W 2024 roku obchodzi 60-lecie pracy artystycznej. Właściwie mogłaby już spokojnie być na emeryturze, ale mówi, że nie ma to czasu. I coś w tym jest, bo film znów sobie o niej przypomniał. "Nic na siłę", produkcję dla Netfliksa, Anna Seniuk traktuje jak dar od losu. Od razu pokochała swoją bohaterkę, która pędzi przez wieś na traktorze.
Spis treści
Nigdy nie byłam pierwszoplanową gwiazdą filmową - przekonuje Anna Seniuk. - Jak mogłabym nie przyjąć tej roli?! – mówi o występie w filmie „Nic na siłę”. Jest w tym mnóstwo kokieterii. Bo gwiazdą jest największą. Do dziś zdarza się, że wsiada do taksówki, a kierowca pyta: „Dokąd jedziemy, pani Magdo?”. Nic dziwnego, ludzie wciąż pamiętają jej Madzię z „Czterdziestolatka”. Ale bywa i mniej przyjemnie. – Kiedyś wsiadam do taksówki w Krakowie i słyszę: „Ojej, pani z…” . Spojrzałam na kierowcę, speszył się i dokończył elegancko: „…zmieniła” - wspomina Anna Seniuk. Inny taksówkarz, tym razem w Warszawie, długo przyglądał się jej w lusterku wstecznym, w końcu aktorka pyta: „Dlaczego pan mi się tak przygląda?”. A on na to: „Patrzę, jak ten czas szybko leci”. „Panu też leci”, odpaliła ze śmiechem. Kiedyś usłyszała nawet: „To pani jeszcze żyje?”. – Zdziwiłam się. Powiedział mi, że jak aktora nie ma w telewizji, to znaczy że umarł.
Więc jest. Ale stara się nie przesadzać z pracą. Ukuła nawet powiedzenie: „Im mniej gram, tym więcej żyję”. Bo chciałaby jeszcze nacieszyć się życiem. Szczególnie teraz, gdy razem z córką Magdą Małecką-Wippich i jej rodziną stworzyli dom wielopokoleniowy pod Warszawą. Dziś ma ogród, taras, rano budzi ją śpiew ptaków… Wydawałoby się, że nic, tylko rozkoszować się chwilą. Pewnie gdyby nie musiała wstać rano na plan zdjęciowy, zasiedziałaby się wśród odurzającej przyrody, która właśnie budzi się do życia. Ale choć już się naharowała, nie wyobraża sobie, że miałaby przejść na emeryturę.
Gdyby ktoś mi powiedział, że od jutra nie pracuję, tobym się rozsypała. Jestem jak rozpędzony rower, który jedzie, ale jak się zatrzyma, to gruchnie i już się nie pozbiera. I dlatego się cieszę, że ciągle pracuję, a jednocześnie nie muszę pracować „do zdechu”, jak mawiał Witkacy. Pozwalam sobie czasem usiąść i popatrzeć na świat, zauważyć rzeczy, które do tej pory mijałam - mówi Ania.
I choć unika seriali, bo, jak twierdzi, są wieloletnim „uwiązaniem”, kiedy zaproponowano jej rolę lekarki w „Leśniczówce”, zgodziła się. – Na szczęście wkrótce mnie uśmiercono - śmieje się.
Gdy była dzieckiem, ojciec zabierał ją na spacery do lasu. – Tata chciał, żebym została leśniczym – uśmiecha się. – Był nauczycielem przyrody. To dzięki niemu Anna zna nazwy drzew, roślin, wie, które są pod ochroną, rozróżnia nawet tropy zwierząt. Miłe wspomnienia. Ale z dzieciństwa pamięta też częste przeprowadzki. – Długo nie mogliśmy znaleźć swojego miejsca. Co dwa, trzy lata zmieniałam szkołę, nauczycielki, koleżanki. Ojciec ciągle szukał lepszej pracy, lepszego mieszkania. Żyliśmy na walizkach, na skrzyniach - wspomina. Skrzynie przyjechały jeszcze ze Stanisławowa, miasta na obecnej Ukrainie, w którym się urodziła. – Miałam dwa lata, kiedy cała nasza rodzina została wygnana - opowiada. Do dziś pamięta wagon bydlęcy, którym dziadkowie, rodzice i dzieci jechali dwa tygodnie. – Luksusowy - śmieje się. W czasie wojny pan Seniuk pracował w gorzelni, miał deputat spirytusowy, dzięki któremu mógł wiele załatwić. Ania pamięta jeszcze piecyk, który stał na środku wagonu, a także skrzynie z rzeczami i prycze. Najpierw zatrzymali się w domu ciotki Małgorzaty Magerlowej pod Oświęcimiem. Ale ciasno tam było dla wszystkich, więc ruszyli dalej. Szczęśliwe dzieciństwo kojarzy się Ani z pałacem Potockich w Zatorze, w którym mieściła się szkoła rolnicza. Ojciec dostał posadę dyrektora i służbowe mieszkanie w pałacu. Mała Ania z siostrą Bożenką całymi dniami bawiły się w ogromnym parku, biegały nad Skawę, łaziły po drzewach. Razem z proboszczem i aptekarzem państwo Seniukowie grali w brydża i stanowili lokalną elitę. Ale pan Seniuk chciał zapewnić dziewczynkom dobre liceum i studia, więc po paru latach przenieśli się do Krzeszowic pod Krakowem. Po czterech latach zamieszkali w Krakowie już na stałe. – Zakochałam się w Krakowie - opowiada.
- Miałam zamiar pójść na historię sztuki. Pamiętam, jak pewnego dnia, jeszcze w liceum, weszłam do pustego kościoła i zobaczyłam konserwatorów, którzy przy dźwiękach muzyki Bacha odnawiali malowidła. Wyobraziłam sobie siebie w tym kościele lub w pracowni pochyloną latami nad malowidłem lub nitką w obrazie. Ale pięknie recytowała wiersze i wygrywała konkursy. Nauczycielka widziała w niej aktorkę. Miała nosa.
Studia Anna skończyła z wyróżnieniem. Dyrektor Starego Teatru, który od razu dostrzegł jej talent, zaproponował etat. Jej i Nowickiemu. Powód do dumy? Pewnie tak, ale w Ani zawsze było więcej pokory niż pychy. Wyniosła ją z domu. – Mama nigdy mnie nie chwaliła. Miała zasadę: „Powiem ci, co robisz źle, będzie z tego więcej pożytku” - wspomina Ania. Nie przewróciło się jej w głowie również z powodu powodzenia, jakie miała u mężczyzn. Choć mówiło się, że mężczyźni chodzą do teatru „na Seniuk”. Jeden zakochany w aktorce student ASP ukradł nawet zdjęcie z witryny. – Wisiało w szklanej gablocie przed Starym Teatrem. Zbił szybę i zabrał je. Hübner zażartował nawet, że następnym razem obciąży mnie kosztami - śmieje się Anna.
Jan Nowicki, który przyjaźnił się z nią aż do śmierci, napisał o niej felieton: „Dwudziestoletnia Anna Seniuk – przedmiot westchnień męskiej części naszego roku w krakowskiej szkole aktorskiej. Mój też. Może o tyle mniejszy, że kiedyś człowiek wzdychał wprawdzie często, ale – dla bezpieczeństwa – w licznych kierunkach. [...] Ania od początku była cudem najpowabniejszym i bardziej od innych dziewcząt niedostępnym. To znaczy ktoś ją tam w końcu dopadł, ale z tego, co pamiętam, żaden z kolegów. Wybranym szczęściarzem okazał się jakiś kurdupel z innej uczelni, którego z wściekłością nazywaliśmy »Pomponem«. Mijał czas. Śliczna Ania przemieniła się w pełną powabu Annę, a potem w całkiem już dorosłą Seniuk. Wyjechała do Warszawy, gdzie mieszka po dziś dzień”. Teresa Budzisz-Krzyżanowska, przyjaciółka ze studenckiej ławy, mówi: – Podobała się chłopakom, wciąż kręcił się wokół niej wianuszek adoratorów. Ja się, że tak powiem, zgapiłam i poprzestałam na... pierwszym. Szybko urodziłam dzieci, których przez długi czas zazdrościła mi mama Ani. Często stawiała mnie za wzór: „To taka porządna dziewczynka ta Krzyżanowska, wyszła już za mąż i ma dzieci”. (śmiech) Bo ona musiała długo poczekać na wnuki. Ani się nie spieszyło.
Od dziecka marzyła o swoim kąciku. – Jakiś czas mieszkaliśmy całą rodziną w jednym pokoju. W domu był stół, przy którym mama sprawdzała zeszyty uczniów, poprawiała klasówki, a my z siostrą odrabiałyśmy lekcje. Ale znajdowałam sobie takie miejsca, które były tylko moje -wspomina. W lecie była to kryjówka na dużym starym buku o rozłożystych, prawie równoległych do ziemi gałęziach. Uwielbiała leżeć wysoko, wśród konarów, i czytać książki. Pamięta też strych pełen staroci, który był w jednym z mieszkań. – To były moje ulubione miejsca - zdradza. - Do 28. roku życia mieszkałam z rodzicami w Krakowie. Ale gdy dostałam angaż do Ateneum, przeprowadziłam się do Warszawy i wreszcie znalazłam się na swoim.
Przy jednej z produkcji dla Teatru Telewizji spotkała Macieja Małeckiego, który był już znanym kompozytorem. Miała zaśpiewać kilka piosenek tego utalentowanego młodego człowieka. Nie były łatwe. – Wciąż myliły mi się takty i rytmy. A wtedy Maciej próbował mi pomóc i wskazywał, kiedy mam zacząć kolejną frazę. To rozpraszało mnie jeszcze bardziej. „Niech pan wyjdzie ze studia. Jeśli będę potrzebowała, poproszę pana o rękę”, powiedziałam – wspomina aktorka. Pomoc okazała się niezbędna. Następnego dnia zadzwonił do niej: „Ponieważ pani mi się wczoraj oświadczyła, chciałem spytać, czy propozycja jest aktualna”. Przypomniała sobie tę grę słów „poproszę o rękę”. Spotkali się u Fukiera i… ustalili datę ślubu. Niby żartem, ale po kilku randkach kompozytor powiedział, że naprawdę chciałby ją poślubić.
Po drodze wpadł do jubilera, kupił jeszcze kwiaty u ulicznej kwiaciarki i na ulicy szarmancko ukląkł przede mną - śmieje się Anna.
Nie żałuje, że zrezygnowała z roli Jagny w „Chłopach”, żeby pojechać w podróż poślubną do Bułgarii. „Ról mogę mieć wiele, a podróż poślubna jest jedna”, pomyślała.
Pan Małecki okazał się wspaniałym ojcem. Karmił dzieci, kąpał wieczorem, opowiadał bajki. Anna wracała do domu po spektaklu i jeszcze gotowała obiad na kolejny dzień. Ma do siebie żal, że przez pracę wiele jej umknęło z życia dzieci. – Moje dzieci nie mają więc takich wspomnień jak ja w Zatorze: sierpień, ogród, idziemy z babcią zrywać kwiaty lipy, przydadzą się jesienią na przeziębienie - mówi. - Albo: babcia posyła nas do dużego parku koło pałacu, żebyśmy narwały pokrzywy, z której robi sałatkę à la szpinak. Nie było Herbapolu, więc zawsze musiała być spiżarnia domowa. No i kapusta kiszona w beczce. Pamiętam, jak służąca Alojza najpierw szorowała nogi, a potem wchodziła do beczki i utłukiwała tę kapustę. Z tego domu pamiętam beczkę z kiszoną kapustą i jabłkami i worek z orzechami na zimę. Może uda nam się stworzyć taki dom moim wnukom? – zastanawia się. Córka Magda patrzy na to inaczej.
Pamiętam mamę zapracowaną i zmęczoną. Ale nie mówię tego z wyrzutem, bo siebie dorosłą też taką pamiętam. Bo my, córki, przyjmujemy potem taki wzorzec i wydaje nam się, że tak trzeba - mówi.
Za to z czułością wspomina teatr, w którym spędzała mnóstwo czasu, gdy mama była na próbach.
– Lubiłam chodzić z mamą do teatru - opowiada. - Mogłam biegać wyściełanymi czerwonym dywanem korytarzami, podpatrywać próbę zza kulis, bawić się rekwizytami, gdy nikt nie widział, albo godzinami rysować w garderobie – opowiada. W książce „Nietypowa baba jestem”, którą kilka lat temu razem napisały, jest zdjęcie młodej Anny. Stoi z ciężkimi, wypchanymi siatkami w rękach. – I to nie jest zdjęcie pozowane. Ja naprawdę miałam pełne ręce roboty: teatr, film, serial, bo był właśnie „Czterdziestolatek”, próby w teatrze i dwójka małych dzieci, którym trzeba ugotować, posprzątać , zrobić zakupy. Nie było mamy ani babci. Mąż też był zajęty, choć jako kompozytor pracował w domu - opowiada. – I wtedy musiała być bezwzględna cisza - wtrąca Magda. - Nie mogłam nawet zaprosić koleżanek. A Anna dodaje: – Potrzebował ciszy 24 godziny na dobę. Nawet szpilki musiałam zdejmować w progu. Małżeństwo rozpadło się po latach, ale choć aktorka i kompozytor od dawna nie są razem, przyjaźnią się.
W przyjaźni Anna jest oddana. Kiedy Teresa Budzisz-Krzyżanowska przeprowadziła się z Krakowa do Warszawy, czuła się zagubiona. – Przyjechałam sama do nowego miasta, nie znałam nikogo, nie miałam przetartych ścieżek - wspomina. - Ania zaopiekowała się mną. A opiekuje się od razu totalnie, bez proszenia. Kiedy po wypadku leżałam w szpitalu, codziennie do mnie przychodziła. Koniecznie chciała zmobilizować mnie do walki, wymyśliła nawet wspólną sztukę dwuosobową. Odmówiłam, zagrała w końcu z inną koleżanką, co wyszło jej tylko na dobre, bo zwiedziły pół świata. A ja przez ten czas doszłam do siebie. Jeśli można zostać świętą za życia, to Hania już nią jest – mówi aktorka i opowiada, jak wiele zawdzięcza przyjaciółce: – Nauczyła mnie nie oceniać innych. Zazdroszczę jej umiejętności porozumiewania się z ludźmi. Wszyscy ją kochają za to, jaka jest. Ja nawet największego przyjaciela potrafię do siebie zrazić, bo zawsze coś chlapnę. Jestem królową nietaktu. A Ania zawsze delikatnie, empatycznie, z uważnością na czyjeś uczucia. Nawet prawdę w oczy potrafi powiedzieć tak, że nie zaboli, tylko zbuduje.
– Szkoda, że się przeprowadziła - mówi Jarosław Wójcik, sąsiad z kamienicy przy ulicy Hołówki, w której przez lata mieszkała. – To był taki sąsiad, do którego o każdej porze dnia i nocy mogłam zadzwonić, gdy coś wysiadło lub się zepsuło. Śmialiśmy się, że ma ręce, które leczą.
– Brakuje mi naszych rozmów - mówi pan Jarosław. - Dzwonimy czasami do siebie, ale telefon to nie to samo, co długa rozmowa w cztery oczy na ławce. Brakuje mi jej ciepła, dobroci i poczucia, jakie dawała, że ludzie są dobrzy.
Zaprzyjaźnili się 20 lat temu. – Mieszkałem w tej samej kamienicy - wspomina pan Jarosław. - Zaraz po tym, jak się wprowadziła, miałem włamanie do mieszkania i przyjechała policja. W świetle lamp błyskowych robili zdjęcia, szukali śladów na parapecie, bo złodziej wdarł się przez okno. I wtedy na podwórku pojawiła się pani Ania. Na drugi dzień zażartowała: „Mógł pan po prostu poprosić mnie o autograf bez całej tej maskarady z reporterami”. Roześmialiśmy się.
Jest zaszczycony, że taka wielka gwiazda nazywa go swoim przyjacielem. Ale choć przed laty zaproponowała mu, żeby byli po imieniu, nie potrafi. – Mam do niej za duży szacunek. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł tak się zwracać do wielkiej Anny Seniuk - mówi. I nie zmieni tego fakt, że kilka razy pilnowała mu dzieci albo podwoziła go. – Kiedyś jechałem z nią autem - wspomina. - Klękajcie narody! Jeździ jak kierowca rajdowy, duszę miałem na ramieniu. Szybko, energicznie, ale bezpiecznie. A pasażerem jest spokojnym. Wiozłem ją raz na spektakl do Skarżyska-Kamiennej, siedziała z tyłu, bo w drodze powtarzała jeszcze rolę.
Kilkanaście lat temu aktorka postanowiła zwolnić. Kupiła starą chatkę na Podkarpaciu, do której miała przyjeżdżać, kiedy będzie zmęczona światem i wiecznym pędem. – Grałam gościnnie spektakl „Pierwsza młodość w Przemyślu”. Nocowaliśmy w pensjonacie za miastem. Kiedy zobaczyłam stylowe zabudowania i piękny park, a w salonie paliło się w kominku, uświadomiłam sobie, że o takim miejscu marzyłam całe życie. Do rana siedziałam w fotelu, patrząc w ogień. To prawie moje rodzinne strony, niedaleko Stanisławów, a do Lwowa tylko kilkadziesiąt kilometrów. Któregoś dnia, rozmawiając z właścicielką pensjonatu, powiedziałam, że chciałabym tu mieszkać. Jesienią znalazła chatę. „Jest piękna, stuletnia, z bali, na wzgórzu, otoczona sadem. W kuchni zachował się zabytkowy gliniany piec, jeszcze czynny! A w środku zamieszkały motyle, dużo motyli! Przyjeżdżaj obejrzeć!”, powiedziała. Od razu nie mogła, miała dużo pracy. „Kupuj”, zdecydowała i wysłała pełnomocnictwo. Przyjechała dopiero na wiosnę.
– Cudo! Tylko zawalił się dach niedługo po tym, jak dom kupiłam. Razem z Marią go odbudowałyśmy. Dziś jest piękny. Otoczony malwami, słonecznikami, opleciony dzikim winem. Nieopodal stoi kapliczka zbudowana na pamiątkę objawienia, które tu się wydarzyło, i studnia z uzdrawiającą wodą. Na ukochanym Podkarpaciu Anna spędza wakacje. A potem znów jest w pędzie. Gra w kolejnych serialach i filmach. Ma mało czasu dla siebie. Choć teraz jest jej dobrze, wiele spraw załatwia za nią Magda - umówi do lekarza, do kosmetyczki… – Kiedy widzi, że już nic nie działa, że sama nie jestem w stanie się umówić, zapisuje mnie - śmieje się aktorka.
– Jestem ostrą córką, ale dbam - dodaje Magda. W domu dzielą się obowiązkami. Ale Magda niechętnie wpuszcza mamę do kuchni. – Magda nie lubi, jak gotuję. Chyba nigdy nie uważała mnie za dobrą kucharkę - śmieje się. - Pamiętam, jak proponowałam, gdy dzieci były małe: „Może wam coś upiekę”, ale dzieci krzyczały w popłochu: „Nie, mamo, nie męcz się, nie, dziękujemy”. W stanie wojennym robiłam soki i konfitury. Magda pamięta jednak tylko powidła. I wieczne zamartwianie się mamy. – Najgorsze jest to, że zamartwia się nieadekwatnie i na zapas - mówi. – Mam charakter po ojcu - tłumaczy się Anna. - Pamiętam, jak przyjeżdżał do Warszawy, siedział taki smutny, więc ja się pytam: „Czym się martwisz? Dzieci zdrowe, mamy mieszkanie, wszystko dobrze”. „Tak, ale się martwię, co będzie, jak dzieci zachorują”. Dlatego cieszy się, że ma „na oku” całą rodzinę.
W filmie „Nic na siłę” jej bohaterka Hania ściąga na wieś swoją wnuczkę. – Te korzenie są ważne - mówi Anna Seniuk. - Film pokazuje, jak młode pokolenie wybywa z rodzinnych miejsc, ich najbliżsi zaś za wszelką cenę dbają o swoją kulturę, tradycję oraz ziemię, na której się wychowali. Halina chce inaczej. Może trzeba przejść długą drogę, żeby zrozumieć, jak ważne są rodzinne skrypty i pokoleniowa ciągłość. Wtedy starość nie jest taka straszna. Anna już to wie.
Skąd czerpie energię do życia? – Lubi otaczać się młodszymi ludźmi - mówi pan Jarosław. - Myślę że stąd ma tyle energii. Kiedyś zażartowała, że z rówieśnikami to już tylko o chorobach lub pogrzebach się rozmawia, a z młodymi o życiu. A ją bardziej życie interesuje. O tym, jak bardzo, świadczy jej nieustająca aktywność. Po osiemdziesiątce zrobiła dwa monodramy. „Księga ziół i nie tylko” – brawurowy „stand-up na siedząco”, jak sama o tym mówi. Pretekstem jest „Księga ziół” Sándora Máraia, ale to również opowieść o jej życiu, fascynacjach, rolach i wszystkim tym, czym chciałaby podzielić się z publicznością. A „Życie Pani Pomsel” w teatrze Polonia to zupełnie co innego. To autentyczny wywiad, którego, mając 102 lata, udzieliła dziennikarzom niejaka Brunhilde Pomsel. Opowiedziała w nim o tym, jak w czasie wojny była sekretarką Josepha Goebbelsa. Co dalej? Przekonajmy się sami! – Do zobaczenia w teatrze - mówi Anna Seniuk.