Wywiad

"Żyjemy w nadprodukcji śmieci, danych i wizerunków". Dorota Masłowska o szukaniu szczęścia na wysypisku bzdur

"Żyjemy w nadprodukcji śmieci, danych i wizerunków". Dorota Masłowska o szukaniu szczęścia na wysypisku bzdur
Fot. Piotr Molecki/East News

Nie interesują jej tiktoki, instagramy i filtrowane zdjęcia. Ucieka od wyimaginowanego świata seriali. Szczęścia szuka po swojemu i wkręca się w rzeczywistość od mniej popularnej strony. Pisze w amoku, licząc, że mózg podsunie najlepsze rozwiązania. Dorota Masłowska, królowa literatury niepięknej.

Twój STYL: Czym się dziś nakręcasz? Kiedyś to były gazetki z supermarketów, prasa kulinarna...

DOROTA MASŁOWSKA: Chwilowo wyczerpałam pulę fascynujących błędów językowych, które tam znajdowałam. Kupuję jeszcze te tanie kulinaria, bo fascynują mnie potrawy, które tam można znaleźć, ale w tej chwili czytam literaturę. Dużo niekulinarnych książek.

Co cię teraz pociąga?

Jak budować i ocalać szczęście. Nie chodzi mi o tandetną psychologię pozytywną, tylko jak się nie poddać upiornym okolicznościom, lokalnym i globalnym. 'Jak ocalić siebie z powodzi nieszczęścia i bzdur'. Żyjemy w nadprodukcji śmieci, danych i wizerunków.

Można nie czytać wiadomości.

To trudne, bo one same wskakują do oczu, gdy tylko włączysz telefon! Nie mam telewizora, z oficjalnego konta na FB korzystam rzadko, staram się nie oglądać seriali.

Seriale to też zło?

Anestezja. Eskapizm. Można w nie uciekać przed tym, co się dzieje, w niechemiczny sposób unikać rzeczywistości. Ale czuję jałowość tej rozrywki. Wydaje się, że ona nie ma negatywnych konsekwencji, po prostu inwestujesz czas w wyinżynierowane przebiegi fabularne, relacje wymyślonych ludzi. Ale one są tak spreparowane, żeby cię odurzać. Zdarzają się rzeczy wybitne, ale lepiej żyć, dotykać i rozmawiać.

 

Oglądanie seriali to odstresowujący reset. Gdzie ty szukasz swojego?

W uczeniu się nowych rzeczy, które pozwalają mi zobaczyć świat z innej perspektywy. Najprostszy reset? Przyroda. Las, wniknięcie w jego ciche trwanie, niepozorną wieczność, zawsze przywraca mi właściwe proporcje między rzeczami. Sport. Banały. Pula rzeczy, którymi można się resetować, jest przewidywalna. Mam też oryginalniejsze pozycje, ale nie chcę o nich mówić, bo stracą walor kryjówki.

Czy Godzina czasu, audycja, którą współtworzysz z Agnieszką Szydłowską, też może być resetem? Bo jesteś tam kimś innym, dziennikarką. 

Gdy dostałam tę propozycję, wydała mi się chorobliwym pomysłem, bo nie czuję się osobą, która dobrze mówi. Długo myślę, mam wadę wymowy. To nie są atuty radiowe. Ale wiem, że korzystnie jest robić rzeczy, których nie potrafimy albo wobec których czujemy opór – to rozwija. Zaproszenie od Agnieszki przyszło w pandemii i sprawiło, że kiedy wszyscy wokół byli w izolacji, ja, ze względu na tę pracę, prowadziłam ciekawe i intensywne życie międzyludzkie. Ale najbardziej lubię tę audycję dlatego, że sytuacja intymnego, pogłębionego wywiadu skłania mnie do skupienia się na rozmówcy, kontemplowania go. Do chwilowego zakochania się w osobach, z którymi rozmawiam. Intensywne ich doświadczanie przez dwie godziny na antenie, staranie się, by mogły rozkwitnąć, uwalnia mnie od siebie. Staję się dla siebie mniej problematyczna, męcząca.

Nie przepadasz za mediami. Jak się odnajdujesz po drugiej stronie?

Nie przepadam za byciem w centrum uwagi, ale większość osób publicznych w takiej sytuacji czuje się dobrze, nawet rozkosznie. Z Agnieszką staramy się w tym asystować. To oczywiście nie jest równorzędne z pracą twórczą, ale czuję, że mnie obdarza.

Pracujesz jak rzemieślnik, który ma konkretną liczbę stron dziennie do napisania, czy raczej przypominasz szalonego twórcę poddanego wenie?

Szanuję pisanie rzemieślnicze, przynosi wymierne efekty, ale to nie ja. Jestem we frakcji szalonych laborantów, pisząc, pogrążam się w amoku. To oczywiście jest niewydajne, męczące, kapryśne. Nie można tego na sobie wymusić. Z drugiej strony pierwiastek szaleństwa w pisaniu pozwala mi przekroczyć siebie – to, co wiem, czego jestem świadoma.

Czyli wpadasz w ciąg, który cię niesie...

I pokazuje miejsca we mnie, gdzie normalnie nie bywam, bo nie jestem w stanie się tam dostać. Szał pisania uruchamia zasoby wiedzy, do których normalnie nie mam dostępu, do tego, co jest zaklęte w języku, do zbiorowej podświadomości. Brzmi ezoterycznie, ale jest realnym przeżyciem. 

A codzienność nie przeszkadza w tym szale? Partner, dziecko, sprawy?

Pisanie to mój zawód, umiem godzić je z codziennością. Bardziej dewastuje konieczność medialnej obecności.

Nawet rzeczy, które napisałam kilkanaście lat temu, są ciągle ożywiane, wystawiane w teatrze, tłumaczone. Promowanie ich, obecność w mediach to część mojej pracy. Jeśli nie będę tego robić, przepadną. Jednak konieczność budowania narracji o swojej pracy najbardziej przeszkadza mi w ciągłości życia umysłowego.

Kiedyś więcej odmawiałaś.

Nie zdawałam sobie sprawy, że ekspozycja w mediach to nie łaska z mojej strony, tylko rzeczywistość tej pracy. Miałam 20 lat i byłam wybitną, ale nie mądrą pisarką. W dzisiejszej rzeczywistości nie mogłabym sobie na coś takiego pozwolić. Osoba pisarki czy pisarza jest równie ważna, jak literatura. Czasem – co upiorne – ważniejsza.

Twoje książki są uwielbiane albo wiesza się na nich psy. Jak to znosisz?

Od początku mojego ujawnienia literackiego i medialnego to, co robiłam, budziło kontrowersje. Opinie bywają fanatyczne, ale też fanatycznie złe. Jestem dziwaczna w języku, w poczuciu humoru. Piszę często manierycznie, osuwam się w szpetotę, wulgarność, niezgrabność. Nie każdy to musi lubić. Agresja, którą czasem budzi moja sztuka, wynika często z nieświadomej niezgody na rzeczy, których dotykam w pisaniu. Ale też od zawsze ciągnie się za mną masa zwykłej zazdrości i zawiści. Po 20 latach wiem, kiedy piszę coś dobrego. Nie boli mnie, że ktoś próbuje mnie znieważyć. Raczej fakt, że ludzie tak łatwo znajdują w sobie gotowość do ranienia i niszczenia. Ale skonfrontowanie się z nienawiścią i agresją rozszerza świadomość – w końcu musisz zrozumieć, że ludzie piszą o sobie. Pojęcie tego jest ogromnym krokiem w rozwoju osobistym, ale nie da się go zrobić na skróty. To jest bolesne, ale uwalniające.

 

Czy również dlatego nie jesteś aktywna w mediach społecznościowych? Na profilu FB linkujesz teksty, audycje, spotkania, ale nie prowadzisz dyskusji.

Nie jestem interaktywna, żal mi czasu i energii. Bycie tam jest absorbujące i ma naturę ułudy. A to, że wszyscy tej ułudzie ulegają, nadało jej rangę rzeczywistości. FB, IG wciągają w złudne emocje, konflikty i tak samo złudne euforie i ekstazy. Nie chcę tego, bo to mnie „rozrzedza”. Media społecznościowe są stworzone do autokreacji i słów bez pokrycia. Szkoda mi na to głowy. Czuję się tam jak na wysypisku.

Wolisz pisać felietony do „Dwutygodnika”. Dużo czasu ci to zajmuje?

Zazwyczaj tak. Zaczynam od wersji intuicyjnej, którą piszę pierwszymi słowami, jakie przychodzą mi do głowy, a dopiero potem rzeźbię, wydobywam warstwy i znaczenia. Robię to tak długo, aż poczuję, że się czegoś dowiedziałam, nazwałam nienazwane we mnie. W felietonach najlepiej widać pracę literacką jako narzędzie do poznania siebie.

Czyli na przykład obejrzałaś serial Sukcesja, spodobał ci się, zastanawiasz się dlaczego, więc piszesz felieton?

Tak. Pisanie jest dla mnie formą myślenia. Szukaniem precyzyjnych słów. To praca rozwojowa, mozolne poszukiwanie, przekraczanie siebie.

Ja to nazywam myśleniem palcami. Dopiero kiedy siadam do klawiatury, zaczynam wiedzieć, o co mi chodzi, jakby palce uruchamiały mózg. 

Też tak mam. A pisanie ręką otwiera bardziej niż pisanie na klawiaturze. Uruchamia fizyczny kontakt ze sobą. Robię tak czasem tylko dlatego, żeby podtrzymać impulsywność procesu.

Czyli notujesz spostrzeżenia, myśli, bo mogą się przydać w książce?

Tak, bo czasem mam taki natłok drobiazgów, że nie utrzymam ich w pamięci podręcznej. Albo dręczą mnie rzeczy, o których wiem, że je gdzieś słyszałam, ale zapomniałam gdzie, dlatego wolę zapisać. Zazwyczaj kiedy piszę coś większego, jestem obłożona paragonami i kartkami z bazgrołami.

Siadasz do książki i...

Jestem wyczulona na intuicyjne zbitki słowne, nieoczekiwane poezje, które uważam za punkty zaczepienia w pracy. Przypadkowe, podświadome ciągi skojarzeń, które mają większą gęstość niż to, co jesteśmy w stanie nazwać. W pracy twórczej cenię też sen – dużo rzeczy dzieje się wtedy w głowie. Kiedy wprawiam w ruch automat do pisania, to nawet gdy fizycznie przestaję stukać w klawiaturę, on dalej pisze. Idę na spacer czy zaczynam gotować, a frazy w głowie cały czas powstają. I jak z tym zasnę, to w mózgu dalej „się dzieje”, dzięki czemu rano wiem rzeczy, których nie wiedziałam wieczorem.

W książce "Bowie w Warszawie" dotykasz narodowych traum. Zastanawiasz się, jak to, co wydarzyło się kiedyś, buduje lub niszczy nas dzisiaj. Przyglądasz się wojnie, alkoholizmowi, PRL-owi, przemocy wobec kobiet...

Polacy prosto z wojny trafili w komunizm. Ułożenie się z czymś tak niszczącym, jak doświadczenie wojny, musiało spaczyć psychikę nie tylko pojedynczego człowieka, ale też mentalność całego narodu. Mnóstwo krzywd zostało przemilczanych. Może stąd w nas te pokłady smutku? Smutni ludzie wychowali smutne dzieci i w związku z tym mają smutne wnuki. Zbudowali chromą wspólnotę, która nie jest bezpieczna, nie asekuruje najsłabszych i najmłodszych. To nie przypadek, że Polska jest tak depresyjnym i skłóconym krajem. Traumy nie znikają, nawet jeśli ich źródła przestają być widoczne. Przekształcają się w inne traumy.

Zbiorowość może się z tego wyrwać?

Nie wiem. Na razie kręcimy się w kółko. Jak z alkoholizmem. Ostatnio znowu wysyp literatury i filmów alkoholowych, że wspomnę choćby Mireczka Aleksandry Zbroi czy Powrót do tamtych dni w reżyserii Konrada Aksinowicza… Nie możemy zająć się innym problemem, bo wciąż musimy zajmować się tym, co z nami robi picie rodziców. Powtarzalność tematu najlepiej świadczy o skali zjawiska. Każdy ma potrzebę na nowo opowiedzieć swoją historię. Ale nie ma innego wyjścia, musimy o tym rozmawiać, wspólnie analizować te problemy. Choć wydaje mi się, że mimo pozornego „wysypu artystycznego” na ten temat wciąż nikła część społeczeństwa chce się z nim konfrontować. W Polsce życie kręci się wokół pieniędzy, bogacenia się, budowania statusu. Dla wielu z nas poziom jakości życia wciąż nie jest na tyle satysfakcjonujący, żeby zająć się rozbrajaniem traum. Ważniejszy jest automatyczny odkurzacz i wyjazd na Malediwy. Do ludzi wciąż nie dociera, że nie da się w ten sposób zapewnić sobie jakości życia. To są tylko ułudy, instagramy i fajne filtry w zdjęciach.

Cóż, łatwiej cierpieć w hamaku na Malediwach niż w Warszawie w lutym.

I niech to będzie puenta.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 03/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również