Wywiad

"Za maską niedostępności kryła ogromną wrażliwość." Ewę Demarczyk wspominają jej biografki

"Za maską niedostępności kryła ogromną wrażliwość." Ewę Demarczyk wspominają jej biografki
Fot. East News

„Kiedy kazano jej iść, stała, kiedy kazano siedzieć, biegła”, powiedział o niej jeden z przyjaciół z Piwnicy pod Baranami. Ewa Demarczyk. Fantastyczna, niepowtarzalna, jedyna. Perfekcjonistka o piekielnym temperamencie. Za maską niedostępności kryła ogromną wrażliwość.

Biografia Ewy Demarczyk

PANI: Jak zareagowałyście na śmierć Ewy Demarczyk?

EWELINA KARPACZ-OBOŁADZE: Jechałam rowerem przez jakąś wioskę. Byłam na wakacjach, odcięta od świata. Zadzwonił kolega z radia z prośbą, bym coś powiedziała o Ewie Demarczyk. Kiedy skończył zdanie, zorientował się, że ja nie wiem, o co chodzi. Powiedział: „Ty nic nie wiesz. Ewa Demarczyk nie żyje”. To była taka nierealna wiadomość. Kompletne zaskoczenie. To się zawsze wydarza nagle, niespodziewanie. Napisałam od razu SMS-a do Angeliki.

ANGELIKA KUŹNIAK: A ja się poryczałam. Otworzyłam okno balkonowe w moim mieszkaniu na Starym Mokotowie i puściłam najgłośniej, jak się da „Grande Valse Brillante”. Tylko tak mogłam oddać Ewie Demarczyk hołd. To było podziękowanie za jej wieloletnią wędrówkę po moich emocjach. Płakałam jak za bliskim człowiekiem. Choć osobiście nigdy nie poznałam Ewy Demarczyk. Z drugiej strony…

Poznałyście ją bardzo dobrze, pisząc jedyną do tej pory wydaną biografię.

A.K.: Kiedy ukazała się nasza książka, miałyśmy spotkanie autorskie w Warszawie. Przyszło naprawdę dużo osób, średnia wieku gości – pięćdziesiąt plus. Na końcu prowadząca spotkanie poprosiła o pytania publiczność. Wstała starsza pani i powiedziała: „My nie mamy pytań. Chcieliśmy tylko powiedzieć, że bardzo kochamy Ewę Demarczyk”. I nagle zabrzmiał jej walc. Zapadła cisza. To było niesamowite, miałam wrażenie uczestniczenia w jakiejś mszy. Ludzie słuchali, wstrzymując oddech. Jak zahipnotyzowani. Nasz wydawca i pomysłodawca książki Damian Strączek był na koncertach Ewy Demarczyk. Opowiadał nam, że kiedy w latach 90. zaczęła tracić głos, ludzie płakali na jej koncertach tak samo jak w latach 60. Zawsze wzruszała równie silnie.

Czy dzisiaj po jej śmierci napisałybyście taką samą książkę?

E.K.-O.: Ciężkie pytanie. Myślę, że na pewno książka byłaby inna. Wiele osób nam odmówiło, na pewno z uwagi na to, że Demarczyk wtedy żyła i być może nie chcieli wchodzić z nią w jakiś konflikt, zdradzać tego, co powinno pozostać tajemnicą ich relacji. A książka byłaby na pewno inna, bo my też się zmieniłyśmy przez pięć lat.

 

 

Powiedziałyście w jednym z wywiadów: „Ludzie mówili dużo więcej, niż potrzebowałyśmy, dużo więcej, niż mogłyśmy wykorzystać, dużo więcej, niż chciałyśmy słyszeć. Czasami myślałam: »Błagam. Nie chcę więcej«”.

A.K.: Ktoś, czytając naszą książkę, może uznać, że mało w niej naszej narracji. To celowy zabieg. Pamięć jest zabawna. Z czasem ubarwia się opowieści. Zdarzało nam się, że członkowie zespołu opowiadali dwie różne wersje: Ewa Demarczyk bisowała! – mówił jeden. Ktoś inny: nie bisowała nigdy. Nie sposób tego rozstrzygnąć. Jak pisał Wiesław Myśliwski w jednej ze swoich książek: „A pamięć jak to pamięć. Wydarzenia nie spoczywają w niej jak święte szaty w kufrze, lecz dzieją się wciąż, choćby przez samo pamiętanie ich, zmieniają się, rosną, nie możesz nigdy być ich pewny ani budować na nich. Raz ci są bliższe niż teraźniejszość, raz uciekają przed tobą, choć się z dobrą wolą do nich zbliżasz”. Ewelina autoryzowała wypowiedzi. Nie chciałyśmy interpretować ich słów. Nie o to w tej książce chodzi. Ale są obwarowania prawne, szczególnie przy osobach żyjących, które powodują pewną ostrożność. Bardzo pomógł nam pan Leszek Sankowski, mąż zmarłej Teresy Torańskiej. Dzięki niemu udało nam się przesłuchać kilka taśm rozmów Teresy Torańskiej z Ewą Demarczyk. Można się domyślać, że sama chciała napisać z Demarczyk wywiad. Poszłyśmy tropem niektórych nagranych historii. Były tam rzeczy bardzo osobiste, intymne, ale postanowiłyśmy uszanować prywatność pani Ewy. Nie chciałyśmy stabloidyzować jej życia. Mimo że w tych czasach łatwo skandalami podnieść sprzedaż książki. Najważniejszy jest zawsze człowiek. Tuż po wydaniu książki jedna z dziennikarek zapytała mnie, dlaczego nie rozbiłam namiotu pod domem Demarczyk w Wieliczce. Zdziwiona zapytałam, w jakim celu miałabym to robić? Usłyszałam: „Wiedziałaby pani, jaką gazetę kupuje i jakie bułki…”. Dla reportera szczegół jest bardzo ważny. „To palce olbrzyma”, jak mawiał Philip Roth. Wsłuchiwałam się w odgłosy na taśmach: przecież można usłyszeć nawet uśmiech, kroki, przesuwanie filiżanki. Odgłosy domu w Wieliczce, gdzie mieszkała. Ewa Demarczyk opowiadała – to chyba możemy zdradzić – jak biega po schodach trzypiętrowego domu, podaje mężowi obiad, kuchnia była na parterze. Była wesoła. W pewnej chwili jak błysk pojawiła się trudna historia z jej przeszłości. Trochę się żaliła. Robiło się coraz bardziej dramatycznie, krok do przepaści. I co robi Teresa Torańska? Mistrzyni! Przerywa i pyta: „Pani Ewuniu, a co pani jadła na kolację? Bo ja dobre kurczaczki robię”. I wydech, Demarczyk robi dziesięć kroków wstecz, uspokaja się, staje się bardziej pogodna. Rozmawiają dalej.

E.K.-O.: Ewa Demarczyk nie zgodziłaby się na publikację tej rozmowy, tak jak zrywała wszelkie wywiady, wszelkie filmy dokumentalne, które chciano o niej nakręcić. Być może Teresa Torańska liczyła, że dla niej zrobi wyjątek, były jakoś ze sobą zakolegowane. Trzeba przyznać, że te taśmy bardzo nam pomogły. Jest tam prawdziwy człowiek, nie gwiazda z nienaganną dykcją, charyzmą, z tym murem niedostępności. Zobaczyłyśmy człowieka z wątpliwościami, dramatami, niedoskonałościami.

Demarczyk przeczytała waszą książkę?

A.K.: Na spotkanie autorskie, o którym już wspominałam, przyszedł przyjaciel Ewy Demarczyk. Mówił, że Demarczyk sama mu o tym spotkaniu powiedziała. Chciałyśmy się dowiedzieć, jak zareagowała na książkę. Usłyszałyśmy, że troszkę się pośmiała, ale jej największym problemem było to, że napisałyśmy, że „matka skroiła komuś sukienkę z jednym krótszym rękawem”. I to był jedyny komentarz, który do nas dotarł. Jedna z krakowskich aktorek napisała do mnie: „Nieźle pani z tego wywiosłowała”. Myślę, że ci, co znali Ewę Demarczyk, wiedzą, jak trudne to było zadanie. Możliwe, że książka się jej nie podobała, nie miała być pomnikiem. Ewelina „wyrozmawiała” ponad 70 osób, z tych historii wyłonił się fascynujący, ale trudny człowiek.

 

 

Ewa Demarczyk przeżyła załamanie nerwowe

Gdzie postawiłyście sobie granicę w tej reporterskiej opowieści?

A.K.: Biografia reporterska jest zawsze subiektywna. Te granice pojawiają się naturalnie, intuicyjnie. Po prostu się czuje, czy należy pójść dalej. Nie publikowałyśmy plotek, niesprawdzonych w kilku źródłach informacji. Niesprawdzone opowieści mogły być przecież prywatnym sporem, chowanymi latami urazami, które mogłyśmy zweryfikować tylko u jednej stron konfliktu. Nie osądzamy, przedstawiamy fakty. W naszej książce jest scena, kiedy Ewa Demarczyk chodzi nerwowo od ściany do ściany po sądowym korytarzu i czeka na wyrok dla męża, który okradał i ją. Jest w długiej sukni, ma zarzucone futro na ramiona. Otwierają się drzwi, milicjanci wyprowadzają jej męża, skutego w kajdanki, i Ewa Demarczyk uwiesza się mu na szyi. Nie chciała go puścić, więc policjanci ciągnęli ich oboje. Ten obraz mówi więcej niż tysiąc słów. Przeżyła załamanie, na krótko trafiła potem do szpitala psychiatrycznego.

Po publikacji dostałyście jakiekolwiek pismo przedprocesowe?

A.K., E.K.-O.: Nie. Nic się nie wydarzyło.

Ewa Demarczyk i jej początki w Piwnicy pod Baranami

Wróćmy do tej młodej, 21-letniej dziewczyny, która zabłysła nagle w Piwnicy pod Baranami. Żartowała w jednym z wywiadów: „Od początku chowano mnie na geniusza, może dlatego, że byłam brzydka”. Przypomnijmy: miała 160 cm wzrostu, czarne oczy, gęste czarne włosy i w zasadzie wyglądała tak jak większość dziewcząt w latach 60. Ona się naprawdę niczym nie wyróżniała. Do momentu, w którym zaczynała śpiewać. Nieprzeciętny głos, brzmienie, barwa, dykcja… Co ciekawe, krakowskie PWST, na które ledwo się dostała, po egzaminie wstępnym wystawiło jej bardzo przeciętne noty: warunki zewnętrzne – dostateczny, dykcja – dostateczny minus, głos – dobry, wyrazistość – dostrzegalna.

E.K.-O.: A wykładowczyni Danuta Michałowska komentowała: „Dykcję ma może dobrą, ale sepleni wizualnie”. Jak powiedział nam Miki Obłoński z Piwnicy pod Baranami: „Mogła zadziałać artystyczna zazdrość. Profesor Michałowska była bardzo znaną aktorką, w czasie wojny występowała w Teatrze Rapsodycznym, w Piwnicy po raz pierwszy prezentowała swój monodram do tekstu Andrzejewskiego. Wiedziała, że Ewa robi ogromne wrażenie i zdobywa publiczność”.

A.K.: Profesor Edward Dobrzański zobaczył Ewę Demarczyk na egzaminie do PWST w maju 1961 roku. Zwrócił uwagę, że kiedy wchodziła na scenę, od razu tę scenę wypełniała. Czuł, że mogłaby być o parę centymetrów wyższa, zwrócił uwagę, że ma oczy czarne jak węgielki. Ale już wtedy nimi hipnotyzowała. Wpatrzona w jeden punkt, nie mrugała. Wszystko, co recytowała, stawało się więcej niż tekstem.

E.K.-O.: Na pewno była inna. Wystawała ponad przeciętność. Była poza formatami, których od niej oczekiwano, stąd pewnie tak niskie oceny, bo komisja trochę nie wiedziała, jak to „zjawisko Demarczyk” ugryźć.

A.K.: W wywiadzie, który Nina Terentiew przeprowadziła z Ewą Demarczyk wiele lat temu, mówi ona, że ukształtowała ją krakowska szkoła teatralna, a Piwnica dała jej atmosferę, rodzaj intymności. Nie zapomnijmy, że w tej Piwnicy było ciasno, duszno i ciemno. Kiedy Demarczyk śpiewała, to właściwie stała wśród ludzi, od widowni dzieliły ją centymetry.

Do Piwnicy pod Baranami przyszła jednak onieśmielona. Przypomnijmy: w studenckim kabarecie Cyrulik dostrzega ją saksofonista Piwnicy pod Baranami Przemysław Dyakowski. Był pod tak dużym wrażeniem młodziutkiej Demarczyk, że namówił Zygmunta Koniecznego i Piotra Skrzyneckiego, by wybrali się do Cyrulika i zobaczyli tę fantastyczną dziewczynę.

E.K.-O.: Po występie w Cyruliku Piotr Skrzynecki i Zygmunt Konieczny od razu pobiegli za kulisy z propozycją występów w Piwnicy. Demarczyk odmówiła, bo chciała być lojalna wobec kolegów. Ale po dwóch miesiącach to koledzy z kabaretu okazują się nielojalni wobec niej i Ewa przechodzi do Piwnicy. Jak opowiadała nam Aleksandra Kurczab, „w Piwnicy śpiewało się z wzajemnej ciekawości, miłości, przekory politycznej, społecznej, często się fałszowało. A tu nagle jak przyszła Ewa, okazało się, że śpiewać też trzeba umieć”.

 

 

Jaka była Ewa Demarczyk?

Początki Piwnicy. Ewa jest pogodna, wesoła, pełna życia, empatii. Biesiadowała razem z Piwniczanami. Po występach lały się wódka i tanie wino „patykiem pisane”. Chętnie zapraszała też do swojego mieszkania na Kleparzu, gdzie mieszkała z mamą. Bywało, że Ewa z imprez nad ranem odprowadzała piwnicznych pijaków do domu. Naciskała dzwonek i uciekała. Na uczelnię wpadała spóźniona, z rozmazanym makijażem, jak piszecie w książce. A i tak chłopcy nie mogli oderwać od niej wzroku. Kiedy pojawiła się więc mroczna Demarczyk? Leszek Długosz w wywiadzie telewizyjnym mówił: „Była dziwna, relacja z nią była trochę przyjacielska, trochę swarliwa, trochę niechętna. Z Ewą trudno było osiągnąć stopień oczywistości”.

A.K.: Ta jedna punktowa lampa na scenie – bo więcej lamp w Piwnicy po prostu nie było – egipski makijaż, czarne sukienki szyte przez mamę. Tajemnicza, nieoczywista, intrygująca. Kolega z krakowskiej PWST powiedział o niej: „Demarczyca kumpelą była nadzwyczajną”. Była wymagająca. Była perfekcjonistką, a perfekcjonizm bywa nie do zniesienia dla innych. W tym przypomina mi bohaterkę innej mojej książki „Marlene”. Kiedy Marlene Dietrich przyjechała do Polski, występowała w Sali Kongresowej. Ze sceny zobaczyła, że odkleja się tapeta na ścianie. Kazała podkleić. Koniec. Zrobiono to natychmiast. Wyobrażam sobie, że Ewa Demarczyk podróżująca po świecie z belą czarnego materiału, wymagająca na scenie dwóch zestrojonych, koniecznie czarnych, fortepianów Steinway mogła irytować. Kiedy występowała w Teatrze Żydowskim w Warszawie, zażądała pomalowania podłogi na czarno. Szymon Szurmiej wspominał w rozmowie z nami: „Takie zjawisko jak Ewa Demarczyk jest rzadkością. Tak jak w przyrodzie zaćmienie Księżyca! Ja tę gówniarę podziwiałem i podziwiam do dziś. Dlatego też spełniałem każdą jej zachciankę. A fanaberie miała i miała prawo je mieć”. Muzyk, który grał z nią przez 13 lat w zespole, opowiadał, że w Rosji przygotowano na jej występ fortepian dobrej jakości, ale bordowy. Kiedy go zobaczyła, powiedziała: „Ten fortepian ma zły kolor” i wyszła.

Trudna, wymagająca. Legendy krążą, że wiele koncertów zaczynała od zrobienia awantury, by podnieść sobie poziom adrenaliny.

E.K.-O.: Kiedy grała w Armenii i Gruzji ze Skaldami, mówiła, że każdy koncert mają grać tak, jakby grali koncert w La Scali. To byli młodzi chłopcy, chcieli się napić wódki, a tu Demarczyk zarządza co chwilę próbę. W utworze „Pejzaż” perkusista na talerzu wygrywał crescendo, to znaczy grał jednostajnie coraz głośniej. Trzeba było rozłożyć siły na całe siedem minut, tak by dźwięk równo narastał. Wystarczyło jedno omsknięcie, a Demarczyk mówiła „stop” i trzeba było grać od początku.

A.K.: Adrenalina nakręca, to wiemy nie od dziś. Przed koncertem – tak nam opowiadali członkowie zespołu – często szukała zaczepki. Zwracała uwagę na wszystko. Że ktoś przyszedł na koncert w białych skarpetkach, że ktoś gra za szybko, a inny za wolno. Po jakimś czasie muzycy zorientowali się, że Demarczyk musi się rozładować. Podkładali się. Jak? Wychodzili naprzeciwko niej, wystawiali kogoś, na którym się wyładuje. Wtedy z pełną energią wychodziła na scenę.

Zbigniew Wodecki, który grał w zespole Demarczyk jako skrzypek, wspominał, że reagował na każdy jej oddech.

A.K.: W jej oddechu było wszystko. I on to wiedział. Wiedział, kiedy Demarczyk postawi dźwięk i jak długo będzie trwał, jaki będzie w wyciszeniu. Musiał grać w punkt. Inny muzyk wspomina, że mówiła do zespołu: „Zagraj tak, jak ty chcesz, a potem ja ci pokażę, jak powinieneś zagrać”. Słynne są też opowieści jej pierwszego pianisty i kompozytora Zygmunta Koniecznego, jak pracowali nad „Pejzażem”. Wymyślił, że zwolnią tempo tej piosenki. Myślał, że doda to napięcia i dramatyzmu. Demarczyk protestowała. Mówiła, że nie zaśpiewa wolniej, bo się dusi, niszczy głos. Nie i nie. Kiedy wyszła ze studia, Konieczny poprosił muzyków, by zagrali podkład wolniej. Kiedy się zorientowała, zrobiła awanturę. A potem sama „Pejzaż” przedłużała do 11, a nawet 13 minut.

Ale w książce wspominacie, że poza estradą była szalenie ciepła, empatyczna. Dbała o muzyków jak matka.

E.K.-O.: W trasy koncertowe do busa brała własnej roboty kanapki, sernik albo tatar. Albo taka historia. Jeden z muzyków miał kłopot z odnalezieniem właściwego miejsca na klawiaturze po wejściu do ciemnej sali, więc kładł sobie monetę na klawisz, by wiedzieć, od jakiego akordu zacząć. Ale pewnego dnia moneta spadła. Mija 10 sekund, 20… Artystka nie może zacząć wokalizy. W końcu muzyk znalazł akord. Fałszywy. Po koncercie Demarczyk wezwała muzyka na dywanik. Spodziewał się najgorszego, ale powiedziała tylko: „Nic się nie stało, takie rzeczy się zdarzają”. Po koncertach piła z muzykami, zwiedzała nowe miejsca. Ale na estradzie wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Zero sprzeciwu.

Miała poczucie humoru?

A.K.: Tak, ale chyba nie na własny temat. Maria Byczyńska opowiedziała nam taką anegdotę: „Przyszła do nas, był też Janek Nowicki. Opowiadał o jakiejś sztuce i że zagrał wspaniale. Ewa słuchała. W końcu odezwała się: »Wiesz, choćbyś nie wiadomo co zrobił, choćbyś się zesrał, to i tak nigdy nie zagrasz tak, jak zaśpiewam«. Wstała i wyszła z pokoju”. Słynęła z podobnych, ekstrawaganckich zachowań. W Piwnicy, a raczej podczas imprez w domu Janiny Garyckiej, gdzie Piwniczanie schodzili się po koncertach, istniał system „płatnych” plotek. Mistrzem był Zygmunt Konieczny. Sprzedawał plotki o kolegach i dodawał: „Płacisz za milczenie albo puszczamy dalej”. Jedna dotyczyła Demarczyk. Kosztowała 150 zł, ale jej nie wykupiła. O co chodziło? Pewnego razu Konieczny – tak nam opowiadał – miał duże kłopoty z portierem w Hotelu Grand w Sopocie. Całą noc przychodził do niego i mówił: „Panie Konieczny, zrób pan coś z tą Demarczyk, bo goni w czerwonych majtkach po hotelu i goni”.

E.K.-O.: Była pamiętliwa. Wystarczyła iskierka, by zrywała relację. I nic nie dało się z tym zrobić. Zacinała się.

Tak było z Zygmuntem Koniecznym, Piotrem Skrzyneckim, siostrą Lucyną. Nie przyszła na pogrzeb Piotra Skrzyneckiego, wcześniej nie zgodziła się na udział w koncercie charytatywnym, kiedy chorował i artyści zbierali pieniądze na jego leczenie.

A.K.: Myślę, że mamy za mało danych, żeby to oceniać. Na pewno ją zawiódł. Opisujemy w książce historie, w których pijany zapowiadał jej recitale. Na płycie trzeba było wyciąć jego konferansjerkę, bo tak bełkotał. Ona – perfekcjonistka – nie mogła się z tym pogodzić. Czy miała prawo nie przyjść na pogrzeb? Moim zdaniem miała. Za szybko oceniamy. Nigdy nie robiła nic wbrew sobie. Może ktoś jej doniósł, co powiedział Piotr Skrzynecki: „Przestajemy chodzić do Ewy. Dlaczego? Bo Demarczykowej zginęła biżuteria”. Nie chciał, żeby było na nich. Historia drugiego małżeństwa i aresztowanie męża za kradzieże musiały być dla niej upokorzeniem. Po ludzku musiała się tego wstydzić. Nie mam też pewności, czy rzeczywiście nie utrzymywała kontaktów z siostrą, która przyszła na jej pogrzeb. Książka powstała kilka lat temu. O rozstaniu z Koniecznym powiedziała w jednym z wywiadów: „To nie ja zostawiłam Zygmunta, tylko Zygmunt zostawił mnie”. Wersja kompozytora jest całkiem odmienna.

E.K.-O.: Z drugiej strony muzycy z jej zespołu dzwonili do niej po 2000 roku i ona chętnie te telefony odbierała, była serdeczna, wypytywała o wszystko. To nie było tak do końca, że odgrodziła się od świata. Zniknęła medialnie, przestała występować, ale telefony od znajomych odbierała. Oczywiście wstukiwali jej numer telefonu z drżeniem serca…

Miała szczęśliwe dzieciństwo? W jednym z wywiadów powiedziała: „Mam jedno bezwzględne uczucie, takie na zawsze, cudownego domu, ciepłego, bezpieczeństwa pełnego. Mimo że on nigdy nie był zasobny. Ja uciekałam do domu jak do azylu. Rodzice się kochali, nas kochali”. Dom zbudował w niej poczucie własnej wartości?

A.K.: Na scenie była wspaniała. Pewna siebie, nie do złamania. Czuła się tam ważna, sprawcza. Wiedziała, jak potrafi zawładnąć publicznością. Piętnaście minut owacji na stojąco mówi samo za siebie. Sale wypełnione po brzegi. O bilety na Demarczyk bito się jak przed koncertami Beatlesów. Prywatnie, jak każdego z nas, można ją było dotknąć łatwiej. Wysoko wrażliwa, jak porcelana. Nie wyobrażam sobie, że ktoś bez wrażliwości mógłby śpiewać tak jak ona. Bezpieczeństwo, poczucie własnej wartości wynosi się też z domu.

E.K.-O.: Stanisław Radwan powiedział o niej: „Uważała, że trzeba się trzymać tego, co się postanowiło, bo tylko wtedy nie ma ryzyka popełnienia błędu”. To też musiała wynieść z domu.

 

 

Ewa Demarczyk niczym Edith Piaf?

W 1963 roku do Polski przyjeżdża dyrektor paryskiej Olimpii Bruno Coquatrix. Demarczyk jest po swoich pierwszych sukcesach. Coquatrix widzi w niej nową Edith Piaf. Ale na spotkanie do Bristolu Demarczyk i Konieczny przychodzą spóźnieni dwie godziny, mocno skacowani. Nie czuli wielkiej szansy, która się przed nimi otwiera?

E.K.-O.: Nazwałabym to typową piwniczną niefrasobliwością. Oni potrafili zaczynać przedstawienia z godzinnym opóźnieniem, wszyscy się spóźniali… Krakowskie życie poza czasem. Biesiadowanie, opowieści bez końca. Kawiarnie… To nie było lekceważenie, tylko niefrasobliwość.

Bruno Coquatrix zaprasza Demarczyk do paryskiej Olimpii. Ma dać kilkanaście koncertów. Kiedy kończy się tournée, Coquatrix proponuje jej dwuletni kontrakt. Demarczyk odrzuca go. Krystyna Zachwatowicz powiedziała: „Zmarnowała ten Paryż przez swoje upory”, a sama Ewa Demarczyk komentowała: „Paryż to miejsce dla bogatych snobów”. Bała się tego Paryża, może miała kompleksy, że jest zza żelaznej kurtyny?

A.K.: Znów spekulujemy. Tego nie lubię, unikam. Powtarzała, że nie musi śpiewać po francusku, bo „miłość nie jest w żadnym języku, nienawiść nie jest w żadnym języku, rozpacz w żadnym, radość w żadnym”. Może ta propozycja przyszła zbyt szybko? To była bardzo młoda dziewczyna, może nie chciała zostawiać mamy i siostry? Mogła mieć kompleksy, że tu wielki Paryż, a ona wciąż w tej jednej sukience uszytej przez mamę. Wkurzała się na francuskich dziennikarzy, którzy zadawali jej pytania, ile ma sukni balowych. Kłamała, że ma jedną. Nie miała żadnej.

Jej kariera nabiera tempa. W 1972 roku bez słowa odchodzi z Piwnicy pod Baranami. Nigdy tego kroku nie skomentuje. Koncertuje za to na całym świecie. W latach 80. dostaje od Rady Miasta Krakowa teatr przy Floriańskiej 55. Teatr nazwany jej imieniem. Utraciła go, bo na skutek ustawy państwo zaczęło oddawać zajęte majątki Kościołowi. Cierpiała, bo utraciła scenę. Kolejny teatr przy Gazowej, który wyremontowała, też straciła, bo znaleźli się potomkowie właścicieli – rodzina Tennenbaumów. To był moment, w którym się załamała. Nie chciała dalej walczyć. Jest też druga teoria, że w latach 90. zaczęła tracić głos, śpiewała coraz gorzej i to był tylko pretekst, by zejść ze sceny niepokonaną.

A.K.: Leszek Długosz w książce „Pod Baranami” wspominał, że wybrał się na jeden z ostatnich krakowskich recitali Demarczyk. Chciał sobie przypomnieć, sprawdzić, czym to dziś… Siedział zdruzgotany. „Na scenie toczyła się dramatyczna bitwa o przetrwanie. Na tle perfekcyjnego, wyćwiczonego zespołu solistka toczyła walkę niestety przegraną. W drzwiach natknąłem się na niezauważalnie czmychającego Skrzynię (Piotra Skrzyneckiego – przyp. red.). »No jak?«, spytałem. Rzucił krótko, jakby z płaczem i pół ze śmiechem: »Wiesz, runęła chyba moja młodość«”.

E.K.-O.: Mnie się wydaje, że ta utrata głosu to było nałożenie się bardzo różnych niemocy. Dostała od prezydenta Bochni budynek na cele teatralne, ale Kraków odmówił dotacji, bo dlaczego Kraków ma sponsorować teatr w Bochni? Konflikt narastał. Urzędnicy krakowscy zaproponowali jej połączenie z Teatrem Ludowym, nie chciała tam występować. Organizowała długie próby, cały czas chciała osiągnąć ten sam perfekcjonizm, więc te próby ciągnęły się miesiącami, ale nie było koncertów, bo nigdy nie było tego momentu, że jest już wszystko idealnie przygotowane. Wszystkie decyzje oddała w ręce swojego partnera Pawła Rynkiewicza. Tak jakby życie przestało ją interesować.

A.K.: Nie mam żalu o to, że Ewa Demarczyk przestała śpiewać. Mistrzowie wiedzą, kiedy mają zejść ze sceny. Zostały jej pieśni. Cieszmy się nimi. Słuchajmy, opowiadajmy dzieciom, młodsze pokolenie czasem nie wie, kim była Ewa Demarczyk. Dla mnie najwspanialsza. Mam żal tylko o to, że nie wykształciła następców. Choć pięknych głosów w Polsce mamy wiele.

Ostatni koncert Ewy Demarczyk odbył się 8 listopada 1999 roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pod koniec lutego 2000 roku wręczyła muzykom wypowiedzenia.

A.K.: Muzyk Maciej Jamroga wspomniał w rozmowie z nami: „Pani Ewa była spokojna, stała koło okna, nie paliła. Podpis, wypowiedzenie. Wypłacili nam kilkumiesięczną pensję. Paweł Rynkiewicz wręczył każdemu długopis z czerwonym napisem. Zebraliśmy swoje instrumenty, wróciliśmy do domów. Czekaliśmy na jakąś informację od niej. Sądziliśmy, że będziemy zarabiać na koncertach. Może ten napis na długopisie miał znaczenie. To było jedno słowo: „Adieu”.

Kim była Ewa Demarczyk?

Ewa Demarczyk - (1941–2020) Wokalistka, jedna z najbardziej  charyzmatycznych postaci polskiej sceny. W latach 1962–1972 związana z krakowską Piwnicą pod Baranami. Występowała na scenach całego świata zawsze nagradzana owacjami na stojąco. Jej ojciec Leonard Demarczyk był rzeźbiarzem, mama krawcową. Absolwentka krakowskiej PWST. Dwukrotnie zamężna. 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również