Moda na psychologię i terapie trafiła pod strzechy. I to dobrze, bo wielu osobom poprawiły jakość życia. Jednak jest też efekt numer dwa. Niektórzy myślą, że po jednym podcaście zrozumieli złożoność ludzkich osobowości i dają sobie prawo do diagnozowania innych. Przed takim podejściem ostrzega terapeutka Maia Lasota.
Skąd ten szał na psychologię? Dlaczego wszyscy nagle chcą "rozgryzać" siebie i innych?
Wśród specjalistów ukuł się taki termin jak pop-psychologia, określający właśnie wszelkie tego typu praktyki i bardzo go lubię, dobrze oddaje to zjawisko. Myślę, że z jednej strony to po prostu niewinna, typowo ludzka fascynacja. Na studiach śmialiśmy się z tego często, że widoczny jest tak zwany syndrom pierwszego roku psychologii, kiedy poznajesz różne przeciekawe teorie i nagle wszędzie wokół siebie to diagnozujesz, włącznie z samym sobą.
Człowiek, jego psychika oraz zjawiska społeczne są szalenie ciekawe, nic więc dziwnego, że ludzi ciągnie do głębszej analizy. Z drugiej jednak strony widzę w tym nieco więcej. Rozumienie i ujmowanie zachowań człowieka w a la profesjonalny sposób daje często poczucie władzy i kontroli nad innymi ale też nad samym sobą. Człowiek ma charakterystyczne sposoby radzenia sobie z bezradnością i nieprzewidywalnością i to właśnie bardzo często jest próba odzyskania kontroli nad tym, co nieokiełznane.
Czy to amatorskie zainteresowanie psychologią może bardziej zaszkodzić niż pomóc?
Każde zainteresowanie nauką powinno cieszyć! Powinniśmy jednak uważać przede wszystkim skąd czerpiemy tę, nawet amatorską, wiedzę. Psychologia to nauka niezwykle szeroka a jednocześnie często mylona z dziedzinami, które niewiele z nią mają wspólnego. W samym świecie psychologicznym mamy wiele "metod", których ludzie powszechnie używają w gabinetach, a o których wiemy w środowisku bardzo dobrze, że są pseudonauką i etyczne kodeksy towarzystw psychologicznych nie popierają ich stosowania. Niestety prowadzi do tego nadal martwa ustawa o zawodzie, ale to trochę inny temat.
Mówię o tym, by nakreślić jak łatwo jest wpaść na bzdury i szarlatanów, którzy pod charyzmatyczną przykrywką podadzą nam pop-psychologiczną papkę a nie rzetelne dane. Amatorskie zainteresowanie psychologią jest więc okej, dopóki po pierwsze: nie mamy przekonania, że to zastąpi nam na przykład proces psychoterapii (bo nie zastąpi), po drugie: póki nie próbujemy w ten sposób diagnozować siebie i ludzi wokół i po trzecie: póki sięgamy po rzetelne źródła, a tych mamy obecnie w sieci bardzo dużo!
Jakie błędy najczęściej popełniają ludzie, którzy próbują analizować innych na podstawie tego, co przeczytali w internecie?
To, co najbardziej powszechne, to przeskakiwanie do konkluzji i nadmierne uogólnianie danych i zjawisk, opisanych przez psychologię, lub w ogóle korzystanie ze źródeł, które na starcie podały nam papkę i brednie. Diagnostyka psychologiczna to tak potężna sztuka, że wiara w to, iż na podstawie artykułu lub filmiku w sieci uda nam się wyciągnąć trafne diagnostycznie wnioski lub zastosować jakąś metodę i osiągnąć sukces jest naprawdę naiwna. Kolejna sprawa to tak zwany efekt samospełniającej się przepowiedni. Jak się naczytamy o czymś, mocno z tym utożsamimy, to świadomie lub nie, zaczynamy często zachowywać się i myśleć w sposób, który nam to potwierdza, przez co ulegamy własnym zniekształceniom, ale wydaje nam się, że to, co napisał internetowy pseudo-psycholog ma sens! To duża pułapka.
Niektórzy popadają w iluzję wiedzy i przeceniają swoje kompetencje?
Tak, spotkałam się z tym. Nadmierne "psychologizowanie" ma w ogóle to do siebie, że odłącza nas i oddala od prawdziwych potrzeb, spontanicznych odczuć i myśli, analiza staje się naszą obroną opartą o kontrolę i oddala od tego, co ważne. Po drugie, zupełnie szczerze, zaczniemy zwyczajnie wkurzać ludzi. Psychologowie nawet kiedy próbują w prywatnym życiu wyłączyć swój zawodowy język, często słyszą od bliskich "ty mnie tu nie terapeutyzuj". Podobny efekt można osiągnąć używając nadmiernie zawoalowanych, przeintelektualizowanych słów w rozmowach z ludźmi. Natomiast nadmierne przekonanie o swojej wiedzy i kompetencji może być bardzo groźne, szczególnie wtedy, gdy oddala nas od sięgnięcia po odpowiednią pomoc w trudnych chwilach, podtrzymując wiarę, że pomożemy sobie sami. To tak nie działa, terapeuci też chodzą do innych terapeutów.
Czemu mamy taką potrzebę przypinania innym etykietek? Czy da się tego uniknąć?
Ludzki mózg lubi chodzić na skróty. Szufladkowanie i etykietowanie ułatwia i przyspiesza poruszanie się po trudnym społecznym świecie relacji, ale ma swoje duże wady, gdy zaczynamy popadać w upraszczanie i etykietowanie. Tracimy z oczu złożoność i niezwykle dużą indywidualność meandrów ludzkiej psychiki. Druga sprawa łączy się z kontrolą, ale także ukrytym poczuciem wyższości i mocy. Kiedy sobie w głowie powiem, że kogoś tak świetnie przejrzałam i doskonale wiem jaki jest i co nim kieruje, to przecież poczuję jakiś rodzaj przewagi, prawda?
Trzecia rzecz to potrzeba tłumaczenia i nazywania fikuśnie różnych naszych trudności. Łatwiej to brzmi, gdy mamy na coś profesjonalną nazwę. A fakt jest taki, że musimy się zmierzyć z czymś, z czym nie domagamy (mówię oczywiście o sytuacjach, gdy szukamy wyrafinowanych etykiet na coś, co nie spełnia realnych kryteriów diagnostyki psychologicznej i nie zostało zdiagnozowane przez specjalistę). Uniknąć tego pomoże nam pewna wstrzemięźliwość w poszukiwaniu łatwych rozwiązań i szacunek do złożoności człowieka i nauki jaką jest psychologia, w tej bowiem nie ma łatwych odpowiedzi. Naszą dewizą w psychologicznym środowisku jest przecież zdanie "to zależy".
Skąd bierze się odruch, żeby na podstawie jednej rozmowy stwierdzić, że ktoś jest "toksyczny" albo "narcystyczny"? Można to stwierdzić nie będąc psychologiem?
Nigdy nie możemy tego jednoznacznie stwierdzić, jeśli nie wykonamy odpowiednich testów diagnostycznych, psycholog także po jednej rozmowie nie może tego stwierdzić. Te uproszczone etykiety są bardzo krzywdzące i zawierają w sobie, według mnie, sporo agresji. Jeśli mamy taką potrzebę i z tak dużą łatwością etykietujemy ludzi, określając ich w dodatku tak wielkimi uogólnieniami, co najczęściej jest krzywdzące, to warto zajrzeć najpierw w siebie i swoje motywy, zanim rzucimy w kogoś takimi określeniami. Możemy przecież skupić się na tym co sami czujemy, a nie od razu nazywać w jakiś sposób drugą osobę. Mogę powiedzieć "czuję, że nie mogę mieć do niego zaufania" albo "poczułam się zraniona i oszukana" zamiast "on jest toksyczny". Widać różnicę, prawda?
Rzucanie diagnozami wpływa na otaczających nas ludzi?
Przede wszystkim podważa zaufanie do takiej osoby, myślę, że to naturalne, że w jej towarzystwie poczujemy się szybko oceniani a nasze zachowania nadmiernie interpretowane. Ludzie mogą zacząć bardzo uważać, co przy nas mówią, w obawie, że ich także szybko zaszufladkujemy. Po drugie możemy zacząć sprawiać wrażenie kogoś, kto się wywyższa i uważa siebie za nieomylnego, w porównaniu do tych wszystkich zaszufladkowanych w prosty sposób otaczających nas ludzi.
Amatorskie diagnozy mogą psuć relacje, ale czy mogą je naprawiać?
Takie diagnozy mogą szkodzić. Wprowadzają do relacji chaos i niejasność, co mi bowiem po usłyszeniu takiej etykietki od kogoś, kto ani nie ma kompetencji, aby mnie oceniać, ani nie powie mi co dalej, nawet gdyby "diagnoza" okazała się jakoś słuszna. Należy tu bardzo mocno podkreślić: diagnostyka w psychologii i psychoterapii jest po to, abyśmy dobrze wiedzieli CO I JAK mamy leczyć. Tylko po to nam diagnozy. Osoba niewykwalifikowana nie może tego dać drugiej osobie. Nie może jej wyjaśnić tej diagnozy, pokierować co ma z tym zrobić, określić rokowania ani metod pracy. Zostawia więc taką osobę z trudną informacją zwrotną i powoduje napięcie i zmieszanie. To może tylko doprowadzić do reakcji obronnej z drugiej strony.
Jakie niebezpieczne mity psychologiczne najczęściej krążą w sieci?
Zaczęłabym od tego słynnego "narcyza" - główny mit to to, że każde trudne i niefajne zachowanie drugiej osoby to od razu diagnoza narcystycznego zaburzenia osobowości. Po drugie, bardzo duże umniejszanie choroby dwubiegunowej afektywnej, osobiście bardzo często czuję złość, widząc jak ludzie w komentarzach używają zdać typu "ta co chwile zmienia zdanie, chyba ma dwubiegunówkę". Trzeci rodzaj mitu, który zwraca moją uwagę to wszelkie powielane bzdury na temat leczenia psychiatrycznego i leków psychotropowych. Ludzie na zmianę albo demonizują je albo romantyzują, ukazując je jako złoty lek na całe zło. No i oczywiście to, co mówiłam wcześniej, czyli wiara w to, że jesteśmy w stanie sami sobie zastąpić terapię czy to słuchaniem podcastów, czy czytaniem książek.
Ludzie boją się prawdziwej lekarskiej diagnozy w obawie, że u słyszą, że są "toksyczni" lub "narcystyczni"?
Ależ w życiu! Przede wszystkim żadna diagnoza nie określa nas w pełni, ani nie jest wyrokiem. Pracuję dużo z osobami z zaburzeniami osobowości i często kładę na to nacisk w terapii, by przypominać pacjentom, że nie są cali swoją diagnozą. Że można osiągnąć dużą zmianę i pozbyć się części tych zachowań i sposobów myślenia. Nasze zachowania to objaw, a nie całość naszej tożsamości. Naprawdę szufladkowanie nie jest w porządku.
Czy można mówić o "modzie na psychologię"? O niektórych zaburzeniach dowiadujemy się teraz z mediów społecznościowych.
Mamy o tym dużo debat w środowisku psychologów i terapeutów. Nie lubię słowa 'moda", uważam że ono zbytnio upraszcza to zjawisko. Mimo wszystko jednak wolę to zainteresowanie zdrowiem psychicznym niż stygmatyzację i tabuizowanie go, jak jeszcze niedawno. Jedynym problemem, który w tym widzę, to auto-diagnozy na podstawie filmików i tytułowanie się różnymi zaburzeniami, bez podjęcia odpowiedniej diagnostyki i leczenia. Takie poczynania mają dla mnie jakieś znamię poszukiwania uwagi i wyjątkowości poprzez diagnozy, a nie temu powinny one służyć.
Co się dzieje, gdy w obieg trafiają przekłamane informacje o zdrowiu psychicznym? Jak to wpływa na ludzi, którzy naprawdę mają zaburzenia?
Świetne pytanie, bardzo ważne, bo myślę, że ludzie często nadal nie rozumieją szkodliwości tych powielanych pseudo-diagnoz. Osoby w realnym kryzysie psychicznym najczęściej mierzą się z dwoma dodatkowymi problemami: izolacją społeczną oraz kryzysem zatrudnienia i na obie te rzeczy mogą wpływać fałszywe informacje o chorobach i zaburzeniach. Obraz tych osób jest wówczas społecznie demonizowany lub romantyzowany i sprawia, że jeszcze bardziej przeraża je funkcjonowanie w społeczeństwie. Doświadczają lęku przed oceną i stygmatyzowaniem. Niekiedy odmawia się im zatrudnienia i rodzi się nieadekwatny społeczny lęk przed osobami doświadczającymi zaburzeń czy chorób omawianych w mediach społecznościowych.
Czy to w ogóle w porządku przypisywać komuś "diagnozę", jeśli nie jesteśmy specjalistami?
Nie, to niedopuszczalne. I nie ma tutaj wyjątków. Diagnozy mają swoje niesamowicie ważne miejsce w procesie leczenia i tylko tam. Używanie profesjonalnych nazw do szufladkowania, czy, co gorsza, obrażania innych jest nie tylko bezzasadne, ale także szkodliwe i agresywne. Nie widzę scenariusza, w którym mogłoby to mieć pozytywny wydźwięk. Jeśli coś nas niepokoi, to możemy się podzielić tym z taką osobą i zaproponować jej wizytę u specjalisty, to wszystko. Przede wszystkim warto zastanowić się nad jawną i tą bardziej ukrytą motywacją do tych analiz: po co mi to jest? Co mną kieruje? Co mi to daje? Zachęcam do zaglądania w głąb siebie niż innych.
Gdzie leży granica między ciekawością i chęcią pomocy, a wchodzeniem w czyjeś życie z butami i niesprawdzoną wiedzą?
Ta granica leży tam, gdzie kończy się komfort drugiej osoby. Nie mamy prawa zaspokajać swojej ciekawości kosztem komfortu i poczucia bezpieczeństwa drugiej osoby. Po drugie, jeśli chcemy pomóc, to spróbujmy zachęcić do podjęcia profesjonalnej diagnozy czy pomocy psychologicznej. Należy też pamiętać, że odpowiedzialność i wybór jest zawsze po stronie osoby, która miałaby potencjalnie iść do specjalisty. Możemy jedynie zachęcić i obiecać pomoc w postaci poszukania odpowiedniego lekarza/psychologa/terapeuty. Możemy towarzyszyć komuś, jeśli zechce udać się do poradni, natomiast ostateczna chęć i gotowość musi być po stronie tej osoby. Nie możemy nikogo do tego zmusić a już na pewno nie swoim pseudo-diagnozowaniem.
Czy da się w ciekawy sposób mówić o psychologii w sieci, jednocześnie nie upraszczając jej do banałów lub wręcz fałszu?
Jasne, sama staram się to robić w swoim podcaście. Obecnie mamy w sieci naprawdę świetnych specjalistów, którzy dokładnie to robią. Uważam, że to, czy potrafimy ciekawie przekazać złożoność danej dziedziny świadczy o tym, na ile dobrze sami ją rozumiemy. Wierzę w to, że o wszystkim da się opowiedzieć ciekawie i rzetelnie, jeśli mamy wystarczające kompetencje połączone z pasją. Problem polega trochę na tym, że psychologia to tak szeroka dziedzina, że zabiera się za nią, pod przykrywką innych tematów, masa influencerów bez kwalifikacji, którzy i tak mają wystarczająco duże zasięgi, by narobić szkód a nikt realnie nie weryfikuje faktu, że nie są w danej dziedzinie specjalistami.
Czy mimo wszystko są jakieś dobre strony tej popularności psychologii?
Z pewnością, uważam że mamy teraz taki efekt wahadła, od tabuizowania i unikania rozmów o zdrowiu psychicznym mamy teraz wahnięcie w drugą skrajność, jaką jest ogromne nasilenie zainteresowania i wnikania w ten temat. Pewnie za jakiś czas wylądujemy gdzieś na środku. Zainteresowanie psychologią przykłada się do powstawania wielu ważnych kampanii społecznych oraz popularyzowania i normalizowania tematów związanych z trudnościami natury psychicznej. Daje nam to często możliwość, by udzielić głosu tym, którzy na co dzień chowają się ze swoimi problemami, pogrążając się we wstydzie. Mogą dostrzec, że nie są sami i wiele osób wokół nich mierzy się z podobnymi problemami, to wielka siła.
Maia Lasota jest psycholożką i psychoterapeutką oraz autorką podcastu "Zielona wstążka".