Historie osobiste

Od zawsze byłam "tą grubą". Mam 38 lat, ale drwiny i uczucie palącego wstydu pamiętam do dziś

Od zawsze byłam tą grubą. Mam 38 lat, ale drwiny i uczucie palącego wstydu pamiętam do dziś
Fot. Getty Images

Mam na imię Anna. Teraz mam 38 lat i nadal noszę w sobie dziewczynkę, która była wyśmiewana za swoją wagę. Choć minęły dekady, blizny pozostały.

W podstawówce byłam "tą grubą". Rówieśnicy szeptali za moimi plecami, czasem krzyczeli wprost. Nauczyciele nie reagowali. W domu słyszałam: "Zjedz mniej, to schudniesz". Babcia z kolei potrafiła palnąć: "Och, jak się pięknie zaokrągliłaś! Bardzo pięknie! Za moich czasów to dziewczynka musiała mieć trochę ciała". Dziwiła się, że płaczę. Nikt nie pytał, dlaczego sięgam po jedzenie, co czuję.

Dziś mam 38 lat. Noszę okulary, pracuję w dziale HR, mam psa, nazywa się Mela. Ale przede wszystkim, noszę w sobie dziewczynkę z nadwagą. Tę samą, którą wyśmiewano na przerwach, którą kazano "ubrać się stosownie do figury", która całe dzieciństwo i młodość spędziła z myślą: "gdybym tylko była chudsza, byłabym bardziej warta".

Śmiechy w szkole, śmiechy w domu

Pierwszy raz uświadomiłam sobie, że moje ciało nie spełnia cudzych oczekiwań, kiedy miałam sz lat. Podczas klasowej zabawy "ciuchcia" siedziałam z tyłu, bo nikt nie chciał mnie trzymać za rękę. Szeptali między sobą, że się pocą, jak stoją za mną. Nie rozumiałam wtedy jeszcze do końca, o co chodzi, ale zapamiętałam uczucie palącego wstydu. Potem były lekcje wf-u – wieczne "niech ona nie będzie w mojej drużynie", albo "jak ona będzie biegać, to boisko się zapadnie". Śmiech. Dzieci potrafią być bezlitosne.

Miałam trzynaście lat, kiedy chłopak, który mi się podobał, powiedział głośno, że wolałby się umówić z koszem na śmieci niż ze mną, bo kosz przynajmniej nie żre bez przerwy. Inni się śmiali. Ja też, żeby nie było widać, że mi pęka serce. Tego samego dnia wróciłam do domu i wyrzuciłam obiad do śmieci. Potem zrobiłam to jeszcze tysiące razy – aż jedzenie zaczęło być dla mnie czymś, czego się boję, ale bez czego nie umiem żyć.

Walka z ciałem

W liceum próbowałam się "naprawić". Głodziłam się, jadłam tylko jabłka i piłam kawę. Schudłam 15 kilogramów w trzy miesiące. Były komplementy. Były lajki pod zdjęciami w mediach społecznościowych. Było też omdlenie na szkolnym korytarzu, miesiączka, która zniknęła na pół roku, i skóra, która stała się cienka jak papier. Ale wtedy byłam dumna. Wreszcie wyglądałam „normalnie”. 

Ale waga wróciła. A z nią – nienawiść do siebie. Praca, studia, dorosłe życie – to wszystko było jak teatr. Na zewnątrz uśmiech, ogarnięcie, żarty. W środku – głos, który mówił: jesteś mniej warta, bo nie mieścisz się w ramy. Bo masz brzuch. Bo boisz się kupić kurtkę, bo rozmiar 44 to wstyd. 

W pracy raz usłyszałam od kolegi: "Ty to powinnaś zrobić kurs samoakceptacji, tylko nie taki, który kończy się kebabem". Miał być zabawny. Pół pokoju się śmiało. Ja też. A potem płakałam w łazience, po cichu, żeby nie słyszeli. Wiem, że nie miał złych intencji. Ale jedno zdanie potrafi rozwalić cały dzień. Kiedy nasz dział miał mieć sesję zdjęciową - w niektórych korporacjach każdy powinien mieć reprezentatywne, biznesowe zdjęcie - fotografka dwoiła się i troiła by mnie jakoś wystylizować. Wreszcie nałożyła mi na policzki bronzer, ustawiła boczne światło i jakoś mnie trochę optycznie wyszczupliła. 

Świat mi nie pomógł, muszę pomóc sobie sama

Mam żal do świata. Ogromny. Nie chodzi o to, że inni byli okrutni. Chodzi o to, że nikt nie był po mojej stronie. Że nauczyciele nie widzieli, że jestem pośmiewiskiem. Że mama zamiast zapytać, dlaczego tyle jem, pytała, czy nie wstyd mi tak wyglądać. Że cała popkultura, reklamy, ubrania, wszystko – krzyczały: "Bądź mniej. Mniejsza. Idealna".

Nie jestem idealna. Mam 92 kilogramy. Czasem, kiedy kupuję lody, sprawdzam, czy ktoś mnie obserwuje. Czasem wkładam luźną sukienkę, żeby nie było widać, że brzuch wystaje. Wciąż się boję, że ktoś znowu coś powie, że znów będę "żartem". Ale też – coś się zmienia. Dzięki pani psycholog, do której zaczęłam chodzić, dzięki modelkom Plus Size zaczynam powoli inaczej na siebie patrzeć. Przestaję traktować siebie jak projekt. Nie jestem zadaniem do wykonania. Nie jestem błędem, który trzeba poprawić. Zaczynam mówić do siebie: "jestem". I choć czasem to tylko szept, to już nie jest milczenie. To krok.

Jestem sobą

Kiedyś myślałam, że szczupłość to klucz do szczęścia. Teraz wiem, że klucz to bycie widzianą. Akceptowaną. Zrozumianą. Chciałabym wrócić do tej małej dziewczynki i powiedzieć: "Nie jesteś problemem. Świat jeszcze tego nie rozumie, ale to on powinien się zmienić, nie ty". 

Nie każda historia kończy się metamorfozą i zdjęciem "przed" i "po". Czasem "po" to po prostu moment, w którym przestajesz się wstydzić być sobą. W którym nie przepraszasz za swoje ciało. I to jest prawdziwe zwycięstwo. Może nie spektakularne, ale moje.

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również