Zawsze pracowałam w korporacji. Zaczęłam od stażu tuż po studiach, potem awansowałam, lata mijały, a ja ciągle trwałam w jednej firmie. Byłam zadowolona. Regularnie dostawałam podwyżki, nie musiałam zabierać dokumentów do domu, dzięki czemu mogłam wieczorami poświęcać czas dzieciom i mężowi. Robiłam to, czego ode mnie oczekiwano, nie męcząc się specjalnie, choć musiałam być skrupulatna i punktualna.
Spis treści
Pracowałam dla pieniędzy, a dla przyjemności piekłam ciasta. To była moja odskocznia od codzienności. Chętnie robiłam torty na różne okazje, ku zadowoleniu rodziny i znajomych. Kochałam piec babeczki i ozdabiać je fantazyjnymi kremami, filigranami z czekolady czy cukrowymi kwiatami. Nauczyłam się robić musy, który wykorzystywałam przy tworzeniu delikatnych deserów. Tworzenie to właściwe słowo. Wymyślając i testując nowe przepisy na wypieki czy słodycze, czułam się artystką, nie kucharką.
– Mamo, naprawdę nie szkoda ci czasu na dekorowanie tego, co zaraz pochłoniemy? – dziwiła się nieraz córka.
Równie dobrze mogła zapytać, czy nie żal mi brudzić talerzy, skoro zaraz zostanie zjedzone to, co na nich podałam. Oprawa i dekoracje miały dla mnie duże znaczenie. Czterdziestka była dla mnie przełomowa. Dostrzegłam upływ czasu. Dotarło do mnie, że mam go coraz mniej, więc powinnam przestać marnować życie na przekładanie papierków i robienie raportów. Cyfry i liczby. Czy one kogoś nakarmią? Czy dadzą komuś szczęście? Być może, ale ja tego nie zobaczę. Ale co mogłam z tym zrobić?
– Wygląda mi to na kryzys wieku średniego – zdiagnozowała moja przyjaciółka, pochłonąwszy migdałową muffinkę. – Moim zdaniem powinnaś otworzyć własną cukiernię. – Oblizała palce. – Twoje dzieła są uzależniające.
Arleta nie pierwszy raz radziła mi, żebym została zawodową cukierniczką, ale dotąd traktowałam jej propozycje w kategoriach żartu. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o tym poważnie.
– Łatwo powiedzieć „zostań motylem”. Mamy kredyty, dorastające dzieci… – rozważałam na głos. – Praca w korpo nie porywa, ale daje stały, nienajgorszy dochód, dzięki któremu opłacamy rachunki, nowe buty i korepetycje z chemii.
Przyjaciółka jakby nie słuchała.
– Mój wujek ma lokal w śródmieściu. Odziedziczył po jakiejś ciotce, która wieki temu prowadziła tam sklep. Stoi pusty, bo wuj już dawno jest na emeryturze. Myślał, czy go nie sprzedać, ale mogę porozmawiać o wynajmie. A że to mój wuj rodzony, to przez kilka miesięcy weźmie pieniądze tylko za rachunki. Jak zaczniemy zarabiać, to zaczniemy mu też płacić za wynajem.
Moment. Czy ona powiedziała…?
– Jak to: zaczniemy? My?
Arleta energicznie pokiwała głową.
– No przecież samej cię z tym interesem nie zostawię. Umiesz piec i znasz się na liczbach. Ale sorry, o reklamie i promocji nie masz pojęcia. Poza tym mam trochę oszczędności. Chętnie kupię ci mikser, piekarnik i co tam jeszcze będziesz chciała.
Nie wiedziałam, czy w pełni zdaje sobie sprawę, co mi właśnie zaproponowała. Naprawdę chciała zostać moją wspólniczką w spełnieniu mojego marzenia o kameralnej cukierni, które miało pozostać w sferze marzeń? No bo kto w dzisiejszych niepewnych czasach zakłada własny biznes? Tymczasem Arleta z gdybania przeszła do działania. Parę dni później oznajmiła:
– Rozmawiałam już z wujkiem, więc warunki są uzgodnione. Możemy wpaść po klucze. Aha. W ramach prezentu na moje urodziny wujek obiecał odmalować lokal. Kasa na moim koncie czeka, by ją wydać. To kiedy składasz wymówienie?
Najtrudniejsze okazało się przekonanie męża do nowej ścieżki mojej kariery. Zwykł rozkładać każdą sytuację na części pierwsze, przyglądać się im i znajdywać problemy do rozwiązania.
– Hm, z pewnością nie byłem przygotowany na to, że zapragniesz życia na krawędzi. Sądziłem, że bezpieczna praca w korporacji ci odpowiada. Rozumiem chęć zmiany, ale… – Tu posypało się wiele pytań, na które, o dziwo, w większości umiałam odpowiedzieć. Jeśli nie, notowaliśmy je, by później wspólnie rozwikłać daną kwestię. Po kilku poważnych, długich rozmowach, zgodził się.
– Mamy parę lokat, więc spokojnie wytrzymamy kilka miesięcy bez twojej pensji. Proszę cię tylko o jedno. Złóż wniosek o urlop bezpłatny, a nie wypowiedzenie. Takie zabezpieczenie na wypadek, gdyby jednak coś nie zagrało.
Mimo ekscytacji i wielkich nadziei byłam też śmiertelnie przerażona. Na szczęście miałam u boku przyjaciółkę, która mnie wspierała i motywowała do działania.
– Zainwestowałam w ciebie wszystkie oszczędności, więc nie marudź, tylko bierz się w garść i do roboty!
Testowała ze mną przepisy, próbowała kremów, aż robiło jej się niedobrze, porównywała kolory cukrowych posypek, by wybrać ten najodpowiedniejszy.
Byłam jej niesamowicie wdzięczna. Wierzyła we mnie bardziej niż ja sama. Dała mi impuls do zmiany. Słuchała, gdy mówiłam, że nie przepadam za pracą biurową, i widziała, co wywołuje najszerszy uśmiech na mojej twarzy.
W dniu otwarcia obydwie trzymałyśmy kciuki, czekając na pierwszych klientów. I przyszli! Rozglądali się, zamawiali ciastka, kawę, chwalili wypieki. Zabierali słodkości na wynos, a pewna pani zamówiła tort na imienny córki. To był jeden z najpiękniejszych dni mojego życia. A za nim przyszły kolejne, równie udane. Trudne, ale owocne. Nie musiałyśmy nawet zbyt wiele inwestować w reklamę, gdyż zadziałała poczta pantoflowa. Ludzie, zachęceni opiniami znajomych, odwiedzali nas i zostawali naszymi klientami.
Wkrótce Arleta też zrezygnowała z dotychczasowej pracy, bo twierdziła, że omija ją najciekawsze. Nie chciała jedynie odcinać kuponów od zainwestowanych pieniędzy. Wolała stać za ladą, doradzać, przyjmować zamówienia i rozmawiać z przyszłymi nowożeńcami o „słodkich stołach”, które zaczęły być modne. Świetnie sprawdzała się w tej roli, co przekładało się na większe zyski. Już po pół roku mój zespół rozrósł się o trzy kolejne osoby.
A pięć lat później miałam dwie kolejne cukiernie w sąsiednich miastach. Wszystko dzięki temu, że moi najbliżsi we mnie uwierzyli i pozwolili mi rozwinąć skrzydła, że zrozumieli moje – nawet dla mnie nie do końca uświadomione – pragnienie wyjścia z bezpiecznego kokonu stabilizacji i przemiany z poczwarki w motyla.