Zuzanna Ginczanka, wielka polska poetka, gwiazda przedwojennej literackiej Warszawy, protegowana Tuwima, zginęła z rąk hitlerowców w 1944 roku mając 27 lat. Tak wspominała legendarną poetkę nieżyjąca już Maria Stauber, córka przyjaciółki Ginczanki, Ludwiki Gelmont i autorka książki "Musisz tu wrócić".
Mama opowiadała pani o Zuzannie Ginczance?
Maria Stauber: O jej istnieniu dowiedziałam się dość wcześnie. Mieliśmy w domu jej wiersze. Nie mam pewności, czy miały one dla mojej mamy wielkie znaczenie. Na pewno je znała. Ale nie była wielbicielką poezji. Miała w sobie mnóstwo energii, chęci zabawy i jak wielu ludzi, którzy przeżyli Holokaust, milczała na temat swojej bolesnej przeszłości. Nie opowiadała żadnych szczegółów. Najwyżej, jak się potem okazywało, jakieś drobne kłamstewka. W Polsce bycie Żydem nie było dobrze widziane. Wielu na wszelki wypadek wolało nic na ten temat nie mówić. W innych krajach były odmienne problemy. W Izraelu na przykład nie należało mówić na ten temat, żeby unikać stawiania się w roli ofiary, bo przecież Żydzi mieli być dzielnymi ludźmi, którzy budują nowy kraj. Ale pod koniec życia, a żyła długo, bo prawie sto lat, mama zaczęła odczuwać potrzebę przekazania czegoś więcej na temat swojego życia.
Dowiedziała się pani czegoś zaskakującego?
O tak, okazało się, że moja mama miała przed wojną męża, Izaaka Horowitza, o którym nie miałam pojęcia. Pojawił się też narzeczony z młodości. To takie osoby, o które nie ośmielałam się pytać, kiedy oglądałam albumy ze zdjęciami. A jak mi się zdarzało, odpowiadała: znajomy. Kiedy historia mojej mamy zaczęła mi się powoli układać w całość, powstał pomysł, żeby napisać książkę „Musisz tu wrócić” - powieść o życiu mojej matki i jej przyjaźni z Zuzanną Ginczanką.
Zaskakuje równoległość ich losów.
Tak, ciekawym trafem nieustannie pojawiają się w swoim życiu. Najpierw jest Kijów, gdzie obie się urodziły: Ginczanka w 1917, a moja mama rok później. Potem przedszkole francuskie, do którego obie chodziły. Następnie ich rodziny uciekając przed bolszewikami przeniosły się do miasta Równe na Wołyniu, które stanowiło wtedy tygiel kulturowy: mieszkali tam Polacy, Żydzi, Rosjanie, Ukraińcy, Ormianie i Tatarzy. Najbliżsi mojej mamy i Zuzanny mówili po rosyjsku, ale obie poszły do polskiego Gimnazjum im. Kościuszki. Babcia Bluma, mama mojej mamy, bardzo tę szkołę polecała.
Ciekawe, dlaczego wybrały polską szkołę, skoro mogły pójść do szkoły żydowskiej albo rosyjskiej?
Myślę, że to był po prostu wybór szkoły z językiem kraju, w którym mieszkały. Dlaczego nie żydowska? W ich rodzinach nie kultywowało się żadnych tradycji żydowskich. Święta obchodziło się tradycyjnie, ale nic poza tym. Moja mama miała w pogardzie ortodoksyjne przywiązanie do tradycji. Tacy Żydzi jak rodzina mojej mamy czy Ginczanki uważali się za kogoś lepszego, właśnie dlatego, że się zasymilowali. Bliższa im była kultura polska. Twierdzenie, że Zuzanna wybrała język polski, może być uprawnione, bo znam historie wielu osób z Równego, które w tym czasie uczyły się w szkole żydowskiej. A może to była decyzja wynikająca z ambicji? Wcale nie było łatwo dostać się do polskiej szkoły.
Ginczanka wcześnie zaczęła pisać.
W Równem panował jakiś obłęd z tymi poetami. Było ich mnóstwo: Czesław Janczarski, który zresztą opublikował pierwszy wiersz 14-letniej Ginczanki “Styczniowe porównania” w gazetce “Echa szkolne”, Jan Śpiewak, Józef Łobodowski. Wszyscy pisali poezje. Może to była taka epoka - nie było Facebooka, Instagrama tylko poezja. Zuzanna okazała się wyjątkowo utalentowana - jako 17-latka zdobyła pierwszy laur poetycki w konkursie organizowanym przez warszawski tygodnik "Wiadomości Literackie”. Jej zachowana twórczość zatrzymuje się na okresie warszawskim, jeszcze przedwojennym. Tak naprawdę to twórczość młodzieńcza, a część to wiersze nastolatki. Dlatego wydaje się takie szokujące, że pisała rzeczy tak dojrzałe, także seksualne… To bardzo oryginalne.
Przedwczesna dojrzałość Ginczanki wynikała w tego, że została porzucona przez rodziców jako dziecko?
Jestem przekonana. Była dzieckiem opuszczonym. Ojciec Zuzanny był aktorem, porzucił rodzinę, żeby robić karierę w Hollywood. Matka wyjechała do Hiszpanii z drugim mężem. Ale jeszcze przed wyjazdem do Kordoby zawiozła wiersze córki Julianowi Tuwimowi do Warszawy. Choć trzeba przyznać, że w tamtych czasach nieprzywiązywanie wagi do emocji dzieci było dość typowe. Ginczankę wychowywała babcia, Chaja Sandberg, właścicielka składu aptecznego w Równem. To tam mama i Zuzanna spędzały mnóstwo czasu jako dzieci. Tak jak Ginczanka nie miała rodziców, tak samo moja babcia Bluma, była dla mnie całkowitą tajemnicą. Matka nigdy niczego o niej nie mówiła. Nie było żadnych opowieści, anegdotek, wspomnień. Tak jakby jej nie było. Matka zaczęła o niej wspominać dopiero w ostatnich latach życia. Odczuwałam jej straszliwą nieobecność. Pewnie także dlatego chciałam napisać tę książkę - żeby zapełnić to puste miejsce.
Kiedy Ginczanka wyjechała z Równego do Warszawy, by studiować psychologię, szybko stała się częścią środowiska literackiego. Przyjaźni się z “mafią literacką”, czyli Skamandrytami: Tuwimem, Iwaszkiewiczem, Przybosiem, Słonimskim, Lechoniem. Publikuje w “Szpilkach” i “Wiadomościach Literackich”. Opowieści o niej są przesycone seksualnością.
Wszyscy, którzy zajmowali się jej biografią, pisali o tym. Nazywali ją semicką pięknością, Gwiazdą Syjonu, Rachelą, Sulamitką… We wspomnieniach powtarzają się opowieści o tym, jak wszyscy mężczyźni z tego środowiska byli nią zainteresowani, wręcz się na nią rzucali. I że nieustannie musiała się mierzyć z różnymi seksualnymi propozycjami. Wyobraźmy sobie 19-letnią, wyjątkowo atrakcyjną dziewczynę, która wydała swój pierwszy, świetnie oceniany tomik odważnych, dojrzałych wierszy, mieszka sama, jest niezależna. Mężczyźni zapewne widzieli w tym okazję. Może poza Tuwimem, który wtedy był od niej 20 lat straszy i uwielbiał swoją żonę, Stefanię Marchew. Choć to on nazywał ich towarzystwo “Zuzanna i starcy”. I poza Gombrowiczem, który miał inne preferencje.
Z nim związana jest ta dziwna anegdota o śmietniku...
Gombrowicz założył Ginczance, która nazywał Giną, śmietnik na głowę. Wszyscy potem opowiadali tę historię. To było bardzo bliskie sobie towarzystwo. Wysiadywali całymi dniami w Małej Ziemiańskiej a wieczorami w Zodiaku. Bywali tam aktor Stanisław Otwinowski i jego żona Ewa, naczelny “Szpilek” Eryk Lipiński i rysowniczka Hanna Gosławska Ha-Ga, Brandys... W swojej książce trochę przerobiłam tę anegdotę - dodałam, że Gombrowicz nazywa ten kosz na śmieci koroną. Bo ta historia wydawała mi żenująca i nie bardzo wiedziałam, co z nią zrobić. Jak on, uwielbiając ją, mógł jej włożyć śmietnik na głowę? Z drugiej strony Gombrowicz był strasznie przewrotny, zadziorny, prowokujący.
Ginczanka musiała mieć w środowisku “Szpilek” wyjątkową pozycję - w wydaniu przygotowanym z okazji drugiej rocznicy powstania pisma, w żartobliwym przedstawieniu redakcji jako szkoły Tuwim jest dyrektorem, a Zuzanna, jedyna kobieta, występuje w roli nauczycielki.
Kiedyś spytałam córkę Tuwima, Ewę, o jego relacje z Ginczanką. Powiedziała mi wtedy, że "Tuwim miał wiele takich młodych protegowanych poetek wokół siebie”. W tym środowisku były również inne kobiety, ale w "Szpilkach" Ginczanka była jedyna. Co może oznaczać, że wcale nie była jedną z wielu.
Pod koniec lat 30., kiedy zaczęły narastać nastroje antysemickie, Ginczanka coraz rzadziej uczęszczała na uniwersytet z powodu bojówek Młodzieży Wszechpolskiej. Jej niezwykła, egzotyczna uroda stała się przekleństwem.
Taki był los pięknych Żydówek. Ginczanka miała, jak mawiano, "zły wygląd". Duże usta, wydatny nos. I te niezwykłe oczy o różnych kolorach - jedno jasne, zielono-niebieskie, a drugie brązowe. Miała też dość ciemną skórę, z powodu której nazywano ją też mulatką. Próbowała jeszcze z tego żartować - na bal maskowy w Hotelu Europejskim przyszła z małą walizeczką z napisem „Jutro na Madagaskar”. Ale już nie było wesoło. Kiedy Gombrowicz przed swoim wyjazdem za ocean odprowadzał Zuzannę do domu po wieczorze w Zodiaku, miał powiedzieć: „Tobie, Gino, radzę zaopatrzyć się na tę wojnę w truciznę”.
W splecionej biografii pani mamy i Ginczanki jest także epizod lwowski.
Ginczanka przyjechała do Lwowa, po tym jak wybuch wojny zastał ją podczas wakacji w Klewaniu w okolicach Równego. Zamieszkały z Lusią w kamienicy na ulicy Jabłonowskich. Przez chwilę razem pracowały - w biurze wystawiającym skierowania do uzdrowisk. Potem Ginczanka zapisała się do Związku Literatów Zachodniej Ukrainy i zaczęła zarabiać tłumaczeniami, min. Majakowskiego. Odwiedziłam dom, w którym mieszkały. Ale nikt nie miał pojęcia, że w czasie wojny mieszkała tam polska poetka. Na Jabłonowskich zawsze było tłoczno. Uciekinierzy, jak mówiono o nich "bieżeńcy", trafiali właśnie do tego 6-pokojowego mieszkania: Adolf Rudnicki, Marian Eile, Nacht Samborski. Mój tata też tam mieszkał przez jakiś czas. To on właśnie opowiadał, że nieustannie walczyli z pluskwami i że Ginczanka ciągle leżała w wannie.
W wannie?
Ja też nie rozumiałam o co chodziło z tą wanną. Ale okazało się, że w łazience było najcieplej, bo tam był piecyk gazowy. I nie chodziło o to, że Zuzanna ciągle się kąpała, tylko spędzała czas w tej wannie, czytała i spała, po prostu żeby nie marznąć.
Kiedy Niemcy wkroczyli do Lwowa, utworzyli w mieście getto. Wyłapywali tych, którzy sami się nie zgłosili. Zuzanna się ukrywa, ale na Jabłonowskich nie jest bezpieczna…
Wszystko z powodu dozorczyni Zofii Chominowej, która doniosła Niemcom, że w kamienicy ukrywają się Żydówki. Ginczanka została aresztowana razem z mężem Michałem Wienzieherem, ale udało im się przekupić ukraińskiego policjanta. Prawdopodobnie jeszcze przed tym aresztowaniem Zuzanna napisała wiersz “Non omnis moriar”, jedyny jej znany utwór z czasów okupacji. Chominowa i jej syn zostali po wojnie oskarżeni o współpracę z Niemcami i skazani. Wiersz Ginczanki stanowił jeden z dowodów podczas rozprawy.
To dzięki pani mamie go znamy.
Stała się przypadkową bohaterką. Znała ludzi, u których Ginczanka mieszkała w Krakowie, dokąd pojechała z Lwowa. Kiedy pojawiła się tam po zakończeniu wojny, właśnie jej dali ten rękopis. Za pośrednictwem Juliana Przybosia przekazała go redakcji krakowskiego "Odrodzenia", gdzie został opublikowany. To wstrząsający wiersz, bo opowiada o okupacji, donosicielstwie, zdradzie. Mama w ten sposób przeszła do historii literatury.
W pani książce znalazły się dotychczas nieznane informacje o życiu uczuciowym Ginczanki.
Odtworzenie jej życia emocjonalnego stanowiło nie lada zadanie. Wszystkie publikacje na jej temat są bardzo dyskretne. Biografki Ginczanki, Izolda Kiec czy Agata Araszkiewicz, niespecjalnie interesowały się psychologią poetki. Przyglądając się jej historii, odkryłam postać Tadeusza Błażejowskiego, cztery lata od niej starszego kolegi z gimnazjum. Z jej twórczości wynika, że był jej pierwszym chłopakiem. Razem czytali Leśmiana w szkolnej czytelni i chodzili na spacery. Wyjechał z Równego studiować architekturę we Lwowie. Po latach kolegowałam się z jego synem, razem studiowaliśmy na Akademii. Kiedy się dowiedział od syna, że jestem córka Lusi, kilkukrotnie pytał przez Witolda o mamę i nawet chciał się z nią spotkać. Ale ja 18-latka, miałam w nosie dwoje staruszków, którzy chcą się spotkać. Chociaż, jak dzisiaj o tym myślę, nie byli takimi staruszkami - byli pewnie po czterdziestce. Niektóre elementy biografii Ginczanki wydają się naprawdę fascynujące.
Na przykład?
Ta dziwna historia z Januszem Woźniakowskim i jej mężem, Michałem Wienzieherem, który był prawnikiem, krytykiem sztuki i kustoszem lwowskiego Muzeum Historycznego. Od początku wszyscy, na czele z moją mamą, zastanawiali się, dlaczego ona za niego wyszła. Mama twierdziła, że zupełnie do siebie nie pasowali. Był od niej o wiele starszy. Ale jak się zastanowić, ta decyzja wydaje się rozsądna. Sowieckie czasy we Lwowie były naprawdę okropne. Ginczanka mogła nie mieć z czego żyć. Za tłumaczenia na pewno nie zarabiała zbyt wiele. Nie miała nikogo, kto by ją wsparł finansowo - jej babcia straciła aptekę w Równem. We Lwowie panował wtedy głód, wszyscy usiłowali jakoś przeżyć.
Jednocześnie była związana z Januszem Woźniakowskim?
Woźniakowski był grafikiem, absolwentem krakowskiej ASP i przyjacielem Wienziehera. Los ich połączył. Wszyscy trafili do Krakowa. Potem obaj przesiadywali w krakowskim mieszkaniu Zuzanny na ulicy Zyblikiewicza. Pani Gunter-Kawalerowicz opowiadała potem, że jeden zajmował się robieniem dokumentów, a drugi - "się kręcił". Wszyscy zostali aresztowani przez Gestapo w podobnym czasie. Najpierw Woźniakowski, przypadkiem w łapance. Potem Wienzieher. A w końcu Ginczanka. Najprawdopodobniej z powodu grypsów, które Woźniakowski przekazywał z więzienia. Prosił w nich wszystkich, żeby zaopiekowali się Zuzanną. Niestety, w jednym z nich zdradził adres, pod którym się ukrywała.
Prawdziwy charakter tego trójkąta chyba pozostanie już tajemnicą?
Myślę, że to był czas, w którym zagrożenie determinowało wszystko. Sprawy erotyczne nie były aż tak ważne. Wszyscy chcieli po prostu przeżyć. Choć wiadomo, że Woźniakowski był w Zuzannie śmiertelnie zakochany. Myślę, że zarówno on jak i Wienzieher chcieli, żeby ona za wszelką cenę przeżyła. Dużo mówi się o Polakach donoszących w czasie okupacji na ukrywających się Żydów czy wykorzystujących ich sytuację, ale trzeba przyznać, że wiele osób angażowało się w zapewnienie Ginczance bezpieczeństwa. Mój tata również znał Ginczankę i nawet czasami się zastanawiałam, czy on też jej nie podrywał, tak jak oni wszyscy...
Pomieszkiwał u niej Krakowie...
Swobodnie się poruszał podczas okupacji, bo był blondynem z niebieskimi oczami. Prawdziwy wiking. Przystojny. Mama była z niego bardzo dumna, tak jakby bycie blondynem oznaczało bycie kimś lepszym. Jak jeździł do Krakowa, mieszkał u Ginczanki. Kiedy pytałam mamę, czy tata przypadkiem nie podrywał Ginczanki, mówiła: "Podobała mu się, jak wszystkim...". Sądziłam, że ponieważ tata uważał, że mama jest za mało romantyczna, może odnajdywał w Ginczance coś, czego mu brakowało.
W historii Ginczanki pojawia się jeszcze jedna przyjaciółka, Blumka Fadis.
Blumka była kuzynką pierwszego męża mojej mamy, Izaaka Horowitza. Obie z mamą przyjaźniły się z Zuzanną jeszcze w Równem. To mama namówiła Blumkę do wyjazdu ze Lwowa do Krakowa. Co nie okazało się szczęśliwym posunięciem. Zuzanna i Blumka ukrywały się razem w Krakowie i razem zostały aresztowane przez Gestapo. Blumka była posądzana o to, że w więzieniu zdradziła żydowskie pochodzenie Ginczanki. Ale z ostatnich badań wynika, że Zuzanna sama się do tego przyznała. Prawdopodobnie podczas brutalnych przesłuchań. Czy Blumka też to powiedziała? I tak mogło być. Mało kto wytrzymywał tortury.
W tym momencie wojny, kiedy Niemcy tuszowali ślady swoich zbrodni - likwidowali obozy, getta, więzienia, chyba obie miały niewielkie szanse na uratowanie?
Tego nigdy się nie dowiemy. Ale cuda się zdarzały. Moi rodzice przy ich pomocy i dzięki innym się uchowali. Blumka Fadis i Zuzanna, niestety, nie. W książce wykorzystałam ostatnie znalezisko Ryszarda Kotarby z IPN-u - listy z więzienia, w których Ginczanka prosi o przysłanie jej różnych rzeczy. Właśnie na podstawie tych listów ustalono, że zginęła w maju. Wtedy wywieziono z krakowskiego więzienia na Czarneckiego do obozu koncentracyjnego w Płaszowie grupę 26 kobiet i kilku mężczyzn. Wśród nich prawdopodobnie była Zuzanna Ginczanka.
W książce "Musisz tam wrócić" jest poruszający moment, w którym pani mama spotyka się w Izraelu z byłym teściem, ojcem Izaaka Horowitza. Podczas tej rozmowy pada pytanie, "dlaczego ty przeżyłaś, a mój syn nie?".
To musiało być bardzo nieprzyjemne. I było niesprawiedliwe. Ale wtedy często zadawano takie pytania tym, którzy przetrwali. Mama nie miała szczęścia z tymi mężczyznami podczas wojny. Horowitz zginął w pierwszym dniu wojny, późniejszy polski narzeczony - w pierwszym dniu powstania warszawskiego. Ale za to mojego ojca Marka Staubera poznała w pierwszym dniu wolności. Wiele bliskich jej kobiet zginęło w czasie okupacji. Tą książką odtworzyłam świat, który ona sama dla siebie zatrzasnęła. I mam wrażenie, że poczuła się szczęśliwa, kiedy on jeszcze raz zaistniał. Pod koniec życia wszystko jej się pomyliło: myślała, że jestem jej siostrą, pytała, czy przeżyłam okupację i zwracała się do mnie "mamo", ale i tak czułam, że jest zadowolona. Dzięki naszym rozmowom i opowiedzeniu tej historii chyba łatwiej jej było pogodzić się z tym, że te wszystkie bliskie jej kobiety odeszły.
Zuzanna Ginczanka urodziła się jako Sara Polina Gincburg w 1917 r. w Kijowie w mieszczańskiej rodzinie żydowskiej, ale dzieciństwo spędziła w Równem na Wołyniu. Latem 1931 roku zadebiutowała w szkolnym pisemku. Po rozpoczęciu w 1935 roku studiów psychologicznych w Warszawie wkroczyła w warszawskie środowisko literackie. Pisywała do "Wiadomości Literackich" i satyrycznych "Szpilek", jej protektorem został Julian Tuwim. W 1936 roku wydała pierwszy i jedyny tomik poezji "O centaurach". W czasie wojny mieszkała najpierw we Lwowie, a potem w Krakowie. Tam została aresztowana. Zginęła najprawdopodobniej w maju 1944 rozstrzelana na terenie obozu koncentracyjnego w Płaszowie.
Ludwika Stauber-Karwowska, z domu Gelmont, nazywana przez przyjaciół Lusią, urodziła się w Kijowie w 1918 roku. Dzieciństwo spędziła w Równem. Wojnę przerwała we Lwowie i w Warszawie. Przyjaźniła się z Zuzanną Ginczanką i uratowała jej jedyny okupacyjny wiersz “Non omnis moriar”. Po wojnie została cenionym lekarzem diabetologiem. Przyjaźniła się z artystami, literatami, filmowcami – w latach 60. dom państwa Stauberów był jednym z salonów warszawskich intelektualistów. Po antysemickiej nagonce w 1968 roku wyjechała z rodziną do Niemiec. Zmarła w marcu 2018 roku w Paryżu.
Maria Stauber, córka Ludwiki Stauber, urodziła się w Warszawie. Ukończyła warszawską ASP. Wyemigrowała z Polski w 1973 roku. Znalazła się we Francji, gdzie pracowała jako projektant wnętrz. Publikuje w “Zeszytach Literackich” recenzje paryskich wystaw. W 2000 roku ukazał się jej zbiór opowiadań “Z daleka i z bliska”, a w 2004 książka “Portret niedokończony”, napisana z synem Marcinem Latałło opowieść o jej mężu Stanisławie Latałło, operatorze filmowym, który zginął w Himalajach. Do śmierci w 2018 roku mieszkała we Francji.