Kiedyś uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet w Polsce. Dzisiaj dostaje listy o treści: „Ja sobie nie życzę, żeby pani się starzała, żeby pani miała wiszący podbródek. Proszę coś z tym zrobić, pani ma obowiązki wobec widzów!”. I choć upływ czasu jest dla niej bolesny, to Anna Dymna przyznaje: „Ja już się w życiu nabiegałam. I po górach, i po scenie”.
Iga Nyc: Niedawno na aukcji w Desie sprzedano pani fotografię autorstwa Wojciecha Plewińskiego za niemałą kwotę. Ma pani na niej 18 lat i stoi w polu zboża, uczesana w dwa warkocze...
Anna Dymna: I z gołym biustem! Zdjęcie zrobione było podczas mojej pierwszej sesji zdjęciowej w żuciu. Głupio mi było rozebrać się przy obcym mężczyźnie, ale Joasia Plewińska tłumaczyła mi, że dla aktorki ciało jest narzędziem pracy. Na ekranie też się potem rozbierałam kilka razy, to element zawodu. Ewa Lassek, żona mojego profesora Jerzego Jarockiego i fantastyczna aktorka, z którą grałam w „Wiśniowym sadzie”, przyglądała mi się za każdym razem, kiedy przebierałam się w garderobie i powtarzała: „Aniu, fotografuj się teraz, kiedy jesteś taka piękna, bo to szybko minie”. Posłuchałam. I kilka razy stanęłam nago przed obiektywem, jeśli tylko rozumiałam, czemu to ma służyć. Najbardziej znany jest chyba taki mój półakt, zdjęcie Jerzego Kośnika, na którym pozuję z jabłkiem. On robił wtedy pracę dyplomową. Zrobił mi serię zdjęć. Kośnik fotografował mnie na moim balkonie, w naturalnym świetle i … jest pięknie. Młodość daje najpiękniejsze światło. A teraz w oczach fotografów widzę czasem przerażenie: „Jezu, jaka ona kiedyś była piękna i szczupła, a teraz?” (śmiech).
Aktorka, która uchodziła za jedną z najpiękniejszych, nie ma prawa się starzeć?
Nie ma. A ja jestem w wyjątkowej sytuacji, bo „Znachora” Jerzego Hoffmana powtarzali w tym roku w telewizji chyba z dziesięć razy. „Samych swoich” Sylwestra Chęcińskiego też ciągle puszczają. Więc wszyscy pamiętają tę malutką i chudziutką Marysię Wilczurównę czy Anię Pawlaczkę, i porównują z Dymną po kilkudziesięciu latach. Czasem muszę wykazać się wielką odwagą, żeby w ogóle wyjść na ulicę, bo ludzie bez skrępowania zaczepiają mnie i prosto w twarz mówią, co o mnie myślą. Kiedyś pewna pani stwierdziła: „Jezu, ale się pani gruba zrobiła, taka wstrętna”. Dostaję też anonimowe maile o treści: „Nie żryj tyle, zapyziały misiu”. Jeszcze inna pani wysłała mi list o treści: „Ja sobie nie życzę, żeby pani się starzała, żeby pani miała wiszący podbródek. Proszę coś z tym zrobić, pani ma obowiązki wobec widzów!”. Ludzie potrafią być okrutni. Nie przyjmują do wiadomości, że aktor też człowiek, jego również dotyczą przemijanie, choroby, wypadki. Bardzo dużo całe życie pracuję, a mój zawód jest wyczerpujący, niezdrowy, kontuzjogenny. Uprawiam go już pół wieku. A tusza? Przy moim trybie życia powinnam być najchudszym człowiekiem świata. Zdrowo się odżywiam, nie jem słodyczy, dużo się ruszam, ale tak jestem uwarunkowana genetycznie. Mój lekarz zażartował kiedyś: „Ja się do pani uśmiecham, a pani organizm już to w tłuszcz przerabia”. Oczywiście mogłabym zrobić sobie różne operacje, tam powysysać, tu podciąć i naciągnąć. Ale wtedy źle czułabym się w swoim ciele. Zresztą gdybym była wiecznie piękna, gdyby wciąż mężczyźni się za mną oglądali, to żal byłoby odchodzić. A jak nikt już nie będzie na mnie patrzył, będę mogła przeminąć bez goryczy.
Zofia Jaroszewska, pani starsza koleżanka z teatru powtarzała, że w tym zawodzie starzeć się trzeba bardzo świadomie, niemal od początku. Co to znaczy?
Dla aktorki ten proces jest szczególnie odczuwalny i bolesny. Wraz z moim starzeniem się oddalają się ode mnie bezpowrotnie Julie, Ofelie, piękne i młode bohaterki dramatów. Długo byłam najmłodsza w zespole Starego Teatru, aż pewnego dnia uklękła przede mną urocza blondyneczka, dziecko takie, i zapytała: „Pani Aniu, czy pomogła by mi pani w jednej scenie?”. To była Dorotka Segda. Wtedy zorientowałam się, że choć sama wciąż młodo wyglądam, to Julii już nie zagram i z radością podałam jej pałeczkę w tej naszej aktorskiej sztafecie. Teraz przed rektorem AST w Krakowie, tą moją małą Dorotką, klęczą kolejne aktorki. Często obserwuję młodszych kolegów na scenie i podziwiam, jak się ruszają, szaleją, ile mają energii. Już takich rzeczy nigdy w życiu nie zrobię. Nie pobiegnę z nimi w tym „maratonie”, ale mogę stać przy drodze i podawać im wodę, na coś się przydać. Już się w życiu nabiegałam. I po górach, i po scenie.
Na ekranie nie boi się pani brzydoty. Widać to chociażby w „Dniu babci” Miłosza Sakowskiego, gdzie gra pani alkoholiczkę, czy „Excentrykach” Janusza Majewskiego, w których wciela się pani w babcię klozetową.
Judyta w "Dniu babci" to wspaniała, ale bardzo ryzykowna rola. Gruba, wulgarna alkoholiczka, której zawalił się świat. Bałam się, że będę tylko odpychająca. Ale po premierze podchodziły do mnie przede wszystkim kobiety w moim wieku ze łzami w oczach i dziękowały. Może też w życiu przeżywały jakiś dramat i stałam im się bliska. Na planie w dekoracjach scenograf umieścił moje piękne zdjęcia, fotosy z dawnych lat. Bayerowa była kiedyś gwiazdą, śpiewała , grała na fortepianie… I ja musiałam grać na ich tle! Główny bohater Maciej Stuhr przyglądał się tym zdjęciom, potem zerkał na mnie, leżącą w łóżku, rozmemłaną, ze szklanką whisky w dłoni i papierosem w ustach, i… nic nie musiał mówić, w jego oczach widziałam co myśli. (śmiech). W „Dniu babci” miałam taki luksus, że plan znajdował się w tym samym budynku co mój pokój, tylko piętro wyżej. Mogłam się tam udać prosto z łóżka, spuchnięta, nieuczesana, bez makijażu. A operator mówił: „Weźcie coś zróbcie z tą Dymną, bo mi za dobrze wygląda”. Nie musiałam się martwić tym, że tu mi coś wisi, a tam się marszczy. Czułam się wolna, mogłam po prostu być i grać spokojnie swój dramat.
Z kolei w „Trylogii”, spektaklu Jana Klaty, gra pani Hajduczka, czyli młodziutką Basię Jeziorkowską.
Mój Hajduczek to kobieta przeczekana i ma teraz już 68 lat… Ciągłe wojny zabrały jej młodość, marzenia, macierzyństwo. Najgorzej, że muszę, jak młoda dziewczyna, podskakiwać na scenie. Na siłę, mimo wieku, by cofnąć jakoś czas i zdobyć wreszcie swojego Wołodyjowskiego, swoją miłość. Na tym polega cały dramat w tym odczytaniu postaci. Najgorzej, że gdy po czterech godzinach schodzę ze sceny, to czasem wydaje mi się, że nie dojdę do windy – taka jestem zmęczona. Ale zawsze czuję dumę, radość i cichą satysfakcję, jakbym wygrała jakąś bitwę: „Jeszcze raz się udało, może jutro też się uda”. Starość niesie ze sobą różne niepełnosprawności, ja mam kłopoty ze stawami, nogami, kręgosłupem… jak wielu ludzi w moim wieku. Ale wchodzę na scenę, zapominam o świecie, wydziela się adrenalina i prawie nie czuję bólu. Kaziu Kutz mówił, że w tym zawodzie trzeba mieć wrażliwość księżniczki i odporność k**wy. Miał rację. Nie raz skręciłam nogę, zerwałam ścięgno czy bark mi się rozpadł, ale i tak trzeba było zacisnąć zęby i grać. Zresztą z tym przemijaniem to jest dziwna sprawa. Kiedy człowiek jest młody, wydaje mu się, że jeszcze na wszystko ma czas. A po pięćdziesiątce on niesamowicie przyspiesza, każdy kolejny rok mija jak za pstryknięciem palca. Teraz mam 68 lat, ale za chwilę „stuknie” mi 78 i będę staruszką. O biegnącym czasie i starości zaczęłam myśleć głównie dlatego, że prowadzę fundację.
Czemu?
Bo mam podopiecznych z niepełnosprawnością intelektualną i będę za nich odpowiedzialna już zawsze. Im nie będę mogła nigdy powiedzieć, że już nie mam siły, że nie daję rady. Kiedyś pewien bloger zapytał mnie: „A co pani zrobi, jak pani umrze?”. „To nie będzie mój problem” – odpowiedziałam. „No, ale co stanie się z pani fundacją?” – dopytywał, jakby miał pretensję, że założyłam fundację wiedząc, że kiedyś umrę. Na razie staram się zachować spokój i cieszyć z tego, że jestem komuś potrzebna. Z fundacją „ Mimo wszystko” wybudowaliśmy już dwa ośrodki, robimy warsztaty terapeutyczne, a teraz chciałabym jeszcze stworzyć dom starców dla ludzi z niepełnosprawnością intelektualną. Bo oni się starzeją, a pozostają niezaradni życiowo. Ich rodzice przeżywają dramat i pytają: „Jak ja mogę spokojnie umrzeć, skoro nie wiem, co stanie się z moim synem, który ma 60 lat?”. Zresztą wybudowanie ośrodka to jedno, najtrudniejsze jest jego utrzymanie. Na szczęście w zbieraniu środków finansowych pomagają mi te moje Ania Pawlaczka, Marysia Wilczurówna i Barbara Radziwiłłówna. Rozmawiam z potencjalnym sponsorem i często słyszę: „Boże, ja się w pani tak kochałem kiedyś!”. Więc dopytuję z przymrużeniem oka: „A teraz, proszę pana?”. „A, też pani sympatyczna, dam pani te pieniądze”.
W zeszłym roku obchodziła pani 50-lecie pracy zawodowej. „Wesele” Lidii Zamkow miało premierę 27 marca 1969 roku.
Moim największym sukcesem jest to, że mam taki sam stosunek do zawodu, jak wtedy. Przed wyjściem na scenę stoję za kulisami i cała się trzęsę, mam okropną tremę, bo zawsze daję całą siebie i nie chcę zawieść widzów. Aktorką zostałam w najlepszym miejscu i w najlepszym czasie. Już 45 lat jestem na etacie w Starym Teatrze i chociaż od ośmiu lat powinnam być na emeryturze, to się na nią nie wybieram. Pracowałam z takimi osobowościami jak Konrad Swinarski, Kazimierz Kutz, Barbara Sass, Andrzej Wajda, Jerzy Grzegorzewski, Jerzy Jarocki czy Jan Klata i jestem tymi ludźmi napiętnowana. Gdy mnie ktoś pyta, czemu nie robię reklam, to odpowiadam, że właśnie dlatego. Wielcy twórcy włożyli we mnie wiele wysiłku i pewnie nie byliby zadowoleni, że teraz reklamuję płyn do mycia podłóg czy pastę do zębów.
Aktorstwo to zawód dla odważnych, a pani w młodości była nieśmiała…
Wręcz chorobliwie! Kiedy byłam dzieckiem, wypowiedzenie w sklepie zdania: „Poproszę kilo cukru” kosztowało mnie bardzo wiele wysiłku. Gdy przychodziła moja kolej, potrafiłam wrócić na koniec kolejki, żeby odwlec ten moment. Ale scena - bo należałam do dziecięcego zespołu teatralnego prowadzonego przez Jana Niwińskiego - to była zabawa. Fantastyczne miejsce, gdzie dzieciaki, które jeszcze nie umiały samodzielnie czytać, grały Szekspira. Chodzili tam Jan Frycz, Anna Polony, wielu cudownych ludzi. Ale wtedy nie myślałam o tym, żeby zostać aktorką profesjonalną. Marzyłam o byciu oceanografem. Wyobrażałam sobie, że będę chodzić na czworakach po dnie oceanu i zbierać muszle. Ale w szkole średniej strasznie chorowałam i rozsądek zwyciężył. Zrozumiałam, że to nie jest zajęcie dla mnie i złożyłam papiery na Uniwersytet Jagielloński, na psychologię kliniczną. Chciałam pracować w więzieniach i domach dziecka, pomagać ludziom.
Jednak Jan Niwiński przekonał panią, żeby równolegle złożyła pani papiery do szkoły teatralnej. Przyjęto panią za pierwszym razem.
No bo wyglądałam jak dziecko i byłam jak dziecko prawdziwa, czysta, niewinna, a takie istotki bardzo są mile widziane na tej uczelni. Mój ojciec, umysł ścisły, inżynier lotnictwa, nie był zachwycony. Kiedy na pierwszym roku studiów dostałam rolę w „Weselu” i wychodziłam wieczorem, żeby zagrać spektakl, tata mówił: „To, że finał masz o jedenastej, nic mnie nie obchodzi. Piętnaście po dziesiątej masz być w łóżku” (śmiech). Ale kiedyś podsłuchałam, jak opowiada listonoszowi o spektaklu i pokazuje mu książkę z moim zdjęciem: „Widzi pan, to jest moja córka, Ania Dziadyk”. Okazało się, że założył album i wkleja tam każdy wycinek prasowy na mój temat. Był ze mnie dumny, chociaż nie chciał się przyznać.
Szybko zaczęła pani grać nie tylko w teatrze, ale też w filmach. Jeszcze na pierwszym roku dostała pani główną rolę w „150 kilometrów na godzinę” Wandy Jakubowskiej, gdzie zagrała pani szefową gangu motocyklowego. Potem kolejna główna rola w „5 i 1/2 bladego Józka” Henryka Kluby. Następnie u Tadeusza Konwickiego epizod w „Jak daleko stąd, jak blisko”, hrabianka Klaryska w serialu „Janosik”. A to wszystko jeszcze przed zrobieniem dyplomu.
Czasem słyszę, że to wszystko dzięki urodzie. Oczywiście uroda bardzo pomaga na początku, ale na moim roku były koleżanki znacznie piękniejsze ode mnie. Zresztą urody nie należy przeceniać. Teraz sama uczę studentki i czasem w grupie jest jedna dziewczyna zjawiskowo piękna, z nogami do samej szyi. Jednak po chwili łapię się na tym, że to wcale nie na nią patrzę, tylko na inną, z pozoru całkiem zwyczajną dziewczynę. Bo to ona ma w sobie coś magnetyzującego, niezwykłego. Moim atutem było to, że miałam w sobie autentyczną pasję, niewinność i naiwność. Nie znałam brzydkich słów, nie piłam alkoholu, nie umiałam się malować. Byłam prawdziwa. I dawałam z siebie wszystko: byłam zawsze punktualna, przygotowana i solidna. Ale wygląd po jakimś czasie zaczął być dla mnie obciążeniem. Nie dostawałam żadnych nagród, nikt w recenzjach nie pisał, czy dobrze lub źle zagrałam, tylko że pięknie wyglądam. Mnie się wydawało, że udało mi się zrobić na ekranie coś ważnego, a wszyscy tylko o tym, że ruszam się jak sarenka….
Szybki sukces, wielka popularność. W NRD drukowano nawet pocztówki z pani podobizną. Łatwo wtedy uwierzyć w swoją wyjątkowość?
Szybko zostałam sprowadzona na ziemię. Zdjęcia do mojego drugiego filmu, „5 i 1/2 bladego Józka”, kręciliśmy w Łącku koło Płocka, gdzie znajdowało się piękne jezioro. Była zima i podczas przerw wszyscy chodzili na łyżwy. Kiedy kierownik produkcji zobaczył, że mam zamiar zrobić to samo, wydarł się na mnie. „Ty gówniaro, won z jeziora! Natychmiast! Jak się utopisz, to będziemy mieli przechlapane. Po zdjęciach może szlag cię trafić, nic mnie to nie obchodzi, ale teraz masz być cała i zdrowa”. Wtedy zrozumiałam, że dbają tam o mnie przede wszystkim dlatego, że stanowię pewną wartość pieniężną. Do tej pory pracuję na to, by mnie cenili też z innego powodu. I nigdy nie zachowywałam się jak gwiazda… Brrrrr… Poza tym Wiesiu Dymny nigdy by mnie nie pokochał, gdybym taka była i pewnie by mnie zamordował .
Groził tym pani?
Kiedyś szliśmy ulicą Karmelicką i mieliśmy wstąpić do sklepu „1001 drobiazgów”, żeby kupić sitko. Coś mnie podkusiło i powiedziałam: „Wiesiu, jeśli kiedyś będę zarabiała dużo pieniędzy, to nie będę gotować tak jak moja mama, nie będę się tak męczyć, tylko będę chodziła do restauracji”. Jego zamurowało, zrobił się blady i wrzasnął: „Co? Taką gwiazdą będziesz? Lepszą od innych? Sama masz wszystko robić! Sracz przetykać, jak się zatka, też! Zabiję cię, jak będziesz gwiazdą!". Stał na tej Karmelickiej i krzyczał, ja się śmiałam, a ludzie oglądali się zdziwieni, co ten pan na tą panią tak wrzeszczy. Pamiętam ten wykład do dzisiaj, chociaż to było ponad czterdzieści lat temu. Oczywiście nigdy w życiu bym tego nie zrobiła, bo nie mam takiego charakteru. Pochodzę z domu, w którym nie było dużo pieniędzy, więc wszystko robiło się samemu. Tato zrobił mamie nawet pralkę, odkurzacz i piekarnik, a mama robiła świetne przetwory i nauczyła mnie gotować. Od jedenastego roku życia umiałam lepić pierogi.
Wiesław Dymny - poeta, pisarz, scenarzysta i plastyk, współtwórca Piwnicy pod Baranami - był kolorowym ptakiem, ale też alkoholikiem. Życie z nim było trudne?
To był niezwykły człowiek i miałam szczęście, że kiedy wchodziłam w dorosłe życie miałam go u swojego boku. Oczywiście było trudno, gdy pił, ale czasem myślę, że na jego miejscu być może też bym piła. Artyście o jego wrażliwości w tamtych czasach trudno było przetrwać. Chciał być wolny, a zamknięto go w jakiejś klatce absurdu. Wielu rzeczy nie wolno było mówić, a Wiesiek był niepokorny, więc co chwila lądował na przesłuchaniach, potem znajdowałam go pobitego i nieprzytomnego pod drzwiami naszego mieszkania. Życie z nim było ciągłym balansowaniem nad przepaścią, nigdy nie było wiadomo, co wydarzy się jutro. Ale trzy dni z Dymnym trzeźwym rekompensowały mi cały miesiąc picia, kiedy gdzieś znikał i musiałam go szukać. Zresztą on miesiącami potrafił nie pić, ale kiedy wyjeżdżałam na plan, nie wytrzymywał. Bo jemu ciągle ktoś proponował wódkę, czy w Piwnicy, czy nawet jak szedł przez Rynek. Życie z nim było wyjątkowe, bo Wiesiu był na wskroś prawdziwy. Tak strasznie kochał życie… Zaraził mnie tym.
Kazimierz Kutz wspominał, że był o panią chorobliwie zazdrosny. To prawda?
Ja nie miałam takiej świadomości. Na pewno ochronił mnie przed różnymi mężczyznami, bo kiedy wchodzisz w zawód, jesteś młodą i zgrabną dziewczynką, to faceci krążą nad tobą jak sępy. „Świeże mięsko” przyjechało na plan, więc zaczynają cię uwodzić. Ja na to reagowałam tylko zawstydzeniem, a na szczęście Wiesio często jeździł ze mną na plany. To zdumiewające, że czas biegnie, a on dalej jest w moim życiu obecny. Niekiedy ktoś pyta: „Jak ty możesz mówić o Dymnym, skoro od ćwierć wieku masz innego mężczyznę?”. Ale mój mąż Krzysztof wie, że gdyby nie Wiesiek, to dziś nie byłoby mnie takiej, jaka jestem.
Najpierw wielki sukces i wielka miłość, a potem seria strasznych nieszczęść.
Nie lubię o tym mówić, a wszyscy o to właśnie pytają. Najpierw spaliło się nasze mieszkanie. Większość rysunków Wiesia i rzeczy, które pisał, uległa całkowitemu zniszczeniu. Tam nic nie było ze sklepu, każdy mebel zrobiliśmy z Dymnym własnymi rękami, dlatego żal był tym większy. Ale on zachował zimną krew i mówił: „Aniczka, nie przejmuj się, zrobimy remont, stworzymy od podstaw nowy dom. Jeszcze lepszy”. Trzy miesiące później umarł, w niewyjaśnionych okolicznościach. Wtedy świat mi się zawalił. Nie miałam gdzie mieszkać, ale nie mogłam wrócić do rodziców, bo kiedy mama mnie przytulała i próbowała pocieszać, to ja się w środku rozpadałam. Wiedziałam, że muszę być sama i zamieszkałam w akademiku. Przy życiu trzymało mnie tylko to, że miałam filmy do dokończenia. Jestem z natury obowiązkowa, więc uważałam, że nie mogę zmarnować wysiłku kolegów włożonego w dotychczasową pracę. Był wtedy we mnie dziwny spokój. Jakieś przekonanie, że gdy już skończę filmy, to wszystko inne, cały wszechświat, też się skończy. Że nie muszę popełniać samobójstwa, bo będzie tak jak u Herberta w „Kiedy świat staje”: „Zdarza się to bardzo rzadko. Zaskrzypi oś ziemska i staje. Wtedy wszystko staje: burze, okręty i chmury pasące się w dolinach. Wszystko”.
A jednak świat nie stanął. Jak znalazła pani w sobie siłę, żeby przetrwać?
Paradoksalnie pomógł mi wypadek samochodowy, który przydarzył mi się trzy miesiące po śmierci Wiesia . Jechałam nad Balaton, na plan„ Rapsodii węgierskiej” Miklósa Jancso, kiedy auto wypadło z trasy, dachowało. Miałam liczne złamania i rany, połamane żebra powchodziły mi do płuc. Na skutek uszkodzeń przy kręgach szyjnych oraz piersiowych przez jakiś czas byłam sparaliżowana. Kiedy w szpitalu odzyskałam przytomność, nie pamiętałam, co się wydarzyło ani kim jestem. Czułam jedynie ogromną radość z faktu, że żyję. Cały czas się uśmiechałam, a personel szpitala patrzył na mnie jak na jakąś wariatkę, bo: prawie umiera, a jest szczęśliwa. Pamięć stopniowo zaczynała wracać, ale to doświadczenie mi pomogło. Bo kiedy nagle tracimy wszystko, kiedy znajdujemy się w obliczu śmierci, to zaczynamy rozumieć, że życie, bez względu na całe zło, jakie nas spotyka, jest wielką wartością.
A jednak lekarze nie wiedzieli, czy odzyska pani pełną sprawność….
Po powrocie do Polski okazało się, że mam złamaną miednicę i uszkodzony kręgosłup, więc nie mogę dokończyć zdjęć, zastąpiła mnie inna aktorka. Czekała mnie wielomiesięczna rehabilitacja. Wyjechałam do szpitala w Busku-Zdroju. Tam na nowo uczyłam się chodzić. Pewnego dnia ćwiczyłam na basenie. W tym samym czasie były tam dwie dziewczyny, które strasznie się cały czas śmiały. Miałam marny nastrój, więc ta ich radość bardzo mnie drażniła. A potem, kiedy wynurzyły się z basenu, zobaczyłam, że nie mają nóg. I zrobiło mi się wstyd. Bo jakie miałam prawo, żeby rozczulać się nad sobą? Moje osobiste nieszczęścia, wobec tragedii tych kobiet, nic nie znaczyły, bo mogłam zacisnąć zęby i za kilka miesięcy znów być sprawna, a im nigdy nogi nie odrosną. I pomyślałam, że gdyby Wiesiek mnie zobaczył, to kopnąłby mnie w tyłek i kazał wziąć się w garść. Do tej pory zastanawiam się czasem, „co by Dymny powiedział”. Bo to prawda, że miłość jest silniejsza niż śmierć.