pociągi mają dla mnie szczególne znaczenie. Dla małej dziewczynki były jak niemierzalnie długie domki na kołach i wiozły mnie do pięknych miejsc, na przykład do Władysławowa. Tata wrzucał mnie przez okno do przedziału, bo korytarz był zapchany pasażerami, którzy przez kilkanaście godzin stali stłoczeni z walizkami. Może nawet myślałam wtedy, że do pociągu wchodzi się przez okno. Siedziałam, wtulona w rodziców, na drewnianych ławkach i byłam szczęśliwa. Warsu wtedy nie było. Pociągi pachniały kanapkami z jajkiem na twardo i herbatą popijaną z termosu. Ale to były dla mnie cudowne podróże. W latach 70. zaczęłam wyjeżdżać, głównie z teatrem, na Zachód. Tam pociągi były czyste, pachnące, dla mnie luksusowe. Teraz mamy takie i u nas. Za granicą nauczono mnie, że najlepsza jest druga klasa, bo pierwszą jeżdżą smutni biznesmeni i emeryci. W Polsce też jeżdżę dwójką, bo nie lubię być nazywana emerytką. Dużo milsze jest określenie: starsza pani w podróży. No i lubię tę kawiarenkę, bo pociągi przejeżdżają tak blisko, że wydaje mi się, że widzę twarze pasażerów. Przemykają w różnych kierunkach, a do mnie dociera, że... w żadnym przedziale mnie nie ma. A kiedyś byłam! Ciągle gdzieś gnałam. Dziś obserwuję. To duża zmiana, żyję w innym rytmie, zwolniłam i próbuję się w tym odnaleźć.
Jaki jest twój sposób na ten etap życia?
Nakładam uśmiech na twarz jak makijaż. Więcej mi się wtedy chce. Uśmiecham się do znajomych i nieznajomych. Może się nawet tym uśmiechem ludziom narzucam, ale wielu mi uśmiech odwzajemnia. Potrafię podejść i powiedzieć: „Jakie ma pani ładne buty. I oczy ma pani piękne”. Najczęściej widzę w tych obcych oczach radość, rzadziej odruch zirytowania albo niechęć. Staram się wciąż dostrzegać urodę życia mimo upadków i bólu, których doświadczyłam, jak każdy. Ale nawet w najgorszych chwilach nie mam skłonności, żeby się użalać nad sobą. Goethe mówił: „Radość nie jest w rzeczach, zdarzeniach, jest w nas”. A jeśli nie ma we mnie teraz radości, niech jej namiastką będzie próba uśmiechu To pomaga, żeby nie zwariować. Ja nawet na scenę i przed kamerę wychodzę po to, żeby powiedzieć innym: „Może jednak jutro będzie lepiej? Niekoniecznie, nie ma pewności, wiem, ale... może?”.
Twoja ulubiona aktorka Audrey Hepburn mawiała: „Najważniejsze w życiu to cieszyć się nim”. Twoje słowa brzmią podobnie.
Cieszenie się życiem to moje radosne przyzwyczajenie. Robię to odruchowo, bez zastanowienia. Lata wprawy... Tylko ostatnio los pogrywa ze mną nie fair. Zabiera mi moich najbliższych. Moja młodsza siostra, diablo utalentowana konserwatorka sztuki, zmarła w Austrii. Odmówiła uporczywego leczenia. Mimo ciężkiej choroby była przerażająco silna w swoich decyzjach. A ja, niema, patrzyłam na jej zacichanie. Rok temu odszedł mój mąż. Obiecywał, że mnie nie zostawi, a zostawił – po 44 wspólnych latach. Serce nie chciało dłużej bić, odszedł w Boże Narodzenie. Nie pytam losu, dlaczego mnie to spotkało, dlaczego zostałam sama. Śmierć to wisienka na naszym urodzinowym torcie. Zmieniło się wszystko. Ale ja żyję i chcę żyć, niczego nie przyspieszam.
Jak wygląda teraz twój świat?
Po 44 lata życia w bliskości z drugą osobą nagle mierzysz się z życiem w pojedynkę. Zostało puste miejsce po moim mężczyźnie. Nie chodzi mi o samotność, tylko o tę nieobecność. Brak dotyku, niemożność wtulenia się w ukochany siwy łeb, wspólnego milczenia. Minął rok, próbowałam rzeczy męża przekazać potrzebującym, dać im nowe życie, wciąż nie potrafię. Czasem wkładam jego sweter i czuję się przez niego otulona. Raz mi się przyśnił. Prosiłam, śniąc, żeby ten sen się nie skończył. Ale pojawił się napis: the end. Siadam w fotelu i przewijam film wspólnego, szalonego życia. Wspomnienia prowokują uśmiech do życia – że tyle nam podarowało. Cieszę się nawet z trudnych doświadczeń, bo z dystansu widać, jak były potrzebne. Bez nich nie wiedziałabym, ile znaczy szczęście. I mówię ukochanemu: „Dziękuję, że mi się zdarzyłeś i chciałeś ze mną być”. Do końca życia mam powód, by czuć się szczęściarą.
Haruki Murakami pisał: „Strata jest jak fala, która niszczy wszystko na swojej drodze, ale powoli cichnie i zostawia nas na spokojnym brzegu”.
Ten cytat nasuwa mi wspomnienie. Maleńki kurort w Argentynie: wielka, pusta, piaszczysta plaża, ogrom oceanu i ja, wpatrzona w ten widok. Czułam się jak ziarenko piasku, ale nie czułam lęku przed nieznaną przyszłością „ziarenka”, nie było samotne. Dziś próbuję wyciszyć emocje, najczęściej bez powodzenia. Bo nie wiem, czy aby na pewno chcę zapomnieć – pamięć to moja siła. Dzięki niej wracają do mnie bliscy, wpisani w obrazy. Bo zwykle czuję obrazami, zapachami – mam niezły węch mimo nałogowego nikotynizmu. Na przykład w dzieciństwie budził mnie intensywny zapach zaparzanej kawy. Otwierałam oczy i go czułam. To znaczyło, że przyjdzie do mnie mama. Miała zwyczaj, że rano kładła mi na oczy płatki z waty nasączone naparem z herbaty. Mam tak, że jedno miłe wspomnienie zazwyczaj wywołuje kolejne... Poranna kawa przywołuje ciepłe emocje, więc dziś piję ją bez pośpiechu. Lubię to, że mogę sobie pozwolić na poranne spowolnienie. Przez lata żyłam intensywnie, dominował nocny tryb: późne spektakle, trudne poranki, natłok zadań, obowiązków. Teraz zwykle wstaję, gdy mam ochotę. W tym, jak wygląda mój dzień, nie ma reguł. Gdy mam rano zdjęcia do serialu czy filmu i rytm staje się gęsty, też widzę powód do radości. Bo wciąż mogę grać. W takie nieśpieszne poranki czasem nachodzą mnie melancholia i smutek.
Trudno mi sobie wyobrazić ciebie smutną, bo zawsze widzę cię uśmiechniętą.
Bo ja się w smutku nie lubię zakopywać. Gdy go czuję, szukam czegoś, za co szczerze mogę podziękować. To praktykowanie wdzięczności. Wdzięczność noszę w sobie. Moje szczęście składa się z małych radości, ktoś mógłby powiedzieć – nieistotnych. A ja je cały czas pracowicie zbieram, koralik po koraliku nawlekam na nitkę i zachwycam się, jaki z nich się robi ładny naszyjnik.
I co ten twój naszyjnik mówi o twojej drodze, gdy mu się przyglądasz z dystansu?
Całe życie pytałam: Kim właściwie jestem? To pytanie wciąż mi towarzyszy. Moje sprawy prywatne i zawodowe to niby jedno życie, a dwa różne światy. Stąd mam wrażenie, że prowadziłam podwójne życie. Nie wiem, które jest ważniejsze. Praca mnie fascynuje i dziś nadal dodaje sił. Mimo związanej z wiekiem niemocy wyjazd na plan wprawia mnie w dobry nastrój. Pozwala mi myśleć, że starzenie się jest... potwornie interesujące mimo niedogodności. Widzę w lustrze dojrzałą panią (jeszcze), a wciąż pamiętam słowa Janusza Kondratiuka, mojego pierwszego męża, który mówił: „Ona miała najgładsze ciałko na świecie!”. I jeśli nie kpił, to się cieszę, bo jestem trochę próżna jak każda kobieta. To mama nauczyła mnie zwracać uwagę na ciało, dbać o nie. Robiła miksturę do masowania piersi – z sody kuchennej, cytryny i odrobiny oleju lnianego. No byłam dumna z tej cielesnej urody. Dziś akceptuję to, co zrobił z nią czas. Bo nie ma innego wyjścia. Godzę się ze swoją zmęczoną życiem cielesnością. Tak wygląda kobieta, która ma przywilej żyć tyle, ile ja żyję. Pamiętam śliczną, filigranową Audrey Hepburn z filmu "Śniadanie u Tiffany’ego". Była zachwycająca. Kiedyś natrafiłam na jej zdjęcia, gdy po zakończeniu kariery pracowała jako wolontariuszka w Afryce. Schorowana, pomarszczona jak wysuszona cytrynka i wciąż zachwycała. Coś sprawiało, że chciało się przytulić do jej zdjęcia. Starzenie może mieć ten rodzaj piękna. Nie wszyscy potrafią to dostrzec, ja tak.
Jesteś jedną z nielicznych aktorek, które zmarszczkami się nie zadręczają.
Zadręczam się, ale cichutko. Teraz jestem ładna inaczej. A przecież zawsze chciałam być starsza, niż byłam. To również wpływ Janusza Kondratiuka. Zwracał mi uwagę na starsze koleżanki i mówił: „Jak dorośniesz i będziesz tak mądra jak one, staniesz się prawdziwą kobietą”. Chyba mu uwierzyłam. Gdy ktoś mnie pyta o życiową filozofię, mówię, że zajmuję się zbieractwem: dobrych i złych doznań, miłości, nienawiści, zwycięstw i porażek. Na swój sposób szukam porządku w chaotycznym świecie, choć sama jestem bałaganiarą. Otoczona idealnym porządkiem czuję niepokój, nie umiem się w nim poruszać. Ludzie w moim wieku często zaczynają wszystko porządkować – od papierów po ciuchy. Mnie to jeszcze nie dopadło.
Powiedziałaś, że oczy dojrzałej kobiety widzą gorzej, ale jednak – głębiej.
Bo patrzą przez pryzmat doświadczeń, dobrych i okrutnych, fascynacji i utraty. Życiowa mądrość jest cenna. Mówią, że musi kryć w sobie rozczarowanie, zgorzknienie, a we mnie budzi zdziwienie, że mnie życie nie męczy, nawet gdy jest trudno. To ja męczę życie. Wciąż czegoś chcę, coś na nim wymuszam. I ciągle wiele sobie jeszcze wyobrażam. Einstein powiedział: „Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy. Wiedza jest ograniczona. Wyobraźnia okrąża świat”. Brzmi pocieszająco. A mój zawód, który uwielbiam, uczy mnie, że w wyobraźni można stworzyć wszystko. Ważne tylko, żeby nie zakochać się w sobie. Nie wpaść w samozachwyt. Wolę zachwycać się tym, co wokół. Mnie zachwycanie się dobrze robi. Grałam w wielu teatrach, filmach, serialach. Miałam swój piękny czas i jeśli zostanie po mnie choćby odcisk stopy z lekkim platfusem, uznam to za część magii, którą jest kino.
Odcisk? Grałaś w kultowych filmach." Janosik", "Potop", "Jan Serce", "Vabank". Ostatnio w "Sexify", "Mój agent". Nawet z epizodu potrafisz zrobić rolę, którą się pamięta.
Jeden z kolegów powiedział: „Nie jestem krótkodystansowcem. Muszę czuć wagę tego, co robię”. Grał tylko wielkie role. Moje serce, z jedną trochę mniejszą komorą, inaczej pracuje. Lubię duże role, których ciężar czułam, ale wiem, że najtrudniej zagrać epizod i ktoś to musi robić, na przykład ja.
Co jest dla ciebie epizodem? Hrabina Lala Koniecpolska w "Karierze Nikodema Dyzmy"? Karen Petersen w "Samochodziku i templariuszach"? Role wydawały się nieduże, ale zgarniałaś nimi całą uwagę.
W młodości oburzyłam wiele kobiet. Atakowały mnie, że jestem niemoralna. „Jak się pani, ku...a, zachowuje! – zdarzało mi się usłyszeć na ulicy. – Męża mi pani deprawuje!”. A że na ekranie, to już nie miało znaczenia. (śmiech)
Nawet się tym kobietom nie dziwię. Mężczyźni podkochiwali się w tobie. Nie tylko role ekranowe wzbudzały ekscytację. Po teledysku Skaldów, gdzie byłaś „prześliczną wiolonczelistką”, wzdychało do ciebie pół Polski!
Wtedy miałam w sobie surowego krytyka. Nawet jeśli słyszałam, że jestem atrakcyjna, uważałam, że... to bujda. Lustro, moim zdaniem, tych opinii nie potwierdzało. Wydawało mi się, że mam krzywe nogi, przeszkadzały mi te moje wory pod oczami. Mama twierdziła, że mam je od grawitacji, wciąż powtarzała: „Błagam! Nie chodź ze schyloną głową! Niech te oczy gapią się na świat, a nie tylko pod nogi”. Nie wychowano mnie do zachwycania się sobą. Nie byłam chwalonym dzieckiem. Jak tata czasem przytulił, to była pozytywna recenzja. Mama, gdy coś mi mówiła, to najczęściej o błędach, które popełniałam. Ale też przytulała. Może to i dobrze. Nigdy nie zgłupiałam na punkcie wyglądu. Dziś sama obnażam swoje słabostki, bywa, że ostro dokopuję sobie. A gdy czasem za wysoko podfrunę, zdejmuję buty i chodzę po ziemi boso. Mam wtedy lepszy kontakt z rzeczywistością. Uwielbiam chodzić boso. Robiłam to w Paryżu, Radzyminie i w Koluszkach.
To trochę jak kąpiel Anity Ekberg w fontannie di Trevi ze "Słodkiego życia. Fantazja gwiazdy...
Prawdziwa gwiazda tworzyłaby dystans. A ja… jestem babą codzienną, taką na wyciągnięcie ręki. Szybko wchodzę w kontakt z ludźmi i bardzo to lubię. Niektórzy artyści z tworzenia dystansu robią swój znak rozpoznawczy i przez tę niedostępność stają się interesujący dla otoczenia. To bywa złudne, często za taką „tajemniczością” kryje się pustka. Ale ta cecha bywa istotnym elementem autokreacji w moim zawodzie. Tyle że ja tak nie umiem. Skracam dystans, wydurniam się, prowokuję, łamię konwenanse. Czasem żałuję, że znowu mnie poniosło, ale przecież jestem aktorką. A prywatnie infantylną starszą panią.