Partnerzy

Danuta i Andrzej Błażejczykowie: "Nie należy się wstydzić miłości"

Danuta i Andrzej Błażejczykowie: "Nie należy się wstydzić miłości"
Danuta i Andrzej Błażejczykowie
Fot. Filip Zwierzchowski/Das Agency

Podobno miłość od pierwszego wejrzenia jest przereklamowana. Historia Danuty i Andrzeja Błażejczyków zdaje się to potwierdzać. Chwilę trwało, zanim zrozumieli, że są dla siebie stworzeni. Dziś świętują 50. rocznicę związku.

Kim jest Danuta Błażejczyk?

Danuta Błażejczyk - jej przeboje, np. „Na krawędzi nocy i dnia” czy „Królem swego życia bądź”, śpiewała cała Polska. Występowała w amatorskim zespole 31 mil, potem koncertowała po Europie, aż uzyskała uprawnienia estradowe i zaczęła współpracę z Wojciechem Młynarskim i Włodzimierzem Korczem, którzy pisali dla niej piosenki. Założycielka Fundacji Apetyt na kulturę, która organizuje Danuta Rinn Festiwal. W 2011 otrzymała srebrny medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Kim jest Andrzej Błażejczyk?

Andrzej Błażejczyk – karierę perkusisty rozpoczął w amatorskim zespole 31 mil. Grał w lokalach gastronomicznych, ale ambicje zaprowadziły go na różne konkursy i festiwale muzyczne, gdzie zdobywał nagrody i doświadczenie. Ma uprawnienia artysty estradowego. Przez wile lat grał w „Big Warsaw Bandzie” Stanisława Fiałkowskiego, w teatrach Rampa, Roma. Jest „osobistym” perkusistą Danuty Błażejczyk. Razem zagrali też tysiące koncertów w Polsce i na całym świecie.

DANUTA BŁAŻEJCZYK O POCZĄTKACH ZNAJOMOŚCI Z ANDRZEJEM BŁŻEJCZYKIEM

Andrzeja spotkałam w Lublinie, studiowałam filologię rosyjską. Pomyślałam, że to facet, który nie robi z niczego problemu, tylko cieszy się życiem. Serce delikatnie zadrżało, ale byłam platonicznie zakochana w innym muzyku.

Pół roku później zespół 31 mil zaprosił mnie jako wokalistkę – spełniło się moje marzenie! W dzień pracowałam w bibliotece, po południu biegłam na próbę do Domu Kultury, a wieczorem graliśmy w knajpach. To były naprawdę fajne czasy, dlatego że ludzie autentycznie wychodzili się bawić. My też byliśmy młodzi, więc pełni sił. Graliśmy do pierwszej w nocy, a potem o piątej musiałam wstać, żeby na szóstą być w bibliotece. Wtedy jeszcze nie była mi w głowie miłość. Ale tak mnie adorował, aż w końcu pojęłam, że już po mnie – zakochałam się. Spotykaliśmy się parę miesięcy. W końcu postawiłam sprawę jasno: albo się pobieramy, albo daj mi spokój. To był maj, kiedy Andrzej poprosił mnie o rękę. Ale kiedy powiedzieliśmy jego mamie, że chcemy wziąć ślub, przeraziła się: „Dzieci, ale czy musicie?!”. Jego brat brał ślub w lipcu, a my mieliśmy we wrześniu. Wiadomo, dwa śluby to ogromny wydatek. Jeszcze śmieszniej było z moimi rodzicami. Pamiętam, jak siedzimy u nich z całym zespołem. Jeszcze nawet nie było mowy o ślubie i nagle mojej mamie przypomniało się, że nie wyniosłam śmieci: „Tyle razy cię prosiłam! Kto się z tobą ożeni, jak ty nie wynosisz śmieci?!”. A Andrzej na to: „Pani Cichowska, ja się z nią ożenię”. A pół roku później przyszedł naprawdę poprosić o moją rękę. Podarował mi pierścionek, który dostał od swojej mamy. Wciąż go noszę.

Gdy poszliśmy zamawiać ślub, na pytanie ile płacimy, padła odpowiedź: „co łaska”. Wręczyliśmy kopertę, a wtedy ksiądz zapytał: „A ile jest w tej kopercie?” – było 2 tys. zł (moje miesięczne dochody w bibliotece). Ksiądz uznał, że to za mało. A nasz świadek Marek Makuch omal go nie udusił. Na weselu grał zespół tzw. weselny, ale w związku z tym, że zaproszeni byli koledzy z naszej rockowej kapeli, postanowiliśmy zagrać coś dla młodych. I wtedy mój dziadek wstał i mówi do babci: „Babka, zabieraj te poduszki! Wychodzimy!”. I wyszli, zabierając ślubny prezent. Przynieśli następnego dnia, kiedy złość na rock & rolla minęła. (śmiech)

 

 

DANUTA BŁAŻEJCZYK O MACIERZYŃSTWIE W TRASIE

Kiedy braliśmy ślub, mieliśmy po 21 lat, a Karolina urodziła się dopiero 15 lat później. Żyliśmy jak wolne ptaki. Trasy koncertowe w całej Polsce, a nawet za granicą. A potem nagle przyszła tęsknota i pomyśleliśmy, że chyba czas najwyższy, by w naszym życiu pojawiło się dziecko. We wrześniu wróciłam z kontraktu i pojechałam do Szwecji na prom. Dziwiło mnie, że ciągle jest mi niedobrze. Nawet gdy staliśmy w porcie, dostawałam choroby morskiej. Poszłam do lekarza. „Jest pani w drugim miesiącu ciąży”, przekazał dobrą nowinę. Zadzwoniłam do mamy z życzeniami świątecznymi. „Jaka wiadomość najbardziej by cię ucieszyła?”, zapytałam. Wymieniła kilka rzeczy, ale to nie było to. „Będziesz babcią!” - słyszałam tylko jak płacze z radości. Choć oszalałam na punkcie Karolinki, nie czuliśmy potrzeby, by zrezygnować ze śpiewania i grania. Zajmowaliśmy się nią obydwoje, jeździła z nami w trasy, nie stwarzała nigdy żadnych problemów. Ale potem przyszła szkoła i to nie zawsze było już możliwe. Bardzo pomagali nam moi rodzice i mama Andrzeja. Trudne rozstanie? Gdy w 2004 roku zatrudniliśmy się na amerykańskim statku wycieczkowym, który pływał po Karaibach. Karolina miała wtedy 14 lat. Moja mama z nią została. Po czterech miesiącach musiała wrócić, bo tata zachorował. No i Karolinka mieszkała sama. Poradziła sobie znakomicie. Była i jest świetnie zorganizowaną, odpowiedzialną osobą. Moja mama zawsze mówiła, że najważniejsze jest rozmawiać i nie zostawiać spraw niezałatwionych. Nawet trudne rozmowy trzeba odbyć.

DANUTA BŁAŻEJCZYK O CHOROBIE

Pamiętam, jak zachorowałam. „Siadaj, tu są numery kont, żebyś wiedział, co robić, jak umrę”, powiedziałam do Andrzeja. „Nie będziesz mi kontami zawracała głowy. Ma być z tobą dobrze”, żachnął się. Ale potem spokojnie porozmawialiśmy. Trzeba być przygotowanym na wszystko. Dwa lata temu zdiagnozowano u mnie raka jelita grubego. Na szczęście we wczesnym stadium. „Najpierw radioterapia, potem ostra chemia i operacja”, powiedział lekarz. Po drugiej chemii zrezygnowałam z dalszego leczenia. To było ponad moje siły. Poprosiłam o ponowne badania - chciałam się upewnić, co zmieniła we mnie radioterapia i chemia. Kolonoskopia i badania wykazały, że jestem zdrowa. Mam w życiu szczęście – do ludzi (bo trafiłam na wyjątkowych lekarzy i dostałam niezwykłe wsparcie od przyjaciół) oraz do sytuacji – bo wszystko przebiegło w ten, a nie inny sposób we właściwym czasie. Namawiam wszystkich do kontroli zdrowia i wsłuchiwania się w swój organizm, ale też do czerpania radości z życia. Doceńcie siłę pozytywnego myślenia i znajdźcie trochę czasu tylko dla siebie. 

 

 

ANDRZEJ BŁAŻEJCZYK: "MIŁOŚĆ NIE SPADŁA JAK GROM Z NIEBA"

Nie należy się wstydzić miłości. Słowem „kocham” obsypuję Danusię już od rana. Ona mnie też. I tak przez 50 lat! Lubię czasem, gdy nie jesteśmy akurat obok siebie, zawołać: „Danusiu! Danusiu”, a kiedy przychodzi, mówię: „Kocham cię”. I się przytulamy. Bo jak się człowiek przytuli do drugiego, od razu inaczej dzień się zaczyna. A jeszcze się całujemy, chociaż już z nas stare dziadki. (śmiech) Miłość nie spadła jak grom z nieba. To nie był sycylijski piorun, który w nas uderzył przy pierwszym spotkaniu. Choć dziś mogę powiedzieć o tym czasie, kiedy się poznaliśmy - niezapomniane lato 1974 roku. Mieszkałem w Lublinie i pewnego dnia na rogu 3 Maja i Armii Wojska Polskiego spotkałem Danusię. Znałem ją z opowiadań brata, który mieszkał w Puławach i grał na bębenkach. Rozmowa nie była długa, ale została w pamięci. Za jakiś czas zadzwonił do mnie kumpel: „Przyjedź do Puław, będziemy razem grali”. Właśnie skończyłem szkołę i pomyślałem: „W zasadzie nic mnie tu nie trzyma”. Mogłem grać w knajpach, jak moi kumple, ale popatrzyłem na nich i pomyślałem: „Jeden ma »wszywkę«, drugi dawno już sobie wydłubał, a ja mam 21 lat i nie chcę skończyć jako muzyk w knajpie, który zmaga się z alkoholizmem”. Dołączyłem do ich zespołu 31 mil. Danusia akurat zaczynała z nimi pracować jako wokalistka. „Co za głos!”, pomyślałem wtedy, bo o jej urodzie przekonałem się wcześniej. W Puławach roboty dla muzyków było w bród. Ale ona była dla nas tylko pretekstem. Najważniejsze były festiwale, na których zdobywaliśmy nagrody! A przede wszystkim czułem, że coś zaczyna się dobrego dziać między mną a Danusią. Patrzyłem na nią z coraz większą czułością. Kiedyś pojechaliśmy razem do Lublina na imieniny naszego kolegi Janusza. Pijemy tanie winko, czas miło płynie, nagle orientujemy się, że już świta i musimy pędzić na pociąg do Puław. Koniec listopada, zimno nad ranem, więc ręce mam schowane w kieszeniach płaszcza, biegniemy ulicą i nagle czuję w kieszeni rękę Danusi. Nasze dłonie się spotkały, jakoś ciepło od razu zrobiło mi się na duszy i od tego czasu wiedziałem, że już tej ręki nie puszczę. Długo mieszkaliśmy w hotelu robotniczym tuż za domem kultury - pokój z łazienką w zupełności nam wystarczał. Czekaliśmy na własne mieszkanie.

Trudny był dla mnie czas, kiedy Danusia wyjeżdżała w trasę z Marylą Rodowicz, bo rok śpiewała w jej chórku, i nie było jej nawet miesiąc. Bułgaria, Związek Radziecki, Kuba… Nie było wtedy telefonów komórkowych. Żeby zamówić międzymiastową, trzeba było iść na pocztę. No to chodziłem. „Proszę przyjść za trzy dni”, mówiła pani z pocztowego okienka. Nie zawsze bowiem można było uzyskać międzynarodowe połączenie. A gdy już miałem to szczęście, wchodziłem do specjalnej kabiny telefonicznej na poczcie i rozmawiałem. Krótko, bo rozmowy były drogie. Zresztą i tak często coś przerywało. Czasem czekałem na poczcie cztery godziny, żeby potem dwie minuty porozmawiać z Danusią. Ale czego się nie robi, gdy się kocha i tęskni.

Potem jeździliśmy już tylko razem. A kiedy na świat przyszła nasza córka - we troje. Karolina miała dwa tygodnie, jak po raz pierwszy pojechaliśmy z nią w trasę. Mieliśmy wtedy busa, więc było wygodnie. Danusia wchodziła na scenę, a dziecko zaczynało płakać. (śmiech) Kiedyś w opolskiej filharmonii Karolę bujały w wózku panie z księgowości. (śmiech)

ANDRZEJ BŁAŻEJCZYK O WSPÓLNYM ŻYCIU Z DANUSIĄ

Jesteśmy ze sobą ponad pół wieku. Dłużej razem niż osobno. Wychowaliśmy siebie nawzajem. Kiedyś Danusia często się obrażała. Potrafiła zamknąć się w sobie na tydzień. W końcu mówię: „Danusia, nie może być tak, że tydzień się nie odzywasz do mnie. Może to być parę godzin, ale potem siadamy, gadamy, o co chodzi, i rozwiązujemy problem”. Chyba zrozumiała, że dla mnie taki cichy tydzień to najcięższa kara. Oczywiście dziś też się czasem kłócimy. No przecież wiadomo, ja jestem impulsywny, ona lubi postawić na swoim, czasem iskry polecą. Ale nauczyliśmy się rozmawiać o problemach. Niczego nie zamiatamy pod dywan. Kuchnia to moje królestwo. Już jako dzieciak lubiłem siedzieć z mamą w kuchni. I tak mi zostało. Mamy wielki stół. Wspólne posiłki to najważniejsze chwile dnia. Nie ma telewizora, telefonu, jesteśmy tylko my - siedzimy, jemy, rozmawiamy.

ANDRZEJ BŁAŻEJCZYK O CHOROBIE

W 2016 roku dowiedziałem się, że mam raka. Wpadłem w panikę. To był dla nas trudny czas. Bałem się, że nie wyjdę z tego. W końcu trafiliśmy do Wieliszewa, gdzie zaproponowano mi punktową i niezwykle skuteczną metodę naświetlania. Po trzech sesjach mogłem wrócić do normalnego życia. Zacząłem też bardziej dbać o siebie, słuchać organizmu, zdrowo jeść, zrezygnowałem z mięsa. Danusia była najczulszą opiekunką. Wzrusza mnie, że jest bardzo uczuciowa. Mamy dosyć dużą lożę, Danusia godzinami potrafi rozmawiać z roślinami, opiekować się nimi, przycinać, podlewać. Ale potem miło wieczorem siąść z lampką wina, maciejka pachnie...

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 08/2024
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również