Przed Państwem Andrzej Chyra! Charyzma i talent w jednym. Wybitny aktor o ostrych poglądach na świat i Polskę. Dojrzały ojciec, który wciąż ma setki pytań.
PANI: Kto zadbał o pana obywatelską edukację?
Andrzej Chyra: Życie mnie wychowywało. Telewizja, radio, podwórko. Mój ojciec był w partii, ale słuchał radia Wolna Europa. Zakazana rozgłośnia mówiła o ważnych zdarzeniach w kraju. Nie były one treścią życia dwunastolatka, ale wiedziałem, że dzieją się rzeczy ważne, które w istotny sposób mnie dotyczą. Potem liceum w Lubinie i stan wojenny, zamiast niedzielnego wyjazdu z kolegami na narty do Szklarskiej Poręby czołgi i prawdziwy strach. Wiedza docierała do nas z różnych źródeł, jakieś przecieki, bibuła, drugi obieg. Ale również z aluzji w filmach, teatrze czy nawet telewizji. PRL skończył się zaraz po moich studiach. Ostatni rok komuny spędziłem w wojsku.
Wojsko pana czegoś nauczyło? Pamiętam, że wielu moich kolegów potwornie bało się tej służby.
Bo jest czego się bać. To świat, w którym trzeba nauczyć się strzelać i nie dać się zastrzelić. Słuchać rozkazów, ale nie dać się złamać. Oczywiście w tym zhierarchizowanym uniwersum każdy zajmuje inne miejsce: jeden siedzi w kuchni, drugi organizuje trampki, trzeci przywozi kulki do strzelania. Ja byłem czołgistą. Skończyłem jako dowódca plutonu czołgów, robiąc przy tym teatr wojskowy.
Dwa w jednym: żołnierz i artysta. Był pan utalentowanym czołgistą?
Nie chciałem sprawdzać. Czołg w ogóle nie jest ekscytującym miejscem. Oczywiście jako dziecko byłem fanem serialu „Czterej pancerni i pies”, on mnie między innymi ukształtował. Być może to Janek Kos sprawił, że teraz pani mnie przepytuje. Wielki Janusz Gajos, Franciszek Pieczka, Wiesław Gołas, Włodek Press i wszyscy ci, którzy dosiadali się do tego czołgu, tworzyli fantastyczną obsadę aktorską. Zaraz podniosą się głosy, że to był potworny serial, który wykrzywiał rzeczywistość, ale dzisiejsza rzeczywistość jest przez publiczne media wykrzywiana w jeszcze bardziej karykaturalny sposób. „Czterej pancerni...” to była ludzka, genialnie zagrana historia, w której było mnóstwo wielokropków i rzeczy niedopowiedzianych, zestawionych w taki sposób, że widzowie widzieli drugie dno.
Rozumieli, że kryją się tam sytuacje, o których twórcy nie mogą opowiedzieć wprost. A jakie książki pana ukształtowały?
Bardzo wcześnie zacząłem dużo czytać, na przykład „Baśnie tysiąca i jednej nocy” w pełnym, siedmiotomowym wydaniu. Pamiętam, że przy czwartym tomie księgozbiór nagle zniknął. Panie bibliotekarki uznały, że w tej wersji to jednak nie jest pozycja dla dzieci. W piątej klasie zachłysnąłem się „Don Kichotem”. Z wypiekami przychodziłem na lekcje polskiego i czytałem na głos fragmenty, które mnie zachwycały paradoksalnym dowcipem. Pochłaniałem literaturę popularnonaukową, bo pragnąłem być polarnikiem. Pamiętam książkę Aliny i Czesława Centkiewiczów o Fridtjofie Nansenie, norweskim polarniku i laureacie pokojowego Nobla. Potem przyszedł Gombrowicz, Mann, Dostojewski. O tym właśnie mówiłem... Skoro pięciolatek mógł przejść bezpiecznie przez Złotoryję, to dwunastolatek potrafi docenić Cervantesa, a szesnastolatek zachwycić się „Sklepami cynamonowymi” Schulza. Temperowanie ludzi według jednego modelu mentalnego, moralnego, kulturowego czy religijnego jest nadużyciem władzy. Czy to w domu, czy w państwie.
Pokolenie naszych rodziców nie rozmawiało z nami na wiele tematów. Kochali nas, opiekowali się nami, troszczyli o naszą edukację, ale nie potrafili mówić o emocjach. Pan prowadził poważne rozmowy z ojcem?
Rozmawiałem z ojcem, kiedy jechaliśmy na ryby, graliśmy w szachy albo dłubaliśmy przy samochodzie, ale nie pamiętam fundamentalnych rozmów o życiu czy o uczuciach. Dziś my jako rodzice mamy poczucie, że rozmowa z dzieckiem jest czymś ważnym i koniecznym. Rozumiemy, że tych rozmów powinno być więcej, dlatego gadamy. Kiedyś model mentalny był inny. Mój ojciec nie był człowiekiem przemocowym, ale do 12. roku życia wychowywał mnie paskiem, bo sam był wychowywany dużo dotkliwiej. To był jego wzorzec, punkt odniesienia. Myślę, że też tego nie lubił, a piekące razy budowały pomiędzy nami coraz wyższy mur. Przez to stał się dla mnie figurą groźną, co - być może - przeszkadzało nam nie tylko w rozmowach dziecięcych, ale również późniejszych. Kiedy nasze pokolenie dorosło, zrozumieliśmy, że bicie nie działa. Zostawia blizny na całe życie. Bity człowiek uznaje bicie za normę: biją cię, bo zasłużyłeś. Ostatni raz dostałem w papę, kiedy w sylwestra w stanie wojennym wróciłem do domu o czwartej nad ranem. Rodzice nie spali całą noc. Nie potraktowałem tego jako karę, tylko znak: ocknij się. Paskiem wychowuje się posłuszne społeczeństwo. Ja się nie dałem.
W wieku 50 lat został pan ojcem. To była erupcja radości czy lęk przed odpowiedzialnością?
Myślę, że jako 50-latek byłem gotowy do roli ojca. Byłem tym, który pierwszy syna mył, który pierwszy go przewijał, przebierał. Wcześniej przez lata zdobywałem swoje know-how: byłem w różnych miejscach na świecie, wiele widziałem, przeżyłem sporo sytuacji niebezpiecznych, zagrażających zdrowiu i życiu, podejmowałem różne decyzje, zaliczyłem wzloty i upadki. To wszystko złożyło się na worek prywatnych doświadczeń, z którego mogłem wyciągać właściwe narzędzia jako ojciec. Okazało się jednak, że są wyzwania, które mnie totalnie zaskoczyły, np. szkoła.
Stanął pan przed dylematem, jaką szkołę wybrać dla syna?
Tak. Państwową, na którą kładzie się cień ministra Czarnka, którego rękami PiS i Kościół chce wychować posłusznego im obywatela? Trwa to już osiem lat. W prywatnych czy społecznych szkołach jest tak duża liczba kandydatów do pierwszych klas, że szkoły urządzają rekrutacje. Czyli de facto konkursy dla dzieci i rodziców, żeby na wstępie wyeliminować osobniki, które potencjalnie mogą sprawiać problemy. Staram się patrzeć na te doświadczenia jak na przygodę życiową pt. „Tadzio idzie do szkoły”, która zawiera momenty tragiczne, ale również bardzo śmieszne. Kiedy skończy się ten etap, zacznie się nowa przygoda pt. „Tadzio w szkole”, która również będzie miała swoje blaski i cienie. Gdy myślę w ten sposób o swoim życiu, nabiera ono pewnej lekkości. I nie jest to kunderowska „nieznośna lekkość bytu”, tylko cudowna lekkość bytu.
Cały wywiad dostępny w kwietniowym wydaniu magazynu "Pani".